Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przywiozłem wam jeńca! — rzekł zsiadając z ukłonem w stronę wodza — chciano go wieszać. Myślałem, że wam zrobię przyjemność, gdy jeszcze żywemu w oczy zajrzycie.
Wziął na barki okropną, siną postać i położył na ziemi, opierając ją plecami o dąb.
— Czaplic! — powtórzyło wściekle sto głosów. Była piekielna radość w tym krzyku.
— Aha, sterdyński patrjota, ojciec i opiekun powiatu, nieskalany pan Dominik! Ha, ha!
— Za klęskę na Prochodni już się dziś wypłacił carowi. Wydał pół powiatu pan opiekun. Rudnicki, Niemkowski wzięci, po Olekszę pojechał Aprasjew... wszyscy pójdą za tymi, nie dziś, to jutro!
— Dla was przywiozłem go na pastwę. Zabijcie go bez stryczka i kuli... niech żyje katowany obejściem, słowem, spojrzeniem!
— Moskal! — zasyczał zajadle Żelisławski z niedającym się opisać tonem.
— Gdzieś go pojmał? — zagadnął Kazimierz, odwracając oczy od drzewa.
— Nie ja. Rząd kazał go powiesić. Przyduszono go nam trochę. Hej, koledzy! wódki mu łyk w gardło, niech się obejrzy po miłem towarzystwie!
— Rafinujesz zemstę, Aleks! Czy się to godzi? — szepnął Kazimierz smutno.
— Nic nie rafinuję! Bierz go sobie... w obrębie partji ja nie rozkazuję. Wroga ci rzucam pod nogi... możesz go wieszać czy strzelać! Wolna wola!
— Nigdy! Jam nie sędzia. Dobrześ zrobił, Aleks, zostawiłeś mu czas do pokuty! Niech zostanie, strzec