Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go będziemy, by nie szkodził. Może przejrzy i uzna winę.
Aleksander zaśmiał się ironicznie na idealny optymizm brata, spojrzał wbok.
Czaplic pod wpływem wódki właśnie oprzytomniał. Podniósł powoli głowę, rzucił krótkie spojrzenie zabiegłemi krwią źrenicami, a spotkawszy na sobie wzrok Świdy, zamknął natychmiast oczy i osunął się na ziemię, zaciskając zęby. Nie rzekł słowa, ale wyrazu jego oczu nie zapomniał Aleksander.
— Koledzy — zawołał — dniem i nocą pilnujcie go jak ognia w stodole! Spokój wasz i bezpieczeństwo braci zależy od jego tu pobytu! Biada, jeśli go wypuścicie!
— Tego ptaszka! ho, ho, będzie miał pilną opiekę, bądź spokojny!
Głos tych ludzi na wszystko zdecydowanych drżał nienawiścią bez granic i uspokoił Aleksandra.
Było ich tu wszakże tysiąc na jednego.
Skinieniem ręki odprawił swój orszak nocny, oczekujący nieruchomo rozwiązania tej sceny. Na to hasło, zwalniające ich z obowiązku, poniknęli jak widma w gęstwinie.
Czaplic nieznacznie spojrzał w tę stronę, lecz już nic nie zobaczył — odwrócił głowę i nie poruszył się więcej. Czuł, że po chwili skrępowano mu nogi, a rozluźniono nieco sznury z rąk, postawiono obok jedzenie i flaszkę z wódką i zostawiono w spokoju.
Dawał z sobą robić wszystko bez najmniejszego oporu, można było zaręczyć, że spał.
Nie ufano mu jednak.
Za radą przezornego Aleksandra sztandar i punkt