Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zboru przeniesiono w drugi koniec obozowiska, powstańcy usunęli się od dębu, mówili ciszej.
Po godzinie nieruchomości sądząc, że go nikt nie śledzi, więzień podniósł głowę i rozejrzał się.
Spotkał utkwione w siebie oczy Żelisławskiego i czarny otwór lufy.
Zacięty chłopak był pierwszym na straży.
— Czego pan potrzebuje? — zapytał drwiąco. — Nudno, co? wśród takich oberwańców jak my! Bodaj to tamto towarzystwo, com widział w miasteczku, w domu zarządu.
Czaplic zazgrzytał zębami, odwrócił się mozolnie od zuchwałego wyrostka.
Po drugiej stronie znowu para wstrętu pełnych oczu i znowu czarny otwór lufy.
— A, witam pana! Pan mnie nie poznaje? Hipolit Rudnicki do usług! Ileż to panu Moskale dali za wydanie mojego brata?! Nie pamięta pan! Zginęło w ogólnym rachunku!
Szkoda! Świda miał słuszność.
Dla winowajcy zaczynała się powolna, moralna tortura. Wnurzył twarz w mech leśny i pomimo drętwienia członków nie zmienił postawy. Straszno byłoby w tej chwili zstąpić w tajniki jego mózgu.
A wśród obozu tymczasem po krótkiej naradzie z bratem stanął Aleksander Świda, zawsze czynny, zawsze gotów do dzieła, i spytał donośnie:
— Koledzy, kto ze mną na ochotnika, w ciężką drogę?
Powstało pół partji. Bóstwem ich był ten gwałtowny, nieustraszony towarzysz.