Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dwu mi trzeba i to takich, coby znali kraj tam pod Żytniarką. Pójdziemy do Osięcin!
— Do Osięcin pana Szpanowskiego? — zagadnął ktoś z tłumu.
— Tak, zabierzemy stamtąd trzy furgony amunicji.
— Ja znam Osięciny! — rzekł tenże głos. — Służyłem za rządcę u pana Szpanowskiego.
Na wzmiankę o amunicji, kilkunastu usiadło napowrót u ognia, nie ryzykowali swej skóry na taką wyprawę.
— Wystąpże, kolego! — zawołał Świda. — A drugi kto? Waść, Topolnicki, no, dobrze! Hej, krzyż na piersi, strzelby na ramię, i za mną!
— A zpowrotem kiedy? — wtrącił Kazimierz.
— Zpowrotem... — były rządca pana Szpanowskiego zasępił się i ociągał z odpowiedzią, — albo ja wiem, kiedy i jak wrócimy. Staniemy tam pojutrze wieczorem.
— Powrót, to już rzecz mego brata!
Aleksander spojrzał na rumiany wschód na niebie, poprawił dubeltówkę na plecach, raźno podniósł głowę.
— Będziemy z bronią w niedzielę, chyba padniemy w przeprawie! — rzekł stanowczo. — Wy tylko pilnujcie Czaplica! W drogę, bracia!
— Niech was Bóg prowadzi! — krzyknięto chórem.
Topolnicki z towarzyszem przeżegnali się nabożnie, skłonili się wodzowi i ruszyli za przewodnikiem wyprawy.
Wtem Świda przystanął.