Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Księże wikary — rzucił — smutną wieść zapomniałem wam oznajmić. Proboszcz nasz u Moskali, oskarżony o błogosławienie partji.
Trzy cienie zmalały wśród zarośli i zginęły.
Ksiądz blady, z ogniem w oczach stał chwilę jak gromem tknięty, potem bez słowa ruszył w tym samym kierunku.
— Gdzie idziecie? — wołał wódz za nim.
Obejrzał się raz ostatni, wielkim krzyżem znacząc gromadę bohaterów.
Mijał już Żelisławskiego. Chłopak zatrzymał go z poszanowaniem za sutannę.
— Zostańcie, ojcze! — prosił. — Oni was obu zabiją!
Wikary uśmiechnął się łagodnie, gładząc jasny włos wyrostka.
— To niech i mnie, synu, dane będzie szczęście ofiary dla Ojczyzny! — odrzekł powoli, idąc dalej.
Żelisławski ze łzami w oczach ucałował sutannę, usunął się z drogi, schylając głowę.
Potem położył się znowu, uśmiechnął i wyszeptał półgłosem z mieszaniną entuzjazmu i rezygnacji:
— Dla Polski cierpieć, alboż to boli!
Szata księdza znikła już oddawna. Obóz się budził, zmieniano posterunki, nowi dwaj Stróże wzięli w opiekę Czaplica. Leżał jak kłoda długie godziny. O południu zaledwie dźwignął się i siadł z niesłychanym trudem. Wyglądał, jakby się z losem pogodził, był pokorny, smutny, zgnębiony.
Poprosił grzecznie o posiłek i wodę, nie odgrażał się ani miotał. Spokojnie siedział pod drzewem, pilnie oglądając każdy szczegół obozowiska.