Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Studzianka zwało się to miejsce.
Dwóch księży obsługiwało kościół. Jeden staruszek, biały jak gołąb, od lat czterdziestu spełniał tu obowiązek proboszcza; drugi, młody, niedawno przysłany ku pomocy starcowi, blady, nikły suchotnik, z oczami mistyka, z piętnem śmierci na chudych policzkach. Księża mieszkali w małem domostwie, o kilkaset kroków od kościoła, nie uprawiali ani ogrodu, ani pola, żyli z ofiar pielgrzymów, szanowani powszechnie.
Nazajutrz po potyczce na grobli mszę uroczystą odprawiał proboszcz wobec licznie zebranych wiernych, a towarzyszył nabożeństwu z chóru śpiew kobiecy, czysty, młodzieńczy, a tak piękny, że mimowoli niekiedy głowy pobożnych zwracały się do organów, podziwu pełne i zachwytu.
Cisza panowała skupiona. Śpiew się rozchodził daleko przez otwarte drzwi, w śliczny letni ranek, dochodził wyraźnie uszu dwu spóźnionych pielgrzymów, co przestępowali bramę ogrodzenia.
Jeden pozostał wsłuchany, oparty o ścianę krynicy; drugi zdjął czapkę, wszedł do kościoła i począł wdrapywać się na drewniane schodki, prowadzące do chóru. Otworzył ostrożnie drzwi na górze, wśliznął się, nie chcąc być słyszanym.
Pomimo tej troskliwości, śpiewająca zwróciła głowę i powitała go lekkiem skinieniem. Była to Władka Wismund — wchodzącym, jej nieodstępny Makarewicz.
Stary strażnik zbliżył się do swej ukochanej panienki, uśmiechnięty, pocałował jej rękę i czekał, aż śpiewać przestanie.