Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szczęścia i niedoli ludu, i dlatego lud kochał ten czarny krzyż jak opiekuna, patrona, i srebrem i złotem otoczył ubogi ołtarzyk, niby relikwję nieoszacowaną.
Gdy czasem w południe słońce z za boru zajrzało przez drobne, w ołów oprawne szyby kościoła i garścią jasności rozpromieniło mrok wnętrza, wówczas ołtarz wyglądał, jakby cały z wotów i ofiar był złożony. Od stropu do posadzki wisiały tam srebrne ręce i nogi, i blachy z okiem Opatrzności i serc tysiące; tych było najwięcej, jakby każdy swoje tam złożył, u stóp tego krzyża, co płakał nad ziemią zgnębioną.
Codzień pielgrzymi wstępowali na wytarty próg, korzyli się z pokorą, modlili gorąco. Słońce zaglądało w oczy te wszystkie, wzniesione ku krzyżowi, w złocisto płowe włosy mężczyzn, barwne chustki kobiet, stroje bogatych i w promieniu wstępował do góry niebieskawy kłąb kadzidła, ciche tony organów i szept pacierzy.
Czasem głośniejszy jęk się wydzierał: to może matka, której dziecko konało w domu; czasem łkanie rozpaczne, czasem wielkie bolesne westchnienie mieszało się z akordem organów: wszystko się podnosiło nad ziemię, nad bór, szło ze słońcem — wysoko!
Mówiono, że z kościołka nikt we łzach nie wracał. Boleść swą Bogu ofiarował, o litość prosił, a otuchę brał i dziwną ufność.
Woda kryniczki zmywała ślady łez z oczu, rzeźwiła do powrotu, odświeżała zmęczone siły. Tłumy się rozchodziły na cztery strony świata skupione, przejęte, z imieniem Boga na ustach.