Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Po chwili ksiądz zaintonował modlitwę — zwróciła się do sługi.
— Żyje? — spytała cicho.
— Zdrów i cały!
— Widziałeś go?
— Przyprowadziłem z sobą! — pochwalił się Makarewicz.
Zmarszczyła brwi.
— Poco? To nieostrożność, Ignacy! Może go kto spotkać. Wiesz, jak Moskale szukają owego przewodnika — i ty, wiedząc o tem, prowadzisz go tu w biały dzień.
— Niech panienka posłucha! Wedle rozkazu poszedłem po wieści o nim do partji. Znalazłem tylko pana Kazimierza, a ten mnie objaśnił, że źle z naszym paniczem, że partję rzucił — i zbuntował się, że go tam niema. Zląkłem się okropnie — poszedłem za nim — na chybił trafił. Cudem spotkałem dziś rano. Szedł sobie bitym traktem prosto do miasteczka — zamruczał coś, gdym go powitał — nawet nie spojrzał. „Paniczu, — zacznę — bój się pan Boga, a toć tu maruderów pełno — panicz życie ryzykuje!” „To i cóż — powiada — myślisz, że dbam o życie; dokuczyło mi dość dotychczas, a teraz ostatecznie obrzydło. Idź swoją drogą, stary — daj mi spokój!” Z oczu mu źle patrzało — — więc go nie puściłem iść i powiadam: „Paniczu — a moja panienka?“ Stanął, chciał coś powiedzieć, ale milczał — a jam go począł prosić i zaklinać, błagać i namawiać, by tu przyszedł do was, by was zobaczył, by o was pamiętał, żeby mnie posłuchał, jeśli was kocha! — No i przyszedł!
Coś się bardzo nie podobało Władce w narracji.