Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Co? Tego Makarewicz nie wiedział, ale zmartwił się okropnie, gdy zamiast uśmiechu, zobaczył chmurę na twarzy — i krótkie, ale wymowne naganą spojrzenie. Zwróciła się do organu, nie racząc słowa powiedzieć.
Et cum spiritu Tuo — zabrzmiał jej pełny głos.
Makarewicz przestąpił z nogi na nogę, wyciągnął palce ze stawów, potarł ręką po łysinie i westchnął.
— Ha, to trzeba powiedzieć paniczowi, żeby szedł ginąć! — mruknął półgłosem, podnosząc czapkę z ziemi i szykując się do odejścia.
Zatrzymała go spojrzeniem. Nabrał śmiałości.
— Panienko, można go zawołać? — szepnął. — Niech popatrzy chwilę na was, to mu się żal zrobi umierać. Czyż wam go nie szkoda?
Skinęła głową, wypadł uszczęśliwiony.
Po chwili szybki krok rozległ się na schodach. Ktoś biegł, skacząc co cztery stopnie, drzwi skrzypnęły. Władka nie podniosła oczu, nie obejrzała się tym razem, śpiewała dalej. Powstaniec ukląkł obok niej, odkrytą głowę oparł o organ, modlił się, nie śmiejąc spojrzeć na nią.
Chwilami drżenie przechodziło po jego smukłej postaci i słowa modlitwy plątały się dziwnie, wytrwał jednak do końca, nie podniósłszy oczu.
Aż gdy organ ucichł i śpiew skonał, wzrok obojga spotkał się i mówił bez słów o wielu, wielu rzeczach, potem stali długo obok siebie, patrząc w milczeniu na tłum pod stopami, opuszczający powoli kościołek.
Dzieweczka ozwała się pierwsza.
— Dziękuję panu! — szepnęła.