Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zaco? — zagadnął.
— Za wczorajsze zwycięstwo.
Pokiwał smutnie głową.
— To nie zwycięstwo, pani. To początek klęski — odparł.
Zasępiła się. Rzewny uśmiech przeszedł po twarzy.
— Jaki pan okrutny! Zamiast przedłużyć moją uciechę, zabiłeś ją jednym słowem. Marzenie prysło.
Spuścił głowę jak winowajca. Coby dał za to, by cofnąć to, co myślał i czynił od rozmowy z Kazimierzem. Gniew upadł, bunt ucichł, zostało tylko przygniatające wrażenie, że opuścił sprawę Władki, sprzeniewierzył się jej ideałowi. A gdy on stał zgnębiony — ona patrzała na niego i żal ją ogarnął okropny.
Widziała wyraźnie bezmierne wycieńczenie na bladej twarzy. Oczy miał nabrzmiałe, czerwone, podbite sinemi pręgami, usta spieczone, głos ochrypły; schudł i znędzniał przez te parę dni; niewiadomo jaką siłą, chyba gorączki, trzymał się na nogach.
— Co panu jest? — zagadnęła litośnie.
— Nic! — odparł głucho.
— Ile nocy pan nie spał?
— Sześć!
— A cały tydzień spędził pan bez posiłku i wytchnienia. Pan się zabije.
— To i cóż? Wszystko mi jedno! — zamruczał.
Odstąpiła o krok. Zranił ją mimowoli, ale boleśnie. Chciała odejść, rzucić szaleńca, ale wyglądał taki nieszczęśliwy, że się wstrzymała i, kładąc rączkę na ramieniu, spytała słodko:
— Czy ma pan matkę?
Podniósł nieśmiało oczy, zbladł.