Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie, pani.
— A siostrę?
— Nie mam siostry.
— A kochasz pan kogo?
Podniósł nieśmiało oczy, zbladł.
— Nikogo, prócz pani! — wyjąkał.
— A zatem mnie w udziale przypadło zastąpić panu matkę i siostrę i wszystkie uczucia, które inni mają na ziemi. Wszak tak?
Cóż miał na to odpowiedzieć! Zabrakło mu słów. Przyklęknął u jej stóp i milcząc ucałował kraj sukienki.
— Ufać trzeba temu, kogo się kocha, a nie bryzgać goryczą! Co panu jest? Co się stało z wami od dnia naszej ostatniej rozmowy! Pan chory być musi, i nietylko fizycznie, ale i moralnie. Co mi plótł Makarewicz, żeście śmierci szukali?
— Nędznikiem byłem! — zaczął wściekły. — Rzuciłem partję, poróżniłem się z bratem, zeszedłem ze stanowiska, opuściłem waszego orła! Wyprowadziła mnie z siebie niezaradność rządu, bezsensowność walki, utopja Kazimierza, cała sprawa wreszcie. Żeby nie Makarewicz, wydałbym się sam Moskalom. Znękał mnie trud bezowocny i walka z samym sobą. Byłem zdrajcą, dezerterem, człowiekiem zrozpaczonym i niechętnym. — Zamilkł, obejmując ją gorącem spojrzeniem. — Makarewicz mnie uratował waszem wspomnieniem. Zdaje mi się, żem osłab dlatego, żem pani dawno nie widział. Zabrakło mi was, jak słońca! Wrócę tam znowu, przeproszę brata, będę walczył do krwi ostatniej, tylko mi darujcie, żem was zmartwił na wstępie — było mi tak ciężko! Tak źle!