Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dziękuję panu, o dziękuję. Jestem pewna, że teraz bohaterem pan będzie do końca.
Skinął głową.
— Waszego orła nie opuszczę, bo wasz — odparł. — I nie zejdę ze stanowiska, jeśli to pani radości może dać chwilkę! Ale powtarzam raz jeszcze, nie dla Polski to czynię i nie dla narodu i nie dla własnej sławy, ale dla pani jednej i zginę rad, jeśli śmiercią kupię jeden uśmiech dla was!
Potrząsnęła głową, przerwała mu.
— To źle — szepnęła. — Polska stokroć więcej warta miłości od jednej dziewczyny. Pan grzeszy, mieszając moje imię do takiej sprawy.
— Mówię, co czuję. Pani dla mnie świętością i ideałem, bom wam winien to, co mam jasnego w duszy. Tyle razy wydźwignęliście mnie od zatraty i śmierci; to słaba wypłata, gdy dla waszego marzenia dam jedno swe życie.
— Czemu się pan mnie nie spyta, czy wam co daję za takie uczucie? — rzekła bardzo cicho.
— Ja go nie sprzedaję! Ono wasze od tak dawna, jak czuć zacząłem! Jeżeli znaczę dla pani trochę więcej, jak ten proch szary pod nogami, tom szczęśliwy!
Zwróciła oczy w inną stronę i nie odrzekła słowa.
Wahała się chwilę, wpatrzona zamglonym wzrokiem w jasne wota u ołtarza. Serc tysiące tam wisiało; żadne tak czyste i ofiarne nie było i takie szlachetne, jak jej biedne w piersi.
Własnoręcznie, stanowczo, rzucała śmierci tego człowieka. Tydzień, dwa, miesiące, a z natury tej tak bogatej, zostanie gdzieś w borze kości kilka i kopiec