Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy pani mówiła panu Czaplicowi o mnie? — zagadnął niespokojnie.
— Ani słowa. Mnie się zdaje, że pan go się boi.
— Bać się? Ja? Pana Czaplica? Nie, pani, nie wiem, co to bojaźń, ale nie wierzę i nie umiem wypowiedzieć, co za wściekłość mnie ogarnia, gdy pomyślę, że pani żyje pod jednym dachem z tym człowiekiem.
Popatrzyła mu badawczo w oczy, zasępiła się i pobladła. Chciała coś powiedzieć, ale zagryzła wargi, podała mu spiesznie rękę, skinęła główką.
— Niech pana Bóg strzeże i prowadzi. Codzień się modlę za was, od bardzo dawna. Obyście wrócili szczęśliwie!
Głos przebrzmiał, krok dzieweczki ucichł, znikła jak widziadło.
Aleksander z westchnieniem wrócił do nory, posilił się, przebrał w czystą bieliznę i odzież, potem położył się znowu i czekał, paląc krótką fajeczkę. Zegarka nie posiadał przy sobie, czasu porachować nie mógł. Mrok tymczasem zapadał zupełnie. Do kryjówki powstańca żaden dźwięk i ruch nie dochodził, robiło się coraz ciemniej.
Nagle w tej ciszy bystry słuch młodego człowieka rozróżnił krok ludzki bardzo lekki, bardzo ostrożny, lecz coraz bliższy. Mógł to być Makarewicz, lecz Świda przezornie czekał, co dalej będzie. Człowiek ów szedł tąż drogą, którą i on sam przybył. Zaskrzypiały jedne drzwi, zajęczała podłoga oranżerji, potem jeden po drugim stopnie schodów uginały się nad głową powstańca. I zapanowała znowu cisza.
Nie był to więc Makarewicz. Któż zatem? Czy po-