Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dobny jemu zbieg, szukający samotnego legowiska, czy duch pokutujący, o którym opowiadał strażnik, czy też cały ten ruch był tylko złudzeniem? Wszystko ucichło, do uszu Świdy dochodził tylko monotonny szum drzew ogrodu. Leżał bez ruchu, starając się przedrzeć okiem ciemności, czekając z natężeniem, co z tego wyniknie.
Wtem zaszemrało znowu. Słaby blask zamigotał w kącie. Ktoś zatlił zapałkę, potem małą, głuchą latarnię.
Co to mogło znaczyć? Poco to światło? Chyba go kto zdradził i szukano go?
Próbował pistoletów, umieścił się w gotowości do walki i patrzał dalej przez szczelinę desek. Latarka stała na ziemi, zakryta tak, że w jedną tylko stronę, bardzo nisko dawała trochę światła; widać było tylko czarny ogromny cień, trzymający w ręku rodzaj kija. Po chwili cień podniósł ów kij i począł nim ostrożnie usuwać wierzchni pokład gliniastego toku.
Świda już teraz nic nie rozumiał.
Kij, był to rydel ogrodniczy; nocny gość kopal nim ostrożnie, powoli, szeroki, kwadratowy dół. Robota trwała dość długo, aż wreszcie żelazo uderzyło o coś twardego i zadzwoniło głucho. Człowiek odłożył narzędzie, przykląkł, schylił się nad dołem.
Twarz jego znalazła się w promieniu latarki: były to ostre, śniade rysy pana Sterdynia.
Na ten widok ręka Świdy sięgnęła po pistolet w zanadrze, położył palec na cynglu. Co myślał robić, sam nie wiedział. Nowy przedmiot zwrócił w tej chwili jego uwagę.
Były to dwie sylwetki czarne, ludzkie, co bez sze-