Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nych ogni oblał świat. Dziewczynka stała obok schodów, trzymając w ręku butelkę wina, kawał chleba i mięsa; u stóp jej leżał pęk odzienia.
— Żal mi było bardzo budzić pana — rzekła, gdy się wysunął do niej — ale nie mogłam inaczej. Wszak pan mówił, że partja gwałtownie potrzebuje amunicji?
— Tak pani.
— Już wiem, gdzie ją złożono dla was.
— Gdzie? Zaręczam, że na drugim końcu powiatu.
— Niestety, tak. W Osięcinach u pana Szpanowskiego.
Świda desperacko szarpnął wąsy.
— Otóż i logika rządu! — wybuchnął, ale pohamował się natychmiast, spojrzawszy na smutną twarz Władki i dodał dla otuchy:
— Cóż robić, to niefortunnie, ale proch będzie, postaramy się go przekraść. Dziękuję pani za wiadomość.
— Tak, proch będzie, jeśli pan stamtąd żyw wróci! — rzekła zcicha, jakby do siebie.
— Wrócę pani, jeśli się za mnie modlić będziesz! — odparł wzruszony. — A teraz żegnajcie, czas leci, a do obozu daleko.
— Jeszcze chwilę — prosiła — — posilcie się i przebierzcie przed tą drogą. Makarewicz dotąd nie wrócił, zaczekać należy na wieści z miasteczka. To ważne, a przytem, gdym tu szła, wrócił pan Czaplic. Może i on słyszał coś nowego. Muszę wracać. Jeśli się dowiem czego, to przyjdę tu raz jeszcze; jeżeli nie będę za godzinę, to znak, że chwilowo spokojnie.