Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ściany, świeciły ogromnemi dziurami... Stary, dobrze snać z miejscem obeznany, zeszedł nadół, poruszył parę desek z boku schodów, wśliznął się w jakąś czarną jamę. Świda ostrożnie wszedł za nim. Po chwili w ciemności zajaśniało światło, stali obaj u wejścia do paliwa pieca. Makarewicz zapalił kawałek drzazgi.
— Oho, wygląda to, jakby ta borsucza jama waszą była — rzekł Aleksander, rozglądając się.
— Bo tak i jest. Często tu nocuję, kiedy jestem o panienkę niespokojny. Sterdyń, paniczu, to podła jaskinia, pan sam, to łotr, a służba, same szpiegi i złodzieje. Więcem się tu rozlokował, bo cicho i bezpiecznie. Ludzie boją się tej rudery, bo tu coś straszy podobno.
Istotnie, nora ta czarna, okopcona, tak wielka, że człowiek mógł się wygodnie pomieścić, pełna była liści i słomy i zdradzała ludzkie legowisko.
— Możecie tu, paniczu, spać bezpiecznie. Otwór zastawię, a gdy czas będzie, przyjdę po was.
— Dobrze, stary.
Świda się wsunął w norę, wyciągnął na tem dziwacznem posłaniu. Strażnik okrył go burką, pożegnał i znikł. Ciemność oznajmiła, że zasunął wejście.
Powstaniec chwilę myślał, przechodził wspomnieniem wypadki dnia, ale wkrótce zmęczenie upomniało się o swe prawa i twardy, głęboki sen młodości przerwał mu marzenia.
Spał dzień cały bez przerwy, sądząc, że to godzina. Zbudził go głos Władki.
Zerwał się. Zachód słońca ostatnią falą czerwo-