Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Grom w niego uderzył. Poczerwieniał i zbladł, mętna mgła zakryła jego brunatne oczy, przez nią patrzał na swą ukochaną i żaden język ziemski nie streściłby tego, co w tych oczach było — dla niej.
— I oto wszystko, co panu daję — mówiła coraz ciszej. — Nie dziękujcie mi i nie kochajcie zanadto, bo będzie nam obojgu ciężej żyć i cierpieć, a może umierać. Krzyż ten biorę za świadka, że nie opuszczę was w złej czy dobrej doli, a ile sił mi stanie, będę was strzec i krzepić i ochraniać, a jeśli zginie pan, to pamięcią waszą żyć będę, jak wdowa i sierota. Czy tego pan chciał ode mnie?
Nie było odpowiedzi. Świda usunął się na ziemię, czołem dotknął kamienia, smętna mgła rozpłynęła się w wielkie łzy, pierwsze, jakie wylał w życiu.
I zrozumiał, skąd na ludzi spływa bohaterstwo i zapał i wiara. I zrozumiał szał krzyżowców i uśmiech katowanych za ideę i rozkosz ofiary krwawej. I poczuł w sobie to wszystko i siłę tytana i zarazem dziwną jakąś rzewną łagodność, nieznaną dotąd, a która mu na usta i w serce wypędzała modlitwę matczyną — ot, dawno zapomnianą — a którą teraz odmawiać począł z głębi piersi i duszy!
Leżał tak długą chwilę przed hebanową Męką cudowną. Gdy wstał i podniósł oczy, Władki już nie było.
Poszedł powoli ku wyjściu, powtarzając szeptem jej słowa. Wiara ludu mówiła prawdę: ze Studzianki każdy wraca z otuchą i szczęściem.
Zastał dzieweczkę u krynicy. Piła wodę z blaszanej, użyciem wytartej miarki. I na jej twarzy, pomi-