Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dla mnie i za mnie. Dziękuję panu za to, choć nie śmiercią swą kupicie mi szczęście.
Zatrzymała się niepewna, czy to, co powie, grzechem nie będzie w takiej chwili.
— Nie szczęścia swego chcę, lecz ocalenia Ojczyzny i dlatego idzie pan w bój!
— Jakto, pani? — wyjąkał niespokojnie, topiąc w niej oczy swe zdziwione, błyszczące.
Coś niby przeczucie wielkiej szczęśliwości ogarnęło go; duszą całą zawisł u ust dziewczynki, tamując oddech.
— Chodźmy! — rzekła krótko.
Usłuchał. Otworzył przed nią drzwi; zeszła powoli do kruchty. Na ostatnim schodku siedział wierny Makarewicz, strzegąc ich rozmowy bez świadków. Porwał się żywo.
— Jeszcze chwilę, Ignacy! — rzekła mu łagodnie.
Powiodła Aleksandra przez kościółek pusty przed ołtarz, rozświecony jedną lampką.
Uklękła i, pochyliwszy głowę w dłonie, modliła się małą chwilę. On machinalnie poszedł za jej przykładem, cisnąc rozpalone skronie i trzęsąc się jak dębczak młody, gdy nim szamoce burza wiosenna.
Nagle podniosła czoło. Rumieniec zabarwił jej delikatne policzki.
— Powiadają, że z kościołka tego nikt smutnym nie odszedł, — zaczęła zwolna, kładąc swą rączkę na jego muskularnej prawicy — i dlatego powiem panu to, co może was trochę rozweseli. Posiadam bardzo mało: wolne serce i rękę. Czy panu to będzie otuchą i osłodą, gdy się dowiesz, że jedno i drugie do pana należy na wieki!