Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mo zwykłej smętnej powagi, znać było radosne, głębokie wrażenie.
Uśmiechnęli się do siebie całem sercem.
— Może paniczyk chce pić? — zagadnął pieszczotliwie uśmiechnięty stary.
— Daj, bracie!
Makarewicz skoczył do środka, ale gdy wracał z wodą, już Świda kończył czarkę Władki i nie zechciał więcej.
— Dziękuję, stary — rzekł — nic na świecie, nawet cudowna woda nie może mi więcej dać jak to, co posiadam!
— Trzeba zawsze słuchać starych! — zadecydował strażnik.
— A szczególnie starego Makarewicza! — przerwał Świda.
— A jużci! Panicz się tak upierał na drodze, jakbym chciał zaprowadzić do aresztu — gderał poczciwiec, patrząc na nich oboje, tak rozradowany ich szczęściem, jak własnem.
— Czy pan wraca do domu? — ozwała się zamyślona Władka.
— Już za późno tam iść — odparł — wieść o moich czynach musiała już dojść Moskali! Nie ciekawym kozackiego gospodarstwa w Luchni, zresztą czasu brak. Moskale wczoraj rozbici, dziś się zbiorą, zasięgną lepszych wiadomości, dostaną wierniejszych przewodników, niż ja, i pójdą na partję. Tam tymczasem niema ani kul, ani prochu. Należy mi śledzić wroga, dowiedzieć się, gdzie i kto ma nam dostarczyć amunicji, i wrócić z raportem do brata.
— To trochę za wiele na jednego człowieka. Za-