Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bieram pana z sobą. Przedewszystkiem ukryjemy pana dobrze, byś wypoczął należycie, bo sił wam musi zabraknąć, tak egzystując, a one bardzo drogie. Moskali Makarewicz weźmie na siebie, a co do amunicji, jest wszakże na to rząd cywilny narodowy!
— Ale gdzie, u kogo? Trzymają go w tajemnicy, jak zbrodnię! Każdy się boi o siebie. Niema ni ładu, ni składu. Można głowę stracić w tym chaosie!
— Niech pan będzie spokojny i mnie zostawi ten trud. Przyniosę panu gotowe wskazówki i wiadomości.
— Czy pani czerpać je chce u pana Czaplica? — spytał niechętnie.
— Niema go obecnie w domu. O świcie kozacy zabrali go do miasteczka. Boję się, czy go kto nie zdradził.
Makarewicz, dotąd milczący, wmieszał się do rozmowy.
— Ech, niech się panienka nie trwoży. Mnie się widzi, że sterdyński pan zna się dobrze z Moskalami — wtrącił ponuro.
— Źle ci się widzi, Ignacy. Pan Czaplic jest dobrym Polakiem, kiedy go rząd narodowy wybrał na starszego w powiecie.
— Bóg wysoko, a rząd daleko — zamruczał stary. — Wiem ja, panienko, wiele rzeczy i dla mojego panicza boję się pana Czaplica, jak szatana.
Zamilkli wszyscy. Świda patrzał ponuro przed siebie.
O czem myślał? Czy mu stanęły w oczach i myśli płomienie ojcowskiego domu, czy ta scena w miasteczku, widziana przez szybę?