Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

był nóż, przeciął sznur. Czaplic nawpół zdławiony, osunął się na ziemię, jak drewno.
W tejże chwili dwa sztylety mignęły w ręku oprawców, rzucili się na obrońcę jak tygrysy. Powstało zamieszanie. Świda zręcznie uniknął ciosu, miał już. i on broń w ręku.
— Stój! — zawołał. — I precz z ostrzem! Ja, brat, powstaniec, wasze sztylety nie dla mnie!
Wódz był znowu na oknie.
— Kto ty, — krzyknął — co bronisz psa i złodzieja!
— Nie bronię go! — noga powstańca ze straszną wzgardą trąciła winowajcę. — To gadzina, którąbym zdeptał spotkawszy, i dlatego nie chcę jego śmierci z waszej ręki przez stryczek.
— Co to za próżna gawęda — burknął ponuro jeden z katów — czasu nie mamy, idź stąd, gdzie cię nikt o radę nie pyta.
Ale wódz na dźwięk głosu Aleksandra przystąpił żywo.
— Poświeć! — rozkazał. — Chcę zobaczyć twarz tego człowieka.
Latarnia rzuciła promyk żółtawy na harde rysy naszego bohatera. Wódz spojrzał i ledwie powstrzymał okrzyk.
— To pan! — zawołał zdumiony. — Tu o parę mil od partji, w Sterdyniu!
— Mój obowiązek prowadzi w różne strony i w różne miejsca — odparł młody człowiek, ściskając podaną dłoń znajomego obywatela. — Spałem tu w tej ruderze, czekając nocy, gdyście przyszli!