Przejdź do zawartości

Mohikanowie paryscy/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM II.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Pensja.

W pierwszy czwartek miesiąca lipca 1826 roku, Justyn wraz ze swym sędziwym mistrzem, zawieźli Minę do Wersalu.
Przez całą drogę dziewczyna siedziała z zaciśniętemi zębami; była blada i ponura, zaledwie podnosiła oczy niekiedy.
Przez chwilę Justyn, widząc ją tak smutną, myślał już bez względu na wszystkie plotki okoliczne, zawrócić do domu. Objawił tę myśl panu Millerowi.
Lecz, czy to sędziwy nauczyciel zrozumiał wzgląd egoistyczny, który mimowolnie dyktował słowa Justynowi, czy też mniej interesowany w tej kwestji i swobodniej działać mogący, dość, że pan Miller niedał się ująć i uczynił nawet wymówkę Justynowi za tę słabość.
Przybyli do zakładu.
Niewinny, którego prowadzą na rusztowanie, nie ma twarzy tak zaniepokojonej, przybywając na miejsce egzekucji i spostrzegając narzędzia męki, jak biedna Mina, na widok wielkich murów, otaczających zakład i prowadzącej doń żelaznej kraty.
Spojrzała na dwóch towarzyszów podróży oczami łez pełnemi.
O, mój Boże, jakież to smutne spojrzenie! Musieliby mieć istotnie serce kamienne, jak mury tego zakładu, by nie zmięknąć na to spojrzenie błagalne.
Patrzyła tak na nich długo, przenosząc wzrok z jednego na drugiego, sama już nie wiedząc do kogo udać się w ostatecznej chwili, czy do tego, którego uważała za swego ojca, czy do tego, którego bratem nazywała.
Justyn odwrócił oczy, by uniknąć wzroku jej bolesnego.
Miller wziął go za rękę, ścisnął mocno; co znaczyło: „Bądź mężnym, chłopcze! i mnie na płacz się zbiera, a widzisz, że się powstrzymuję. Jeżeli się rozczulimy wobec niej, przepadliśmy! Starajmy się być mężnymi, będziemy płakać za powrotem“.
Zaprowadzono Minę do przełożonej, która przyjęła ją otwartemi rękami i całowała więcej jak córkę, niż jak pensjonarkę. Niestety! macierzyńskie to pocałowanie zamiast rozpogodzić, zasmuciło Minę.
Czy takim tedy był świat? więc obca kobieta miała prawo uściskać ją jak matka?
Przypomniała wtedy pierwsze zbudzenie się w pokoju Celestyny; obicie w pokoju przełożonej było prawie takie same. Wszystkie wspomnienia pierwszych chwil u przybranej rodziny, przyszły jej na pamięć, uczuła się więcej samą, i więcej opuszczoną, niż kiedykolwiek.
Justyn pocałował ją w czoło; sędziwy nauczyciel w oba policzki, a w pięć minut potem usłyszała biedna Mina zamykające się za sobą drzwi zakładu, z takiem samem ściśnieniem serca, jak więzień słyszy zasuwające się rygle.
Przełożona posadziła ją obok siebie, wzięła za ręce i starała się pocieszyć, odgadując raczej, niż wyczytując w jej rysach, ślady głębokiego zmartwienia. Ale zamiast ułagodzić, te pociechy bardziej ją jeszcze drażniły.
Prosiła, aby ją zaprowadzono do przeznaczonego dla niej pokoju, ułożono się bowiem z przełożoną, że będzie miała pokój osobny, dla uniknienia przykrości sypialni wspólnej. Uczyniono więc zadość jej życzeniu.
Pokój jej był to prawdziwy buduar pensjonarki; dla mniszki za zbyt wykwintny, dla panny światowej za skromny.
Obicie perłowe w niebieskie kwiaty przypominało, obicie pokoju Justyna; zegar na kominku między dwoma wazonikami alabastrowemi, przedstawiał Pawła przeprowadzającego przez potok Wirginię; sztych przedstawiający męczeństwo św. Julii, patronki przełożonej, zdobił ścianę; sześć lekkich krzeseł bambusowych, wyplatanych, łóżko z perskiemi firankami spadającemi z baldachimu, fortepian między oknem i kominkiem, jeszcze jeden lub dwa sprzęty skromne, dopełniały urządzenia pokoju, z którego panna więcej nawet nawykła do ładu i zbytku niż Mina, mogłaby być zadowoloną.
I ją samą wreszcie uderzyła pogoda, jaką oddychał ten pokój; samotność, znośniejszą zawsze bywa wśród kwiatów i woni.
Przez otwarte okno widok rozciągał się na ogromne ogrody, pełne drzew i kwiatów. Naraz Mina usłyszała okrzyki radości, prawie tuż pod sobą. Zbliżyła się do okna.
Była to godzina rekreacji, ze trzydzieści dziewcząt wybiegło na dziedziniec, by korzystać z tej godziny, z tego promienia słońca między podwójną nocą zajęć klasowych.
Dziedziniec był wysypany piaskiem, wysadzony lipami i sykomorami. Poprzez liście drzew, jakby przez ruchomą zasłonę, widziała bieganie, skakanie, tańce i wesołe pląsy. Większe panny przechadzały się po dwie w najoddaleńszych zakątkach. O czem też mówiły te serca i usta czternastoletnie?
O! jakże ona pragnęła towarzyszki, by jej wyjawić tajemnicę serca, której słuchać nie chciał brat jej Justyn! Jednakże głośne śmiechy, wesołe okrzyki dziewcząt, podziałały na nią zupełnie inaczej, niż politowania starej przyjaciółki pana Millera.
Przebiegła wszystkie wspomnienia swych pierwszych lat; zobaczyła myślą mały domek w Bouille, matkę Boivin, krówkę białą, która dawała takie dobre mleko, jakiego nigdy odtąd nie piła; zobaczyła dobrego proboszcza, który miał lat sześćdziesiąt cztery, kiedy się z nim rozstała, a teraz musiał mieć już siedmdziesiąt.
Pomyślała, stojąc w tem oknie, że nie jedna z tych młodych, a bogatych dziewic, które widziała przechadzające się i rozmawiające po ustroniach, byłaby bardzo szczęśliwą, gdyby tak jak ona teraz, miała osobny pokój w tym arystokratycznym zakładzie; pomyślała nareszcie o tych zacnych ludziach, którzy ją w dom przyjęli, ubożuchną, zabłąkaną, sierotę bez przytułku, którzy doprowadzili ją do takiego wykształcenia, wynieśli na taki stopień; pomyślała o świętobliwej matce Corby, o dobrej siostrze Celestynie, o uczciwym profesorze, a nadewszystko o Justynie!... o Justynie, którego widziała łzy, czuła drżącą rękę w swojej i który szepnął jej głosem czułym, kładąc usta na jej czole: „Bądź dobrej myśli, moja najdroższa Mino! pół roku niebawem przeleci“.
Wtedy... wtedy, uznała, że żale jej są samolubne, smutek niewdzięcznym; popatrzyła na około siebie, spostrzegła atrament, pióro i papier, wzięła to wszystko, usiadła przy stoliku i napisała do rodziny na przedmieściu św. Jakóba prześliczny list, z podziękowaniem i błogosławieństwem.
Czas było napisać; biedny Justyn wyczerpał już siły, i bardzo potrzeba było tego przypomnienia, by go wydobyć ze smutku, o jaki go odjazd Miny przyprawił.
Przebóg! jakiż smutny był powrót do domu naszych dwóch przyjaciół! Wracali pieszo, sądząc, że znajdą dystrakcję wśród uśmiechniętej natury, że przynajmniej znajdą samotność. Nie wymówili ani słowa; rzekłbyś, że to dwaj zbiegowie uciekający przed pogonią.
Pan Miller, co był silniejszym w obec Miny, okazał się słabym wobec Justyna. W pół drogi z Wersalu do Paryża uczeń musiał pocieszać mistrza.
Za powrotem do domu nastąpiła scena rozpaczy; wieczorem wszyscy płakali. Gdyby Mina była wyjechała na zawsze, gdyby była w niebezpieczeństwie utraty życia, gdyby umarła, nie żałowanoby jej, nie opłakiwano więcej, niż opłakiwano żyjącą o półtrzeciej mili za Paryżem.
Pan Miller starał się pocieszać kobiety, lecz czuł, że słów mu brakuje, i skończył na połączeniu łez swoich ze łzami rodziny, Mina bowiem należała już do rodziny.
Oskarżano Millera, że nie dobrze zrobił, w taki sposób oddalając dziewczynę, że zanadto się pośpieszył, że nic nie nagliło jeszcze, można było przecież umieścić ją w którym z zakładów paryskich i codziennie odwiedzać; uczyniono go odpowiedzialnym za skutki tego wypadku. Każde z nich myślało, że ulży swemu zmartwieniu, składając winę na pana Millera.
Poczciwy człowiek wysłuchał wszystkich spóźnionych uwag, przyjął wyrzuty z siłą charakteru i oddalił się, jak kozioł ofiarny, obarczony nieprawościami całego pokolenia.
Po odejściu pana Millera, kiedy zostali sami, jednostajna melancholia pierwszych lat odrazu ich opanowała.
W samej rzeczy, po wyjeździe dziecka, ściany domu przybrały dawną ciemną barwę; śpiewny ptaszek odleciał i klatka posmutniała. Wszystko w mieszkaniu mówiło o Minie: „Ona tu była, a nie ma jej!“
Matka, która miała ją dzień i noc pod ręką, która niepotrzebowała nawet wołać, dziecię przybiegało samo; matka, która od sześciu lat, dla ulżenia chorej córce, małej Minie powierzyła kierunek domu, polegając więcej jeszcze, niż na własnej córce; matka, ze ściśnionem sercem myślała o tem, że wątłej trzciny, na której ona opierała swą starość, zabraknie jej teraz.
Siostra, ta istota wątła, co wieczorem nie mogła usnąć nie usłyszawszy głosu rozkosznego dziecka, za przybyciem którego ukochała coś przecie na świecie oprócz matki i brata i poczuła przyjemność życia; która zapominała o dobrach, jakich jej Bóg odmówił pomna na radości, jakie sprawiał innym, ona także, prawie zawsze siedząc nieruchomo, nawykła była widzieć kręcącą się naokoło siebie, biegającą, chodzącą, uwijającą się miłą istotkę.
Biedny Justyn, który znowu niczem więcej nie był tylko bakałarzem, najwięcej cierpiał skutkiem tego smutnego odjazdu.
Wróciwszy do pokoju, który Robertowi i Salvatore w i wydał się takim schludnym i dziewiczym, Justyn widział w nim tylko stare mury nagie i kominek pusty. Rzucił się w ubraniu na łóżko i płakał rzewnemi łzami. Jakąż straszną noc przebył, jakiż smutny był dzień następny!
Szczęściem nadszedł list pocieszający: był to akt dziękczynny w trzech stronnicach, zachwycający śpiew duszy czułej. Przepraszała za swój wyjazd, tak jakby ona, którą gwałtem wyciągnęli do Wersalu, była jedyną przyczyną oddalenia. Dziękowała za wszystko dobre, jakie otrzymała, jak gdyby wszelkie dobro, które mieli nie od niej pochodziło.
Były to, słowem, myśli anioła, pisane ręką dziecka. Wszystko to pocieszyło nieco biednego Justyna. Przytem nadzieja mówiła do niego: „Bądź dobrej myśli! pół roku niebawem przeminie“.
A jednakże kto wie, jakie w pół roku wypadki spaść mogą z otwartej ręki Przeznaczenia.

II.
Gdzie mowa jest o Dzikich z przedmieścia świętego Jakóba.

Każdy powoli wrócił do zwyczajnego trybu życia, Justyn, matka i siostra, otoczyli się we troje tym samym łańcuchem, który ich wiązał niegdyś jedno do drugiego i poczęli dźwigać ciężką kulę swego życia. Tylko było to życie smutniejsze, jeśli można, niż poprzednie, gdyż jednostajność obecna zwiększała się jeszcze sumą radości straconych.
Koniec tedy lata upłynął bardzo wolno, na rachowaniu dni, które rozdzielały ich jeszcze od powrotu dziewczęcia. Powrót ten, jak powiedzieliśmy, naznaczony był na dzień 5-go lutego 1827 roku.
Ślub miał się odbyć nazajutrz.
Napisano do proboszcza w Bouille, prosząc zarazem o pozwolenie i o błogosławieństwo. Pozwolenie przysłał i powiedział, że zrobi co tylko będzie mógł, ażeby sam przywiózł błogosławieństwo.
Dnia tedy szóstego lutego, Justyn miał być najszczęśliwszym z ludzi.
Jednego dnia kiedy wracał z Wersalu, gdzie odwiedzał Minę wraz z panem Millerem, zastał ją tak ładną, tak wesołą, tak kochającą, że od tej chwili pod pewnym względem wróciła wesołość w rodzinie.
Nadchodził styczeń. Jeszcze tylko pięć tygodni oczekiwania, jeszcze trzydzieści siedm dni cierpliwości, a Justyn miał dojść do szczytu szczęśliwości ludzkiej.
Przytem jedna rzecz jeszcze miała sprawić rozrywkę poczciwej rodzinie. Były to przygotowania do ślubu.
Justyn i matka byli tego zdania, ażeby uprzedzić Minę o zmianie, jaka miała zajść w jej życiu, ale Celestyna i sędziwy nauczyciel odpowiedzieli: „Niepotrzeba!“
Nadto, wyznać trzeba, każde z nich obiecywało sobie wielką radość, ze zdziwienia kochanego dziecka, kiedy w dniu 6-go lutego, zrana, wydobędą z szafy białą sukienkę, bukiet róż białych i wieniec z kwiatu pomarańczowego.
Od początku stycznia myślano już więc nad tem, jak umieścić nowożeńców.
Było w tym samym domu i w tej samej sieni małe mieszkanko, podobne do tego, jakie zajmowała matka z siostrą, złożone z dwóch pokoi, jakby umyślnie dobranych dla dwojga młodych ludzi. Mieszkanie to zajmowała uboga rodzina, bardzo rada, że się będzie mogła wynieść, gdyż Justyn zobowiązał się zapłacić za czas, za który była dłużną właścicielowi.
Opróżniono to mieszkanie 9-go stycznia, a Justyn namyślał się nad jego urządzeniem; był tylko już miesiąc czasu.
Wszystko troje zgodzili się, że trzeba kupić sprzęt nowy, skromny, ale świeży i gustowny.
Obchodzono więc wszystkich stolarzy i tapicerów, skupowano, sprowadzano do domu po kilka sztuk, ku wielkiemu zdziwieniu sąsiedztwa i zaopatrzono mieszkanie w sprzęt orzechowy, w ten mahoń ubogiego paryżanina.
Pan Miller chciał się także czemś przyczynić do zajęć i sprawunków rodzinnych.
Pewnego rana, było to coś 28-go, czy 29-go stycznia, z najwyższem zdumieniem sąsiadów, którzy codzień upatrywali jakiś nowy sprzęt nie mogąc sobie wytłómaczyć tego zagospodarowania, zajechał przed dom ogromny wóz pokryty grabem płótnem.
Zaledwie wóz zatrzymał się przed domem, otoczyły go kumoszki, uliczniki, wszystkie psy i kury z przedmieścia. Otoczono tedy posyłkę, wpatrywano się, dotykano, badano we wszystkich szczegółach. Słowem, radość niesłychaną sprawił fantastyczny wóz z tajemniczem okryciem.
Było to jeszcze niczem w porównaniu z okrzykami radości, jakie wzniosły się ze wszech stron, ze wszystkich sklepów, drzwi, okien, dachów, kiedy po zdjęciu osłony, zobaczono, zbytek nie do uwierzenia! obraz czarodziejski! zobaczono ogromny jakiś sprzęt z mahoniu!
Całe przedmieście zadrżało; okrzyki zadziwienia odbijały się o ściany domów, a bruk literalnie okrył się tłumem uważnym i zachwyconym. Nie rozumiano dokładnie, do czego miał służyć ten wielki sprzęt, wyobrażający długi kwadrat, grubości prawie na stopę. Ale ponieważ był to mahoń doskonale politurowany, poprzestawano więc na naiwnem zdziwieniu.
Zdjęto ten wielki blok z wozu, przeprowadzono go do domu i zamknięto drzwi przed nosem ciekawych.
Tłum nie mógł się tem zadowolić, a złożywszy dostateczny hołd uwielbień dla tego sprzętu, chciał się gwałtem dowiedzieć o jego przeznaczeniu. Jedni skłaniali się ku komodzie, drudzy obstawali za biurkiem. Lecz każde z tych przypuszczeń zdawało się nieprawdopodobnem.
Stronnicy nieprawdopodobieństwa, czyli jak mówią po grecku, sceptycy, opierali się na tem, że sprzęt bez szuflad, nie może być komodą, chociażby mahoniową.
Jeden ze starych chciał się już zakładać, że to jest szafa, ale byłby niezawodnie przegrał, bo nikt nie widział śladów drzwi; owóż szafa bez drzwi, jakkolwiek mahoniowa, byłaby także do niczego. Dowiedziono więc, że stary nie miał racji.
Skutkiem tego ściśnięto się przy wozie i rozpoczęto naradę. Wynikiem narady było, że należy czekać, aż tragarze wyjdą z domu.
Ukazali się nakoniec, dopieroż jeden przez drugiego chciał wypytywać; ale misja ta przypadła grubej kumoszce, która, oparłszy ręce o biodra, postąpiła dumnie na przód.
Na nieszczęście dla tłumu, jeden z tragarzy był głuchy, a drugi rodem Owerniak, ztąd wypadło, że jeden nie mógł słyszeć, a drugiego niepodobna było zrozumieć.
Zatem, pierwszy tragarz, uważając dłuższą konferencję za niepotrzebną, trzasnął z bicza, jako prawdziwie głuchy i puścił się tryumfalnie z wozem, co zmusiło tłum do rozstąpienia się na drodze.
Chcecie, to wierzcie, ale powiadam, że żaden z mieszkańców przedmieścia nigdy nie przyszedł do odkrycia tajemnicy tego sprzętu, który dziś jeszcze tematem jest długich pogadanek zimowych. Mimochodem nawet, prosić będziemy tych z naszych czytelników, którzy domyślili się, że tu chodzi o fortepian, aby nie mówili nikomu, tak, żeby wątpliwość pozostała nadal, jako kara dla sąsiadów.

III.
Przyjaciółka z pensji.

Wielki blok, dziwna sztuka, ten sprzęt mahoniowy, jednolity na pozór, który zwrócił fanatyczną uwagę próżniaków z przedmieścia św. Jakóba, był to śliczny fortepian siedmio-oktawowy, który sędziwy nauczyciel w podarunku ślubnym, przysłał swojej drogiej Minie.
Można wyobrazić sobie radość i pomięszanie poczciwej rodziny. Z ustawieniem tego sprzętu w pokoju nowożeńców, mieszkanie uzupełniło się. A było to mieszkanie skromne i śliczne, istne gniazdko ptaszków, różowe i białe.
Jeszcze sześć dni, a słońce szczęścia, jaśniejsze, niż kiedykolwiek, zaświeci znowu nad głową poczciwych ludzi.
Justyn długą i częstą korespondencją prowadził z przełożoną. Tak była zachwycona swą wychowanką, iż z boleścią patrzyła na zbliżającą się chwilę rozstania.
Zgodnie ze zdaniem rodziny i ona także była za tem, ażeby nic nie wspominać Minie o szczęściu, jakie ma ją spotkać, ażeby zbytecznie nie wstrząsać gorącem sercem dziewicy.
Kilkanaście razy przełożona wypytywała ją nieznacznie i za każdym razem przekonywała się i zawiadamiała Justyna, że miłość w zarodku będąca w jej sercu, czeka tylko na promień, ażeby wybuchnąć. W tej więc błogosławionej chwili, mieli oni same tylko przyczyny radości i uszczęśliwienia.
W dniu 5. lutego, w rocznicę urodzin, mieli udać się po Minę do Wersalu.
Kilka razy Justyn odzywał się z zapytaniem:
— Jak my ją tu sprowadzimy?
I za każdym razem stary nauczyciel odpowiadał:
— Nie turbuj się, mój chłopcze, to moja rzecz.
W przeddzień Justyn ponowił zapytanie.
— Mam pyszny powóz! odrzekł pan Miller.
Justyn ucałował swego mistrza.
Przebyli razem, rozumie się z wyjątkiem Miny, cudownie cały wieczór, jeden wyraz powtarzali po sto razy; namyślali się, czy o czem nie zapomnieli, czy zapowiedzie na czas wyszły, czy proboszcz z parafji św. Jakóba, dobrze oznaczył godzinę, czy białe, atłasowe buciki, suknia muślinowa i wieniec z kwiatu pomarańczowego będą na czas.
Ku końcowi wieczora matka sprawiła dzieciom i panu Millerowi przyjemne zdziwienie. Oświadczyła im, że jutro pojedzie z nimi razem do Wersalu. Przedstawiono jej wprawdzie przykrości drogi dla osoby pozbawionej wzroku i cierpiącej, ale obstawała przy swoim, streszczając postanowienie swe w słowach:
— Ja pierwsza ucałowałam ją przy odjeździe, pierwsza muszę ją ucałować przy powrocie.
Umówiono się tedy nazajutrz na godzinę siódmą zrana; istotnie, nazajutrz o trzy kwadranse na siódmą, ku niewypowiedzianemu zdumieniu sąsiadów, zaszedł ten pyszny powóz, w przeddzień przez pana Millera zapowiedziany.
Była to starożytna arka, na jakie siedm lub ośm osób, jakich dziś już nie używają, bo dziś na ośm osób potrzeba cztery „coupée;“ nie wiem, czy to jest postęp, ale mniejsza o to.
Z tej to arki kolorem jasno-żółtym pomalowanej, przed wytrzeszczonemi oczami mieszkańców przedmieścia, wyszedł sędziwy nauczyciel, wkroczył do domu, a w kilka minut, do najwyższego stopnia podbudzeni spektatorzy, zobaczyli wchodzących do powozu: syna, siostrę i matkę; tę matkę, której nie widzieli nigdy.
Pan Miller wszedł na ostatku, oddawszy farmaceucie, który razem z drugimi stał u drzwi ze swym uczniem i gospodynią, powszechnie nazywaną „aptekarką,“ klucz od mieszkania i poprosił go, w razie, gdyby jaki ksiądz ze wsi przyjechał i zapytał o pana Justyna lub pannę Minę, ażeby mu oddał ten klucz, z dodaniem, że cała rodzina jest w Wersalu, ale wróci wieczorem z jego pupilką.
Tym sposobem chciano uprzedzić księdza, ażeby poczekał.
Potem nauczyciel wsiadł razem z niecierpliwemi przyjaciółmi, i powóz ruszył dobrym kłusem, unosząc szczęśliwą rodzinę, by ją zawieźć do zakładu w Wersalu, gdzie Mina ani myślała o niespodziance, która miała ją spotkać.
Jeszcze powóz nie ubiegł dwudziestu kroków, gdy wszyscy sąsiedzi rzucili się ku drzwiom farmaceuty z zapytaniem, jaki to przedmiot mu wręczono i co mu polecono uczynić. Pan Ludwik Renaud chciał udawać dyskretnego i zachować milczenie, ale rzecz ta nie zdała się potrzebną pani aptekarce.
— Ta, ta, ta, odezwała się, nie ma w tem żadnej tajemnicy, a przytem tylko źli ludzie ukrywają się; jest to klucz od mieszkania, a polecenie do tego takie, żeby klucz ten oddać jednemu proboszczowi z prowincji, który przyjeżdża po swą pupilę.
— Panno Franciszko, rzekł pan Ludwik Renaud, wracając majestatycznie do siebie, ja ci zawsze mówiłem, że jesteś gadatliwą.
— Dobrze! Jestem gadatliwą, czy nie jestem, rzecz już powiedziana; byłabym się zadusiła milcząc, a nie chcę umrzeć z uderzenia krwi!
Wieść szybko się rozeszła po przedmieściu św. Jakóba, że cała rodzina udała się do Wersalu, że Mina była pupila księdza i że w ciągu tego dnia ma przybyć jej opiekun.
Ponieważ dzień ten był dniem świętej niedzieli, a tem samem nikt nie miał nic do roboty, przeto gromadki stały na ulicy przez część dnia rozmawiając i puszczając się na domysły. Kiedy dla tych lub owych nadchodziła godzina śniadania, odchodząc pozostawiali szyldwacha, który miał misję dać znać, jak tylko ksiądz ukaże się na widnokręgu.
Wybiła ósma, dziewiąta, dziesiąta, jedenasta na kościele św. Jakóba, a nikt nie spostrzegł najmniejszej sutanny i niczyje interpretacje nie postąpiły na krok ku prawdzie. Dopiero o wpół do dwunastej, kobiety wracające z sumy i idące przodem przed tłumem wiernych, jak lekka awangarda idzie przed armią, przybiegły całe zdyszane i wołały na prawo i na lewo, wchodząc w ulicę:
— Oni się żenią! oni się żenią! proboszcz od św. Jakóba czytał zapowiedzi! oni żenią się, żenią!
Wieść przebiegła całą długość przedmieścia św. Jakóba, z szybkością wstrząśnienia elektrycznego. Od tej chwili uspokojenie wkroczyło na przedmieście: dowiedziano się tedy wielkiej tajemnicy bakałarza. Tylko, jak wszędzie tak i tu znalazło się kilku bystrzejszych, którzy mówili: Domyślałem się tego!
Pod ten czas powóz pędząc przybył do Wersalu i zatrzymał się przed bramą zakładu, właśnie w chwili, kiedy jakiś powóz tejże samej barwy, wracał cwałem w kierunku przeciwnym. Rzekłbyś, że te dwa powozy to bracia siamscy.
Wreszcie czas było już stanąć u kresu: matka i siostra były zmęczone i umierały z niecierpliwości; stary nauczyciel zaczął gderać na długość drogi, on, co zawsze uważał ją za bardzo krótką, kiedy szedł lub wracał pieszo.
Serce Justyna biło coraz mocniej w miarę, jak się zbliżali. Gdyby jeszcze było z ćwierć mili, a tak, jak jego sąsiadka, panna Franciszka, mógłby dostać uderzenia krwi do głowy.
Słowem był już czas, jak powiadamy.
Weszli do zakładu.
Matka nie znała wcale przełożonej, zaprowadzono ją do niej, podziękowała jej nasamprzód za starania, jakiemi otaczała przez siedm miesięcy jej przybraną córkę.
Posłano po Minę.
Pokojowa wróciła, oświadczając, że panny Miny nie ma w pokoju.
— Zobacz u panny Zuzanny, rzekła przełożona. Potem zwracając się do gości: Ona jest zapewne, mówiła dalej, w pokoju jednej ze swych przyjaciółek, panny Zuzanny de Valgeneuse, bardzo miłej osoby, bardzo dobrze wychowanej, która jest w jednym z nią wieku, pochodzi z tych samych stron, a przynajmniej ojciec jej ma znaczne posiadłości w okolicach Rouen; bliżej się z sobą poznajomiły zaraz za wejściem Miny i rzeczywiście bardzo rada jestem temu stosunkowi. Dacie państwo wiarę, że one dwie zastępują mi jedną guwernantkę? Mina uczy muzyki, francuskiego i historji, a Zuzanna daje lekcje rysunku, rachunków i angielskiego... A! otóż i nasza panienka!
I w istocie, Mina, cała promieniejąca radością, zadyszana szczęściem, ukazała się we drzwiach, wydając okrzyk na widok rodziny zebranej. Zdawało się że nie poznaje ani starego nauczyciela, ani siostry Celestyny, ani nawet Justyna, pobiegła prosto do pani Corby i rzuciła się jej w objęcia, wołając:
— Moja matko!
Widok pani Corby nasunął jej na myśl, że coś albo się stało, albo stanie nadzwyczajnego.
Była też bardzo wzruszoną, gdy jej powiedziano, że ponieważ kończy właśnie szesnaście lat w tym dniu, przeto opuszcza zakład i już doń nie wróci.
Wieść tę oznajmił jej Justyn, całując ją w czoło według zwyczaju i przyciskając do serca.
Mina była bardzo uszczęśliwiona, był jednak jakiś odcień żalu w jej radości. Czułe jej serce, przywiązało się do trzech rzeczy: do „madame,“ to jest do przełożonej, do Zuzanny, swej przyjaciółki i do swego pokoju, którego okna wychodziły na dziedziniec rekreacyjny. Prosiła więc o pozwolenie pożegnania swego pokoju i Zuzanny, które otrzymała bez trudności.
Umówiono się, że pójdzie do swego pokoju, by go pożegnać, a za powrotem zastanie Zuzannę w salonie.
Mina wyszła, kłaniając się ręką, głową i uśmiechem.
Pokój jej leżał na dole, w przeciwległej stronie gmachu. Trzeba było tylko przejść korytarz. Weszła, potem z uczuciem żegnając każdy przedmiot, każdy sprzęt, uklękła przed krucyfiksem i modliła się tą samą modlitwą, jak niegdyś w małym domu na przedmieściu św. Jakóba, drugiego dnia po swem przybyciu.
Przez ten czas zaproszono Zuzannę do salonu.
Była to piękna, ośmnastoletnia panna, z wielkiemi czarnemi oczyma, którym nic nie było można zarzucić, tylko nieco wrodzonej ostrości, które jednak, do woli dziewicy, dziwnie umiały łagodnieć; włosy i brwi miała czarne, doskonale odpowiadające oczom, była wysoka i wysmukla;, głos miała krótki i rozkazujący; słowem, czuć ją było o milę arystokracją.
Pierwszy widok dziewicy tej nie był sympatycznym dla Justyna.
Jednakże na wieść, że na zawsze ma się rozłączyć z Miną, Zuzanna zdawała się dotkniętą takim żalem, że wyraz fizjognomji jej jakoś przyciągnął ku niej Justyna.
Zkądinąd, piękna panna tak wdzięcznie ukłoniła się pani Corby, tak serdecznie wyciągnęła rękę do siostry Celestyny, tak właściwie uśmiechnęła się do sędziwego nauczyciela, który równie jak Justyn znajomy jej był, choć sam jej nie znał, że Justyn w tej chwili zmienił dla niej swe uczucia.
Następnie, ponieważ dobre serca, które w dobrem wrażeniu zawsze idą dalej, niż w złem, zbliżył się do ucha pani Corby i rzekł pocichu:
— Matko, Mina zdaje się bardzo żałować swej przyjaciółki; nie chciałbym, ażeby w dniu jutrzejszym Mina miała choć jeden żal; gdybyśmy też zaprosili pannę Zuzannę, ażeby dzień jutrzejszy zabawiła z nami?
— Odmówiłaby, rzekła matka.
Pani Corby z taktem właściwym ślepym, poznała w głosie panny de Valgeneuse kilka strun, które brzmiąc ostro, złą dawały jej wróżbę o przyjacielskiej czułości arystokratycznej dziewicy.
— Ale, nalegał Justyn, jeżeli przyjmie zaproszenie?
— Nasz dom jest zbyt ubożuchnym dla takiej bogatej panny!
— Powróci jutro zaraz po obrzędzie, a dziś spać będzie w moim pokoju.
— A ty gdzie będziesz spał?
— O! ja sobie znajdę jaki kącik.
— A kto odwiezie tę pannę?
— Masz słuszność, matko.
Zasiągnięto rady przełożonej w tej ważnej kwestji i wynikiem konferencji było, że jutro przełożona i panna Zuzanna de Valgeneuse przybędą do Paryża około dziesiątej zrana, będą na obrzędzie ślubnym i zaraz po nim wrócą do Wersalu.
Uwiadomiono o tym zamiarze pannę Zuzannę, która przyjęła go z radością, chociaż nie powiedziano jej, w jakim celu ma pojechać do Paryża. Obawiano się, aby nie wydala tajemnicy przed przyjaciółką.
Prosiła tylko panna Zuzanna o pozwolenie zawiadomieni swego brata, pana Loredana de Valgeneuse, o jutrzejszym projekcie. Gdyby była uprzedzoną nieco wcześniej, mogłaby była ustnie go zawiadomić, bo tylko co rozstał się z nią w rozmawialni.
Ponieważ pan Loredan de Valgeneuse mieszkał w Wersalu, a raczej ponieważ tam miał maleńką przystań, Zuzanna rozmyśliła się, że dosyć czasu będzie napisać do niego po odjeździe Miny.
Wreszcie Mina wróciła w tej chwili ze swego pokoju i biegła rzucić się w jej objęcia.
Justyn z obawy, żeby w jej oku nie zobaczył łzy, oświadczył, że zamiast pożegnania może tylko przyjaciółce swej powiedzieć do widzenia, gdyż panna Zuzanna i pani Desmarets, (było to nazwisko przełożonej), zrobią im ten zaszczyt i przepędzą z nimi dzień jutrzejszy.
Tym sposobem dziewica nie potrzebowała nawet osuszać oczu; oschły same; podskoczyła z radości, uściskała Zuzannę, ucałowała panią Desmarets. Potem zwracając się do ukochanej rodziny rzekła:
— Jestem więc gotowa.
Powiedziano sobie do widzenia po raz ostatni; pani Desmarets z Zuzanną przyrzekły stawić się na czas; podróżni nasi wsiedli do powozu i skierowali się na drogę do Paryża, gdy tymczasem Zuzanna wróciła do swego pokoju i napisała do brata:
„Zaraz za tobą przybyła rodzina i zabrała Minę. Zdaje mi się, że jutro zajdzie coś nadzwyczajnego na ulicy św. Jakóba. Pani Desmarets i ja jesteśmy zaproszone do nich na cały dzień jutrzejszy; jeżeli chcesz mieć wiadomość o wypadkach, urządź się tak, ażebyś mógł zawieźć przełożoną i mnie w swoim powozie. Twoja kochająca siostra

Z. de V.“

IV.
Prośba o rękę.

Tak, jak spodziewał się Justyn, jego ukochana Mina odjechała z pensji i wracała do domu bez najmniejszego cienia żalu. Była ona wprawdzie niespokojną nieco, jak się jej arystokratycznej przyjaciółce wyda wjazd na przedmieście św. Jakóba, dziedziniec farmaceuty, ciemne wnijście do mieszkania i wszystkie te cechy, jeśli nie nędzy, to przynajmniej ubóstwa, którego ona nie spostrzegła, aż dopiero wtedy, gdy pomyślała, że ktoś inny może to widzieć.
Podróż wydała się wszystkim krótką, mianowicie Minie, która nawet nie zwracała na to uwagi, że jedzie.
Z ręką w ręku Justyna, z głową raz opartą o róg powozu, to pochyloną na ramieniu młodzieńca, snuła marzenia, jakie snują się tylko pomiędzy piętnastym a ośmnastym rokiem życia.
Przyjechali około godziny dziewiątej wieczór.
Pomimo ciekawości, mieszkańcy przedmieścia nie mogli dotrwać aż do tak późnej godziny. Około siódmej, każdy, według mniejszej lub większej wytrwałości, wrócił do domu i ostatnie drzwi zamknęły się, kiedy usłyszano niezwykły huk powozu, zatrzymujący się przy domu aptekarza.
Aptekarz, który jeszcze nie spał, zaledwie usłyszał, otworzył drzwi i poznając swych lokatorów, oddał klucz panu Millerowi, oznajmiając, że ksiądz, na którego oczekiwał, nie przybył.
— Co za ksiądz? zapytała Mina.
— Jeden z moich przyjaciół, odpowiedział pan Miller, kłamiąc może pierwszy raz w życiu, ale w dobrej intencji.
Odprawiono powóz, a płacąc woźnicy, pan Miller rzekł mu pocichu te słowa:
— Bądź tu jutro, punkt o godzinie dziesiątej.
— Będę, wielmożny panie, odpowiedział woźnica.
— Zamawiasz powóz, kochany ojcze Millerze? zapytała Mina.
— Tak, moje dziecię; chcę się jutro trochę z tobą przejechać.
— A ty, czy także pojedziesz, bracie Justynie? pytała dalej Mina.
— A jakże! zawołał Justyn.
— O, co za szczęście! rzekła Mina.
I cała w podskokach wbiegła do domu, witając każdy sprzęt w mieszkaniu na ulicy św. Jakóba, tak, jak żegnała się z każdym sprzętem w zakładzie Wersalskim.
Tego wieczora położyli się spać dopiero o północy; zadziwiająca rzecz! pani Corby była na nogach aż do tej godziny, co za pamięci Miny, a nawet Millera, nigdy się jeszcze nie zdarzyło.
O północy rozeszli się.
Justyn złożył na czole dziewczęcia ostatni pocałunek braterski; pocałunek jutrzejszy miał być małżeńskim.
Dwaj mężczyźni zeszli do pokoju Justyna i rozmawiali jeszcze z godzinę.
Następnie Miller odszedł.
Justyn po bezsennej prawie nocy, o szóstej zrana był już na nogach. Czas dłużył mu się okrutnie. Chodził po pokoju, wyglądał na ulicę, nareszcie wrócił i zaczął się ubierać, na czem zeszła mu z godzina czasu. Włożył lakierowane ciżemki, spodnie i frak czarny, kamizelkę i krawat biały. Około ósmej usłyszał szelest nad głową.
Dwie panny wstawały.
Za zbudzeniem się Miny, rozpocząć się miały niespodzianki ułożone na dzień dzisiejszy.
Kiedy młoda dziewica zaczęła się ubierać, Celestyna wyszła, ażeby z pokoju nowożeńców przynieść strój biały, prócz wieńca pomarańczowego.
Naraz, odwracając się, Mina spostrzegła rozłożone na łóżku: spódniczkę białą, suknię muślinową oszytą koronkami i pończochy jedwabne. Przy łóżku stały białe trzewiki atłasowe. Mina na wszystkie te przedmioty patrzyła ze zdziwieniem.
— Dla kogo to? zapytała.
— Dla ciebie, siostrzyczko, odpowiedziała Cesia.
— Czy ja mam dziś może udać się na kwestę? zapytała Mina z uśmiechem.
— Nie, na ślub.
Mina spojrzała na Celestynę zdumionemi oczyma.
— A któż to się żeni? zapytała.
— To tajemnica.
— Tajemnica?
— Tak.
— O! powiedz mi, Celestyno, mówiła Mina ślicznemi rączkami pieszcząc lica starej panny.
— Zapytasz się Justyna, odrzekła.
— O, Justyna! zawołało dziewczę, jakżem go też dawno nie widziała? Gdzie on jest?
— Czeka aż się ubierzesz.
— O! to się ubiorę czemprędzej. Pomóż mi, Celestyno, pomóż mi!
I Mina z pomocą Celestyny, ubrała się bardzo prędko.
— Otóż jestem ubrana, rzekła Mina. Gdzie Justyn?
— Pójdź, odpowiedziała Celestyna.
Ażeby wyjść, trzeba było przejść przez pokój pani Corby.
Ślepa posłyszała krok Miny. Wreszcie zaledwie drzwi się otworzyły, już Mina była w jej objęciach. Pani Corby całując dotknęła jej głowy, zdawała się szukać czegoś na niej. Tego czegoś nie było.
— Jeszcze się nie widziała z Justynem? zapytała matka.
— Nie, Justyn czeka na nią.
— To idź-że! odpowiedziała pani Corby, są chwile, w których oczekiwanie wydaje się tak długiem!
Celestyna otworzyła drzwi; Mina chciała schodzić na dół.
— Nie, rzekła Celestyna, tędy.
Otworzyła drzwi naprzeciwko. Były to drzwi od tego pięknego pokoju małżeńskiego, który opisaliśmy. Justyn stał na środku, trzymając w ręku to, czego brakowało do stroju Miny, czego pani Corby szukała na czole sieroty: wieniec z kwiatów pomarańczowych.
Mina zrozumiała wszystko. Wydała okrzyk radości, zbladła, wyciągnęła ręce, jakby szukając podpory. Justyn postąpił i przyjął ją w swe objęcia. Potem dotykająe ustami ust Miny, złożył na głowie wieniec pomarańczowy. W tym to niemym pocałunku zawarła się prośba Justyna o rękę Miny i jej przyzwalająca odpowiedź.
W pięć minut Mina była u nóg pani Corby, która na ten raz, dotykając głowy dziewczęcia i znajdując na niej to, czego daremnie szukała przed dziesięciu minutami, podniosła drżącą rękę i rzekła:
— W imię całego szczęścia, jakiem ci winna, bądź błogosławioną, córko moja!
W tej chwili trzy osoby zjawiły się we drzwiach. Nasamprzód pani Desmarets i panna Zuzanna de Valgeneuse; potem za niemi pokazała się głowa sędziwego nauczyciela, który wspinał się na palce, ażeby zobaczyć, jak rzeczy stoją.
Naraz dobry pan Miller uczuł się ujętym w pół i prawie zduszonym. Było to przywitanie Justyna.
— I cóż, zapytał poczciwy pedagog.
— Ona mnie kocha, zawołał Justyn.
— Jak siostra? zapytał Miller śmiejąc się.
— Jak siostra, jak narzeczona, jak kobieta, jak małżonka! Ona kocha mnie, dobry panie Millerze, o! jestem najszczęśliwszym z ludzi!
Justyn miał słuszność: w tej chwili doszedł on do kulminacyjnego punktu, który tak rzadko osiągają ludzie. Doszedł do szczytu szczęścia.
Tymczasem, mały groom ubrany w czarny surdut, w białe spodnie, w butach z wyłogami, w kapeluszu z czarnym galonem i z czarną kokardą, torując sobie drogę między aktorami tej sceny, zmierzał do panny Zuzanny de Valgeneuse, oddając jej mały zwitek papieru i ołówek.
— Od pana Loredana, rzekł, po angielsku, ma być odpowiedź.
Zuzanna rozwinęła papier, i nie zobaczyła na niem nic, tylko wielki znak zapytania. Zrozumiała. Pod znakiem zapytania napisała te kilka wierszy:
„Żenią się! Ona idzie za tego samego niezgrabiasza bakałarza! Pożegnaj się ze swą miłością!... co ci nie przeszkodzi wziąć ją później na swe usługi.

Z. de V.“

— Masz, Dick, zanieś to swemu panu, rzekła, to jest odpowiedź.
Justyn widział wszystko, ale niczego się nie domyślił; jednakże jakieś przeczucie nieznanego nieszczęścia, przeszło go jak dreszcz zimny. Poszedł do okna, by zobaczyć komu będzie oddany ten bilet.
Jakiś przystojny i wykwintny młodzieniec czekał w powozie. Był to zapewne Loredan de Valgeneuse. Usłyszawszy krok groom a odwrócił się, Justyn twarz jego zobaczył. Był to ten sam młodzieniec, który w dzień Bożego Ciała patrzył na Minę w tak dziwny sposób, że Justyn uczuł pierwsze żądło zazdrości, kłujące go w serce.
Mały groom oddał bilet panu, który przeczytawszy dał znak, ażeby usiadł na miejscu swem obok stangreta. Chłopak jeszcze nie usiadł, kiedy powóz popędził cwałem.

V.
Proboszcz z Bouillé.

Podczas, gdy te wydarzenia miały miejsce w małym domu na przedmieściu św. Jakóba, jakiś czcigodny siedmdziesięcioletni księżyna, dążył ulicą pod górę, pośród objawów ciekawości i uradowania, których daremnie szukał przyczyny.
Mieszkańcy przedmieścia, którzy na słowo aptekarki oczekiwali księdza od wczoraj, zaledwie spostrzegli sutannę i trójgraniasty kapelusz księdza Ducorneta, (było to nazwisko proboszcza z Bouillé), aliści jeden na drugiego zawołali, bliżsi słowem, dalsi giestem: „Ksiądz.“ A ponieważ nie rachowano już na niego po tak długiem oczekiwaniu, przeto widok jego, jakeśmy powiedzieli, sprawił najżywsze wrażenie.
Każdy zbliżał się, otoczono go, szedł jak ze świtą. Że zaś zdawał się spoglądać na lewo i na prawo, jakby dla zorjentowania się w ulicy, przeto jedna z kumoszek kłaniając się, rzekła:
— Dzień dobry jegomości!
— Dzień dobry, dobra niewiasto! odpowiedział czcigodny proboszcz.
A widząc, że jest przy numerze 300 ulicy św. Jakóba, zamiast być przy numerze 20 przedmieścia, szedł dalej.
— Ksiądz proboszcz zapewne na ślub? zapytała kumoszka.
— A tak, odrzekł ksiądz zatrzymując się.
— Na ślub z pod numeru 20? zapytała inna.
— Właśnie! odpowiedział ksiądz. I słysząc pół do dziesiątej bijące na wieży św. Jakóba, szedł dalej.
— Na ślub pana Justyna? zapytała trzecia kumoszka.
— Z panną Miną, której jegomość jesteś opiekunem? dodała czwarta.
Proboszcz patrzał na kumoszki z coraz większem zdumieniem.
— Dajcież raz dobrodziejowi pokój, gadatliwe kwoki! rzekł bednarz obijający wanienkę, widzicie przecie, że się spieszy.
— W istocie, spieszę się, odrzekł ksiądz. Jak też daleko to przedmieście św. Jakóba. Gdybym wiedział, byłbym wziął dorożkę.
— Ależ to już zaraz tu, księże proboszczu; kilka kroków tylko i zakręt.
— O, proszę spojrzeć; to tam, gdzie stoi ten żółty powóz.
— Niedawno, rzekł ktoś inny, stał tam drugi jeszcze powóz odkryty, z jakimś ładnym paniczem we środku, na koźle stangret wypudrowany, a do tego lokaj nie większy jak kos; ale zdaje się ten powóz nie należał do ślubu, bo odjechał.
— Ja nie widzę powozu, rzekł proboszcz zatrzymując się raz jeszcze i spoglądając przez ręce złożone.
— O! bądź jegomość spokojny, nie zbłądzisz a wreszcie my jegomości odprowadzimy aż do drzwi.
— Hej, Babolinie! ruszaj naprzód i powiedz panu Justynowi, ażeby się nie niecierpliwił, ksiądz na którego czeka, przybywa.
Chłopiec, na którego zawołano imieniem Babolina, ten sam, któregośmy już widzieli tu dwa razy, puścił się w górę przedmieścia, wyśpiewując piosenki własnego pomysłu.
Djalog, a nawet trylog szedł dalej.
— Jegomość nigdy nie byłeś u państwa Corby, księże proboszczu?
— Nie, moi dobrzy ludzie, ja nigdy jeszcze nie byłem w Paryżu.
— Proszę! A zkądże to jegomość jesteś?
— Z Bouillé.
— Z Bouillé! A gdzież to leży? odezwał się jakiś głos.
— W departamencie Niższej Sekwany, odpowiedział drugi głos basowy.
— Istotnie w departamencie Niższej Sekwany, rzekł ksiądz Ducornet. Piękna to miejscowość, powszechnie ją zwą Wersalem Roueńskim.
— O! teraz oni mieszkają bardzo porządnie, doprawdy!
— A nadewszystko dobrze są zagospodarowani... Od trzech tygodni wciąż zwożą do nich coraz to nowe sprzęty.
— A takie piękne, że sam Karol X-ty nie ma piękniejszych w Touileriach.
— Więc ten zacny pan Justyn ma się widać dobrze?
— O! wcale nie opływa jak pączek w maśle!
— Jeżeli tak, to jakżeż on może to czynić?...
— Niektórzy ludzie wydają wszystko co mają, a drudzy i to czego nie mają, odezwał się jakiś perukarz.
— Ej, ej! będziesz ty może obgadywał biednego bakałarza dlatego, że się nie fryzuje i że sam się goli?
— O! pięknie się też goli! przed trzema tygodniami brodę miał na cal zarosłą.
— To i cóż! zawołał jakiś ulicznik, przyjaciel Babolina, broda jego do niego należy, więc wolno mu z nią robić, co mu się podoba, nikt nie ma prawa mu wzbraniać. A choćby na niej i rzepę siał, co komu do tego?
— Oho! odezwał się ksiądz, widzę żółty fiakr.
— Spodziewam się, że go jegomość widzi, odrzekł ulicznik, toć on taki ogromny, jak kadłub wieloryba w Ogrodzie Botanicznym; tylko, suciej malowany.
— Proszę się spieszyć, księże proboszczu, rzekł Babolin, który dopełnił już swego posłannictwa, na jegomości już tylko czekają.
— Ha! skoro na mnie tylko czekają, ozwał się proboszcz, to idę.
I poczciwy ksiądz, uczyniwszy pewne wysilenie, w przeciągu pięciu minut znalazł się rzeczywiście obok żółtego fiakra, naprzeciwko drzwi wchodowych.
— Niech tam będzie jak chce, mówił on do siebie, ten Paryż, zawsze to większe niż Bouillé, a nawet niż Rouen.
Justyn i Mina czekali go u drzwi.
Widząc tę młodą i piękną parę, ksiądz zatrzymał się i uśmiechnął.
— A! zawołał, w istocie, dobry mój Boże, Ty ich stworzyłeś jedno dla drugiego.
Mina podbiegła i skoczyła mu na szyję, jak w czasach, gdy poczciwy ksiądz przychodził odwiedzać matkę Boivin, a kiedy ona miała lat ośm.
Ucałował ją, a potem odsunął od siebie, by się jej przypatrzeć.
W tej pięknej dziewicy, która niedługo stać się miała kobietą, byłby nigdy nie poznał dziewczynki, którą przed sześciu laty wyprawił do Paryża w białej sukience z niebieskim paskiem. Ale poznał ją po czułem uściśnieniu.
Brakowało jeszcze pięciu minut do odjazdu do kościoła.
— Prosimy na górę, księże proboszczu! odezwali się razem Justyn i Mina.
Proboszcz wszedł. Wprowadzono go do małżeńskiego pokoju, w którym znajdowali się: matka Corby, siostra Celestyna, pani Desmarets, panna Zuzanna de Valgeneuse i stary profesor.
— Oto jest nasz proboszcz z Bouillé, mamo Corby, rzekła Mina, ksiądz Ducornet.
— Tak, tak, odrzekł proboszcz cały przejęty radością, ksiądz Ducornet, który przynosi z sobą posag swej wychowanki.
— Jakto, posag wychowanki?
— Tak jest! Wyobraźcie sobie, że oto przed trzema dniami otrzymuję przesyłkę z pieczęcią pocztową niemiecką, a w niej przekaz dziesięciu tysięcy ośmiuset franków na pp. Leclerc i Louis, bankierów w Rouen.
— I cóż więcej? zapytał Justyn zmienionym głosem.
— Czekajcie! muszę iść porządkiem. Otwieram nasamprzód przekaz, więc o przekazie i mówić wam będę nasamprzód.
— Dobrze, słuchamy.
Pani Corby widocznie zbladła.
Inne osoby zdawały się względnie zajęte opowiadaniem proboszcza zaledwie zaczętem, ale nikt nie wyłączając nawet Miny, nie widział w niem tego, co już się może zaczynało ukazywać Justynowi i matce.
— Z przekazem był list, mówił dalej proboszcz.
— List? wyrzekł z cicha Justyn.
— List? powtórzyła pani Corby.
— A! a! list, odezwał się profesor, niemniej wzruszony, jak pani Corby i Justyn.
— List, który oto jest.
Proboszcz rozwinął list, który istotnie miał na sobie pieczęć obcą, i czytał:

„Kochany mój proboszczu!

„Z powodu dalekiej podróży, jaką odbyłem do Indji, przerwały się moje stosunki z Francją, i ztąd też od dziewięciu lat nie otrzymałeś żadnej odemnie wiadomości. Ale ja znam ciebie, znam zacną panią Boivin, której powierzyłem moje dziecko: Mina z tego powodu cierpieć nie będzie.
„Dziś, za powrotem do Europy, zatrzymany w Wiedniu pilnemi interesami, które jeszcze czas jakiś potrwać mogą, spieszę przesłać ci wekslem domu Arnstein i Eskeles na dom Leclerc i Louis w Rouen, sumę 10,800 franków, z którą względem ciebie zaległem.
„Odtąd otrzymywać będziesz regularnie aż do mego powrotu, którego daty nie mogę ci oznaczyć, po tysiąc dwieście franków przyobiecanych za utrzymanie mej córki.

Ojciec Miny.
Wiedeń, 24 stycznia 1817 roku.“

Na te ostatnie słowa, Mina zawołała klaszcząc w ręce:
— O! co za szczęście, Justynie! ojciec żyje jeszcze!
A Justyn spojrzawszy na matkę i widząc ją bladą jak śmierć, wydał okrzyk.
— Matko! matko!
Ślepa powstała i przyszła do syna z wyciągniętemi rękami; kierowała się jego głosem.
— Ty rozumiesz, prawda, mój synu? rzekła głosem stanowczym, ty rozumiesz?...
Justyn, nie odpowiadając, zaszlochał.
Mina patrzyła na tę osobliwą scenę, nic jej nie rozumiejąc.
— Co ci jest, mamo Corby? zapytała, co tobie jest, Justynie?
— Wszak ty rozumiesz, biedny mój synu; ty rozumiesz, że mogłeś zaślubić Minę ubogą i osieroconą...
— O mój Boże! zawołała Mina, zaczynając się domyślać...
— Ale rozumiesz także, iż nie możesz zaślubić Miny bogatej i zależnej od ojca...
— Matko! matko! zawołał Justyn, miej litość nademną!
— Byłaby to kradzież, mój synu! odezwała się ślepa podnosząc rękę do nieba, jak gdyby powołując się na świadectwo Boga; a jeśli powątpiewasz o tem, odwołuję się do wszystkich uczciwych ludzi jacy tu są, a są tu zacni tylko ludzie, spodziewam się.
Justyn zsunął się do kolan matki.
— A! zrozumiałeś mnie, mówiła dalej ślepa, skoro upadłeś przy mnie na kolana! Potem, rozciągając nad nim ręce, i podnosząc głowę, jak gdyby widzieć mogła niebo: — Synu mój, rzekła, błogosławię cię na boleść, tak jak cię błogosławiłam na radość; i będę, spodziewam się, twoją ukochaną matką w niedoli, jak byłabym w szczęściu.
— O! moja matko! zawołał Justyn, z tobą, z twoją pomocą, z twojem męztwem, uczynię to wszystko; ale bez ciebie, o! bez ciebie, zdaje mi się, że stałbym się człowiekiem nieuczciwym!
— Dobrze, mój synu... Podaj mi rękę, Celestyno.
Celestyna zbliżyła się.
— Odprowadź mnie do krzesła, moje dziecko, rzekła z cicha, czuję, że mi sił brakuje.
— Co to znaczy, mój Boże! co to znaczy? zapytała Mina.
— To znaczy... to znaczy, Mino, rzekł Justyn wybuchając łzami, że dopóki ojciec twój nie udzieli zezwolenia, a zapewne nie udzieli go nigdy!... dopóty nie możemy być sobie niczem innem, tylko bratem i siostrą.
Mina wydała okrzyk.
— O! odezwała się, jakiem prawem ojciec mój, który opuścił mnie od lat szesnastu, odbiera mnie dziś? Niech zatrzyma swe pieniądze, niech mi zostawi szczęście, niech mi zostawi mego drogiego Justyna, nie jako brata, ale... przebacz mi, mój Boże! jako małżonka!... Justynie, Justynie! Justynie, mój najukochańszy! pójdź do mnie! nie opuszczaj mnie!
I dziewica z ostatnim okrzykiem boleści, padła zemdlona w objęcia Justyna.
W godzinę potem, Mina odjechała do Wersalu, cała zapłakana, jedną rękę trzymając w ręku swej przyjaciółki Zuzanny, a głowę opierając na ramieniu pani Desmarets.
Przed wejściem do powozu, Zuzanna miała czas napisać ołówkiem i dać posłańcowi mały bilecik w tych słowach:
„Małżeństwo spełzło! Zdaje się, że Mina jest bogatą i córką nie byle kogo. Wracamy do Wersalu z piękną zbolałą.

Z. de. V.“

VI.
Rezygnacja.

Zbolała, jak piękna Zuzanna de Valgeneuse nazwała swą przyjaciółkę, zostawiła za sobą serce niemniej zbolałe jak swoje.
Było to serce Justyna.
Mylimy się; powinniśmy byli powiedzieć: serca. Były to serca: Justyna, matki, dobrego profesora, siostry Celestyny i proboszcza z Bouillé, który nie wiedział, jakie złe wyrządził i który w prostocie ducha miał się za posłannika radości, kiedy przeciwnie, stał się posłannikiem boleści.
Ale osobą, która wycierpiała najwięcej, bo cierpiała za siebie i za syna, była matka. Ona, tak silna zrazu, znękaną była na końcu. Przed pożegnaniem, nie rzekłszy słowa, żadnego nie wydawszy okrzyku, nie uroniwszy łzy, zemdlała.
Żadne z tych nieszczęśliwych egoistów zemdlenia jej, nie spostrzegło.
Kto spostrzegł jej stan, gdyż zdawało mu się, że część serca jego zamiera, to Justyn.
— Matko moja! matko! zawołał; pójdźcie też, zobaczcie, co się z matką dzieje!
Rzucono się ku ślepej, u kolan której padł Justyn, obejmując ją rękami.
Twarz jej stała się woskową; ręce zimne były jak marmur; usta fioletowe. Oto ostatnia nadzieja jej starych lat umarła.
Co było strasznego w tem wszystkiem, to, że nie było sposobu złożenia winy na nikogo, oskarżania nikogo. Wszyscy mieli najlepsze zamiary, nawet biedny proboszcz z Bouillé. Była to fatalność i koniec.
Ktoś pobiegł do aptekarza, który przysłał soli otrzeźwiających. Pani Corby przyszła do siebie.
Pierwszą rzeczą, którą biedna ślepa uczuła, był syn pocieszający ją, on, który sam tak potrzebował pociechy! Ale nie pomniał na swój ból, gdy ktoś cierpiał koło niego, a nadewszystko gdy była to matka. Pozostał więc przy pani Corby nie tylko póki nie przyszła do siebie, ale póki nie położyła się do łóżka.
Wtedy, rozumiejąc, że syn sam potrzebował się wypłakać i czując, że przy niej płakać nie śmie, by jej nie doprowadzić do rozpaczy; wymogła by odszedł do siebie.
Justyn udał się do swego pokoiku. Jednę tylko rzecz zabrał z pierwszego piętra, to jest wieniec z kwiatów pomarańczowych, który Mina, opuszczając go, zerwała z głowy i rzuciła mu.
Poczciwy profesor szedł z nim.
Co się tyczy proboszcza z Bouillé, ten nie miał już co robić w Paryżu; o szóstej godzinie wieczór udał się drogą do Rouen, zabierając przeklęte pieniądze, które zrządziły tak wielkie nieszczęście.
Podczas, gdy oddalał się od wielkiego Babilonu, w którym niebawem rozwinie się nasz dramat, Justyn i jego profesor zeszli do komnaty uczniów, którym dano rekreację, z powodu mającej się odbyć wielkiej uroczystości, a zarazem z powodu poniedziałku zapustnego, który trafem tego roku przypadł na początku lutego.
Ponura twarz ucznia przejmowała Millera głębokim bólem. W nadziei, że go rozerwie, zaczął przypominać Justynowi wszystkie dawne wydarzenia szkolne, aż do chwili spotkania się z dziewczynką. Tu chciał się zatrzymać, ale Justyn znów z kolei zaczął opowiadać bardzo szczegółowo, dzień po dniu, to życie rozkoszne, jakie prowadził od sześciu lat.
— Byliśmy zbyt szczęśliwi, mówił, liczne przeczucia ostrzegały mnie, bym się przygotował, prędzej lub później, drogo opłacić to zwycięztwo, jakie odniosłem nad moją złą dolą. Przez sześć lat cieszyłem się szczęściem niewymownem; to prawie szósta części życia; niewielu ludzi może powiedzieć toż samo. Zapomniałem radości tych sześciu lat; zapomnę nieszczęścia tak jak zapomniałem radości; radość i boleść stopią się kiedyś w szarej barwie przeszłości. Nie bądź więc niespokojny o mnie, drogi mój mistrzu; nie sądź mnie nigdy zdolnym do jakiego złego zamiaru. Czyż ja wreszcie należę do siebie? Czyż nie należę do mojej dobrej matki, do mojej biednej siostry? Nie, nie, drogi mistrzu, moje postanowienie jest niecofnione; walczyłem przeciw nędzy, walczyć będę przeciw boleści. Pozwól, niech się przez kilka dni rana moja zabliźni: pozwól nade wszystko, ażebym pozostał sam. Jest w samotności dla serc zrezygnowanych religia nieznana; rezygnacja, kochany mistrzu, to siła słabych; zobaczysz mnie powracającego silniejszym i doświadczeńszym do walk życiowych!
Stary mistrz wyszedł, zdziwiony, prawie przelękły potęgą rezygnacji tego człowieka, ale całkiem uspokojony o następstwa rozpaczy.
Po odprowadzeniu pana Millera aż do drzwi, Justyn wrócił do swego pokoju i przechadzał się zwolna z rękami skrzyżowanemi, z głową zwieszoną, rzucając chwilami oczy na strop, jak gdyby chciał zapytywać niebo o słowo zagadki, która zwie się „fatalnością.“
Ze dwa lub trzy razy podszedł do szafy gdzie wiolonczela drzemała w puzdrze. Ale nie otworzył jej nawet. Tego wieczora był jeszcze zbyt słabym. Przechadzał się tak do trzeciej godziny zrana, nie mogąc zapłakać. Boleść jego skamieniała i dusiła go. Rzucił się na łóżko; znużenie zwyciężyło, usnął.
W przeddzień miał takąż samą bezsenność i tak samo usnął w końcu, z tą różnicą, że wtedy radość oczy jego trzymała otworem, a zamknęło je znużenie szczęścia! Szczęściem, nazajutrz był ostatni wtorek, dzień rekreacxji. Był więc wolny i mógł zamknąć się ze swą boleścią, wziąć się z nią za bary, walczyć, usiłować ją zmódz. Walka trwała dzień cały. Ucałowawszy matkę i siostrę, wyszedł równo ze świtem.
Udał się zwiedzić to miejsce, gdzie pięknej czerwcowej nocy, znalazł dziewczynkę śpiącą wśród zboża i kwiatów. Nie było już habru, maków, ani płowych kłosów; ziemia była, jak jego serce, goła, odarta, ścięta mrozem zimowym.
Poszedł przejść się po lesie Meudon, tak wesołym, tak pełnym słońca i zieleni, kiedy przechadzał się po nim z mistrzem swym; dotarł aż do bram Wersalu. Miał tyle siły, że nie zaszedł do zakładu. Na co mu widywać się z biedną dziewczyną? Wrócił do domu o dziesiątej wieczór: zrobił ze siedm mil w ciągu jednego dnia, a nie czuł najmniejszego znużenia.
Matka i siostra oczekiwały go obie niespokojne.
Wrócił z twarzą uśmiechniętą, ucałował je i zszedł do swego pokoju.
Odbyło się to samo co wczoraj. Znowu przechadzał się wolno i smutno; liczył godziny aż do północy. Nareszcie, zatrzymawszy się tak jak wczoraj kilka razy przed szafą gdzie była wiolonczela, zdecydował się otworzyć, dobył instrument z pudła i patrzał z głęboką melancholją.
Dziewczynka, jeżeli sobie przypominamy, przez kaprys dziecinny, odstręczyła go od grania na rzewnym instrumencie.
Widzieliśmy, że dotknął go kilka razy, wydobył, ścisnął między kolanami, upajał się melodją nieobecną, ale nie wydobył ani jednej nuty.
Dzisiaj powracał do niej.
— Byłem niewdzięcznym, rzekł, o! moja, moja stara przyjaciółko! czuła pocieszycielko! Opuściłem cię w dniu radości, wracam do ciebie w dniach niedoli! I ucałował wiolonczelę z uniesieniem. O niewyczerpane źródło pociechy!... mówił dalej, muzyko, ucieczko dusz zbolałych! uczyniłem jak syn marnotrawny, opuściłem cię niegdyś! Boleść mnie przygniotła i wracam do ciebie, ze skrwawionemi nogami, z duszą uciśnioną, a ty wyciągasz do mnie ręce, harmonijna bogini! przyjmujesz mnie z sercem pełnem miłosierdzia i czułości! Wydobył z szafy starą księgę muzyczną, położył ją na pulpicie, otworzył, siadł na wysokim taburecie, ujął wiolonczelę i położył smyczek na strunach. Gdy zagrał, dwie łzy upadły mu z oczu. Wziął smyczek pod lewe ramię, wydobył chustkę, otarł zwolna wilgotne powieki i począł grać ten sam śpiew poważny i melancholijny, który Salvator i Jan Robert usłyszeli na dwie godziny przed rozpoczęciem tego opowiadania.
Wiemy jak Salvator zapukał do drzwi, jak dwóch przyjaciół wprowadził Justyn, jak zapytywali go o przyczynę jego łez, i jak nareszcie, bakałarz zgodził się opowiedzieć im swą historję.
Historję tę dwaj młodzieńcy wysłuchali z wrażeniami bardzo rozmaitemi.
Poeta żywo był poruszony w niektórych miejscach:, scena matki skazującej syna na nieszczęście, by niedozwolić mu spełnić czynu wątpliwego, wycisnęła mu łzy.
Filozof wysłuchał jej do końca, z pozorną nieczułością; tylko na imię panny Zuzanny i pana Loredana de Valgeneuse, zadrżał; rzekłbyś, że on nie pierwszy raz słyszał to nazwisko i wywierało na nim, pod względem moralnym, takie wrażenie, jakie pod względem fizycznym czyni zetknięcie się twardego ciała z raną nie zasklepioną.
— Panie, rzekł Jan Robert, bylibyśmy niegodni usłyszeć twego opowiadania, gdybyśmy człowiekowi takiemu, jak ty, próbowali udzielać czczych pociech. Oto są nasze adresy; jeżeli kiedy potrzebowałbyś dwóch przyjaciół, daj nam pierwszeństwo.
I jednocześnie Jan Robert wydarł kartkę z pugilaresu, napisał na niej dwa nazwiska z dwoma adresami i oddał ją Justynowi.
Justyn wziął i schował do księgi muzycznej. Wiedział, że tam znaleźć ją może codzień. Potem podał obie ręce młodzieńcom.
W chwili gdy te cztery ręce ściskały się, zastukano gwałtownie do drzwi.
Kto mógł stukać o tej porze.
Justyn otworzył drzwi młodym ludziom, przez które ukazał się gość nocny a raczej ranny, gdyż pierwsze promienie dnia już zaczynały świtać.
Stukającym do drzwi był chłopiec czternastoletni, z płowemi włosami wijącemi się w pierścienie, z licem rumianem, w dość lichem ubraniu. Istny ulicznik paryzki, w błękitnej bluzie, w czapce bez daszka, w butach bez obcasów. Podniósł głowę dla zobaczenia, kto mu otwiera.
— A! to pan, panie Salvatorze, rzekł.
— A ty co tu robisz o tej porze, mości Babolinie? zapytał tenże biorąc przyjacielsko ulicznika za kołnierz od bluzy.
— Ja? A to przynoszę do pana Justyna, bakałarza, list, który Brocanta znalazła tej nocy, przechadzając się.
— A propos bakałarza, rzekł Salvator, wszak ty mi przyrzekłeś nauczyć się czytać do 15. marca.
— Więc co, więc co, więc co! mamy dopiero 7. lutego, jeszcze czas.
— Wszak wiesz, że jeśli nie będziesz płynnie czytał 15., to 16go odbieram ci wszystkie książki jakie odemnie dostałeś?
— Czy nawet i te z obrazkami?... O, panie Salvatorze!...
— Wszystkie bez wyjątku!
— Otóż, widzi pan, że ja umiem czytać, rzekł chłopiec.
I rzucając okiem na adres listu, przeczytał: „Do pana Justyna, przedmieście św. Jakóba Nr. 20. Luidora nagrody temu kto mu odda ten list.

Mina.“

Adres i dopisek nakreślone były ołówkiem.
— Nieś prędko chłopcze! rzekł Salvator popychając Babolina w stronę mieszkania bakałarza.
Babolin przebiegł dziedziniec w dwóch susach i wszedł wołając:
— Panie Justynie! panie Justynie! list od panny Miny!...
— Co będziemy robić? zapytał Jan Robert.
— Zostańmy, odpowiedział Salvator, list ten prawdopodobnie oznajmia nowy wypadek, w którym pomoc nasza może się przydać temu poczciwemu młodzieńcowi.
Jeszcze Salvator nie skończył, aliści Justyn ukazał się na progu swego mieszkania, blady jak mara.
— A! panowie jeszcze tu! zawołał, dzięki Bogu! Czytajcie, czytajcie... I podał im list.
Salvator wziął go i przeczytał.
„Uprowadzają mnie gwałtem, unoszą... nie wiem dokąd! Na pomoc Justynie! Ratuj mnie mój bracie, lub pomścij małżonku!

Mina.“
— A! moi przyjaciele! zawołał Justyn wyciągając ręce do młodzieńców. Opatrzność was tu przywiodła!

— A co? odezwał się Salvator do Jana Roberta, chciałeś romansu; spodziewam się mój drogi, że go masz!

VII.
Prosta droga najkrótsza.

Trzej młodzieńcy popatrzyli na siebie przez chwilę.
Pierwsza minuta zeszła na zdumieniu; przez drugą, mianowicie Salvator, wrócił do zimnej krwi.
— Spokojności! rzekł, rzecz jest ważna, chodzi o to, ażebyśmy nie postąpili jak dzieci.
— Ależ ją porywają! zawołał Justyn, ona wzywa mnie na ratunek! chce ażebym ją pomścił.
— Ani słowa; dlatego właśnie trzeba wiedzieć, kto ją porywa i dokąd ją uprowadzają.
— A jak się dowiedzieć? mój Boże, mój Boże!
— Wszystkiego dowiedzieć się można z czasem i cierpliwością, mój kochany Justynie. Wszak pewnym jesteś Miny, nieprawdaż?
— Jak siebie samego.
— Otóż tedy bądź spokojny, będzie ona umiała się obronić. Idźmy drogą najkrótszą, kiedy pilno.
— O, tak! zlitujcie się nademną... Zmysły tracę!
Justyn omdlewał na myśl, że Mina zostaje w rękach jakiego uwodziciela i że mogła być narażoną na gwałt fizyczny i moralny.
— Czy jest tu Babolin?
— Jest.
— Wypytajmy go.
— Wypytajmy! powtórzył Justyn.
— W samej rzeczy, rzekł Jan Robert, od tego musimy zacząć.
Wrócili do pokoju bakałarza.
— Nasamprzód, rzekł Salvator, daj luidora temu chłopcu dla matki i trochę drobnych dla niego samego.
Justyn wydobył dwa luidory i dwie sztuki pięciofrankowe z kieszeni i dał je Babolinowi.
Ale Salvator ujął chłopca za rękę w chwili, gdy ją zamykał, otworzył ją siłą a z wielkiem zmartwieniem Babolina wydobył z niej jednego luidora i jednę sztukę pięciofrankową, które oddał Justynowi.
— Schowaj te dwadzieścia pięć franków do kieszeni, rzekł, za godzinę zużytkujesz je. Potem zwracając się do chłopca. Gdzie matka twoja znalazła ten list? zapytał.
— Co? zapytał chłopiec z miną nadąsaną.
— Pytam się, gdzie matka znalazła ten list... któremi szła ulicami.
— A czy ja wiem? Niech się pan jej samej zapyta.
— On ma słuszność, rzekł Salvator, jej trzeba się wypytać, ona zapewne liczy na twoje odwiedziny... Czekajcie! ustawmy dobrze nasze baterje.
— Kieruj pan nami, ja będę posłuszny... Co do mnie, straciłem głowę zupełnie.
— Wszak wiesz, że możesz mną rozporządzać kochany Salvatorze, rzekł Jan Robert.
— Tak i myślę też wyznaczyć ci rolę w tym dramacie.
— Owszem i tak czynną, jak ci się podoba! Doznawałem wzruszeń jako amator, nie mam nic przeciw temu, by ich doświadczyć jako aktor.
— O, panowie, proszę was! rzekł Justyn, uważając za zbyt drogą każdą minutę upływającą.
— Masz słuszność... Otóż to tak trzeba postąpić.
— Słuchamy!
— Ty, panie Justynie, pójdziesz z tym chłopcem do jego matki.
— Jestem gotów.
— Zaczekaj... Ty, panie Janie Robercie, postarasz się o konia i stawisz się z nim na ulicę Triperet Nr. 11.
— Nic łatwiejszego.
— Ja pójdę złożyć zawiadomienie w policji.
— Czy znasz tam kogo?
— Znam człowieka, którego nam potrzeba.
— Dobrze!... a potem?
— Potem przyjdę do was na ulicę Triperet Nr. 11, do matki tego chłopca i tam się ułożymy.
— Chodź, mały, rzekł Justyn.
— Zostaw najprzód słówko dla uspokojenia matki, rzekł Salvator, być może, iż wrócisz bardzo późno, a może i nie wrócisz wcale.
— Słusznie, odpowiedział Justyn, biedna matka! zapomniałem o niej.
I z pośpiechem napisał kilka wierszy na papierze, który zostawił na stole.
Mówił w nim matce nic nie wymieniając, że list, który otrzymał w tej chwili, wymaga całodziennego zajęcia.
— A teraz chodźmy! rzekł.
Trzej młodzieńcy wybiegli z domu; mogło być wpół do siódmej z rana.
— Oto twoja droga, rzekł Salvator, wskazując Justynowi ulicę Urszulinek, a oto twoja, dodał wskazując Janowi Robertowi ulicę Boubre, a oto moja, dokończył udając się ulicą św. Jakóba.
Potem uszedłszy ze trzydzieści kroków, odwrócił się i krzyknął:
— Schadzka na ulicy Triperet Nr. 11.
Idźmy za głównym bohaterem wypadków, które dzieją się w tej chwili.
Kiedy Jan Robert biegnie na ulicę Uniwersytecką, by kazać sobie osiodłać konia, a Salvator śpieszy na policję, Justyn Corby zbliża się ku ulicy Triperet z Babolinem.
Okolica, w której mieściła się ta uliczka, przypominała w roku 1827 Paryż jeszcze z czasów Filipa Augusta. Błotniste ścieki, wijące się koło murów św. Pelagii, nadają temu więzieniu pozór starej fortecy, zbudowanej śród wyspy; ulice zaledwie na ośm do dziesięciu stóp szerokie, zawalone były kupami gnoju i śmieci; nareszcie budynki, w których wegetowali nieszczęśliwi mieszkańcy tej okolicy, podobniejsze były do chałup niż do domów. Przed jednym z takich budynków zatrzymał się Babolin.
— Tutaj, rzekł.
Miejsce to było cuchnące, a wszystkiemi otworami przeglądały zeń brud i nędza. Justyn nie zwrócił nawet na to uwagi.
— Idź naprzód, rzekł.
Babolin wszedł ostro, jako świadom miejscowości. Uszedłszy z dziesięć kroków, Justyn zatrzymał się.
— Gdzie jesteś? rzekł, nic nie widzę.
— Jestem, panie Justynie, odpowiedział ulicznik, zbliżając się do bakałarza, uczep się pan za bluzę.
Justyn uczepił się i krok za krokiem piął się po wysokiej drabinie, noszącej pretensjonalne miano schodów, prowadzących do Brocanty. Przybyli pode drzwi jej psiarni. Mieszkanie Brocanty zdawało się pod każdym względem usprawiedliwiać tę nazwę; gdyż w sionce już słychać było wycie, skowyczenie, pisk i szczekanie jakiego tuzina psów.
— To ja, matko, rzekł Babolin, wsadzając usta w dziurkę od klucza, otwórz, jestem w towarzystwie.
— A cicho! Czyście się powściekały! odezwał się z wnętrza izby głos Brocanty, zwrócony do sfory... Nic a nic nie słychać... Będziesz ty cicho Cezar! Stul pysk Pluton! Ruszajcie precz!
Na ten rozkaz wyrzeczony głosem groźnym, zaległa taka cisza, że można było usłyszeć mysz przesuwającą się w domu, w którym zkądinąd zapewne na myszach nie zbywało.
— Teraz możesz wejść, ty i twoje towarzystwo, rzekł głos.
— A to jak?
— Pchnij tylko drzwi; nie zamknięte na zasuwkę.
— To co innego.
Babolin nacisnąwszy klamkę otworzył drzwi, wpuszczając nieszczęśliwego Justyna i ukazał mu widok, który nie będąc jednym z najpoetyczniejszych, zasługuje wszakże na opis szczegółowy.
Wyobraźmy sobie rodzaj skrytki, podzielonej wzdłuż i wszerz dwoma skrzyżowanemi balami, przeznaczonemi snadź do podtrzymywania poddasza, z którego zrobiono izbę. Był nad tem pułap, złożony z krokwi, służących za podstawę dachówkom szczytowym, przez szczeliny których można było raczyć wzrok pierwszemi połyskami dnia. W niektórych miejscach szczerby w dachu były tak groźne, że nie ulegało wątpliwości, iż całe pokrycie runie przy pierwszym burzliwym wietrze. Wyobraźmy sobie nadto ściany szare i wilgotne, wzdłuż których wyciągały się samotne pająki, spozierające na mrowie owadów wszelkiego gatunku, a zrozumiemy wrażenie wstrętu, jaki przejąłby każdego człowieka stającego w miejscu podobnem, bez tak silnie wyczerpującego w duszy uczucia, jakiem było w tej chwili uczucie Justyna.
Z tuzin psów: brytany, kundle, szpice, warczały w jednym z zakątków poddasza, zbite razem w starem pudle, które wygodnie mogłoby ich pomieścić, lecz tylko połowę.
Na przecięciu dwóch bali spoczywała wrona bijąca skrzydłami, na znak zapewne radości przy psim koncercie.
Siedząc na stołeczku, plecami oparta o bal, który niby filar, podtrzymywał całą tę chwiejącą się budowę, otoczoną kupą gałganów wszelkiej barwy, sterczących przy ścianie aż do wysokości trzech lub czterech stóp, kobieta z pozoru około pięćdziesięcioletnia, wysoka, chuda, koścista, wynędzniała jak klacz powozowa, trzymała między kolanami klęczącą dziewczynę, której rozczesywała długie, czarne włosy, ze staraniem oznaczającem u starej cyganki, albo wielkie dla dziewczyny uczucie, albo wielkie dla jej pięknych włosów uszanowanie.
Scena ta, której nie zbywało na malowniczości, z powodu mianowicie typowego przeciwieństwa składających ją postaci, oświecona była lampą łojową.
Klęcząca dziewica za całe ubranie miała długą koszulę z surowego płótna. Koszula ta przybierała kształt bluzy, była bowiem ściśnięta w pasie rodzajem bawełnianego sznura, barwy szarej i wiśniowej, w końcach którego wisiały dwie grube żołędzie podobne do tych, co służą do firanek. Szyja i piersi dziewczyny okryte były szarfą wełnianą wiśniową, podartą, która jednak licowała z ciemną barwą sznura, o ile wełna może licować z bawełną.
Nogi jej skrzyżowane, na których spoczywała, były nagie. Były to prześliczne nogi księżniczki, andaluzjanki lub cyganki.
Twarz jej miała tę chorobliwą bladość biednych kwiatków, więdniejących wśród naszych przedmieść; rysy jej były dziwnie czyste i regularne; ale wychudłe kontury cierpiącej twarzyczki, budziły podziw i litość...
Choćbyśmy mieli przerwać na chwilę naszą akcję, której zkądinąd dzieje Justyna i Miny są tylko jednym epizodem, opowiedzmy od razu to, co wiadomem było o tej tajemniczej i poetycznej istotce.
Odnajdziemy Babolina z bakałarzem na progu drzwi, gdzieśmy ich zostawili.

VIII.
Róża.

Pewnego wieczora, było to 20-go sierpnia 1820 roku, około godziny dziewiątej, Brocanta powracała na wózku zaprzężonym w osła, po sprzedaniu kupy szmat w papierni Essonne; gdy nagle, na zakręcie drogi, spostrzegła jakby wystającą z rowu sylwetkę dziewczynki biegnącej ku niej z otwartemi ramionami, bladej, z piersią zadyszaną, a ciałem drżącem i nacechowanem oznakami największej trwogi. Dziewczynka ta krzyczała: — Ratujcie mnie! ratujcie!
Brocanta pochodziła z tego plemienia cyganów, które instynktowo porywają dzieci, jak ptaki drapieżne porywają skowronki i gołębie. Zatrzymała osła, zeskoczyła z wózka, wzięła małą na ręce, usiadła z nią napowrót i zacięła osła. A trzeba wyznać, że dokonywając tej czynności, wyglądała więcej na wilczycę porywającą jagnię, niż na kobietę ratującą dziecko.
Wypadek ten, szybki jak myśl, odbył się o półtrzeciej mili od Paryża, między Juvisy i Fromenteau.
Spiesząc się z oddaleniem, Brocanta z razu nie przypatrywała się jej, aż dopiero po jakiej ćwierć mili przebytej przez osła.
Dziewczynka była z gołą głową, z rozplecionemi czy to skutkiem szybkiego biegu, czy skutkiem szamotania się warkoczami; czoło jej oblane było potem, nogi świadczyły o długiej podróży po polach, a biała sukienka nosiła ślady krwi sączącej się z rany, na szczęście nie głębokiej, zadanej narzędziem ostrem.
Siedząc już w wózku, dziewczynka, zdająca się mieć około pięciu do sześciu lat, korzystając z tego, że Brocanta miała obie ręce zajęte prowadzeniem i zacinaniem osła, zsunęła się jak żmija z kolan kobiety na pokład wózka, i schroniła się w najciemniejszy zakątek, na wszystkie zapytania temi tylko odpowiadając słowy:
— Ona nie biegnie za mną? nieprawdaż?... wszak ona nie biegnie za mną?...
Na co, Brocanta, zdająca się również jak i dziewczynka obawiać pogoni, ukradkiem oglądała się na drogę i widząc ją pustą, uspakajała malutką, w której strach zdawał się tak wielkim, że materjalny fakt rany i ból jaki ztąd musiała cierpieć, był szczegółem zapomnianym.
Około północy przybyły pod rogatkę Fontainebleau.
Zatrzymana przez strażników celnych, Brocanta wychyliła tylko głowę i rzekła: To ja, Brocanta, a strażnicy nawykli widzieć ją co miesiąc przejeżdżającą z ładunkiem gałganów i nazajutrz wracającą w pustym wózku, oddalili się, więc osioł, wózek, kobieta i dziecko, wjechali do miasta. Potem, przez ulicę Mouffetard i Clichową, dostali się na ulicę Triperet.
Co się tyczy dziewczynki, skulonej w zakątku wózka, ta, jak powiedzieliśmy, nie dawała innych znaków życia, tylko zapytaniami od czasu do czasu czynionemi Brocancie, głosem zdjętym niewysłowionym niepokojem.
— Ona nie biegnie za mną?... wszak prawda?...
Zaledwie zszedłszy z wózka, rzuciła się do sieni i jak gdyby posiadała własność widzenia nocą, weszła na schody, biegnąc po ich stopniach jak kot najzręczniejszy.
Brocanta szła za nią, otworzyła drzwi od swej komórki i rzekła:
— Wejdź, dziewczynko! nikt nie wie, że tu jesteś, bądź więc spokojna.
— Więc ona tu nie przyjdzie po mnie? zapytała dziewczynka.
— Bynajmniej.
I mała wcisnęła się jak łasica przez pół otwarte drzwi.
Brocanta zatrzasnęła je i zamknęła na klucz; następnie zeszła na dół, by wózek zaprowadzić do wozowni a osła do stajni. Wróciwszy, drzwi zamknęła na zasuwę. Potem zapaliła kawałek świeczki sterczącej w stłuczonej butelce, i przy słabem jej światełku szukała małego zbiega.
Mała zaczołgała się omackiem w najoddaleńszy zakąt strychu, tam uklękła i odmawiała wszystkie modlitwy, jakie umiała na pamięć.
Wtedy Brocanta zawołała na nią. Ale mała znakiem odmówiła. Brocanta wzięła ją za rękę i przyciągnęła ku sobie. Dziewczynka poszła, lecz z wyraźną niechęcią.
Stara chciała ją wypytywać. Na wszystkie jej zapytania, dziewczynka nic nie odpowiadała, tylko te wyrazy:
— Nie, onaby mnie zabiła!
Tym sposobem Brocanta nie mogła się nic dowiedzieć, ani o jej pochodzeniu, ani o rodzicach, ani o nazwisku, ani o tem dlaczego chciano ją zabić, ani kto jej zadał ranę, którą miała na piersiach.
Dziewczynka rok blisko zachowywała zupełne milczenie; tylko w nocy, podczas snu strasznego, gdy ją jakaś zmora dusiła, krzyknęła raz:
— A! zlituj się nademną, pani Gerard! ja ci nic złego nie zrobiłam, nie zabijaj mnie!
Wszystko więc, czego dowiedzieć się mogła stara, to, że kobieta co chciała zabić dziewczynkę, nazywa się Gerard. A ponieważ trzeba było jakkolwiek nazwać dziecko, przeto Brocanta nadała jej imię „Róży“, które jej pozostało.
Tegoż samego wieczora, gdy ją sprowadziła do siebie, widząc że mała nie chce nic mówić i w nadziei, że może nazajutrz będzie mowniejszą, ukazała jej rodzaj tapczana, na którym spało już dziecko starsze od niej może o rok lub dwa i powiedziała, ażeby się przy niem położyła. Ale dziewczyna odmówiła; barwa siennika, brud kołdry, wstrętem ją przejmowały, bo o ile sądzić można było z cienkiej bielizny i wytwornego kroju sukienki, należeć musiała do rodziców zamożnych.
Wzięła krzesło, oparła je o ścianę i usiadła na niem, mówiąc, że jej tak będzie dobrze. Jakoż przepędziła noc na krześle. Nade dniem dopiero zasnęła.
Około szóstej zrana, gdy dziecko spało, Brocanta wstała i wyszła. Udała się na ulicę Neuve-Saint-Medard, by zakupić całkowite ubranie dla dziewczynki.
Ubranie to składało się z bawełnianej sukienki w białe groszki, z żółtej chustki w czerwone kwiaty, z dziecinnego czepeczka, z dwóch par wełnianych pończoszek i z pary trzewików. Wszystko to kosztowało siedm franków. Brocanta spodziewała się, że za zdjętą z dziewczynki odzież, weźmie cztery razy tyle.
W godzinę wróciła ze sprawunkiem i zastała dziewczynkę wciąż skuloną na słomianem krześle i opierającą się wszelkim zaczepkom, jakie czynił Babolin, by ją do zabawy z sobą pociągnąć.
Gdy klucz odezwał się w zamku, dziewczynka zadrżała wszystkiemi członkami; gdy drzwi się otworzyły, zbladła jak chusta.
Widząc ją bliską zemdlenia, Brocanta zapytała co jej jest.
— Myślałam, że to ona! odpowiedziała dziewczynka.
„Ona“!... Więc to przed kobietą tak uciekała.
Brocanta rozłożyła na stołku sukienkę niebieską, chustkę żółtą, czepeczek, pończoszki i trzewiki. Dziewczynka patrzyła na to niespokojnie.
— Pójdź-że tu! rzekła.
Lecz mała nie ruszając się z krzesła, wskazała palcem na ubranie.
— To nie dla mnie to wszystko? zapytała z miną wzgardliwą.
— A dla kogoż?
— Ja się w to nie ubiorę, odpowiedziała.
— Więc chcesz, żeby cię poznała?
— Nie, nie, nie; nie chcę!
— Musisz włożyć tę odzież.
— A w tej odzieży nie pozna mnie?
— Nie.
— To włóż mi pani zaraz.
I nie spierając się, dozwoliła zdjąć z siebie piękną sukienkę białą, cienkie pończoszki, batystową spódniczkę i eleganckie trzewiczki.
Wszystko to wreszcie poplamione było krwią: trzeba, było natychmiast uprać, ażeby nie wzbudzić podejrzeń sąsiadów.
Dziewczyna ubrała się w odzież kupioną przez Brocantę, w tę skromną liberję nędzy, widoczny symbol życia, które ją czekało.
Brocanta wyprała ubranie dziewczynki, wysuszyła, i sprzedała za trzydzieści franków. Był to już dobry interes. Ale stara czarownica spodziewała się kiedyś uczynić lepszy, wynajdując rodziców dziewczynki, by ją oddać albo raczej sprzedać rodzinie.
Tenże sam wstręt, jaki okazała względem ubrania lichego, objawił się w niej i przy posiłku domowym. Reszta mięsa odgrzanego w piecu, kawałek czarnego chleba kupiony z odpadków lub użebrany w mieście, były zwyczajnym posiłkiem Brocanty i jej syna.
Babolin, nigdy nie jadając przy innym stole oprócz swej matki, nie miał zachceń gastronomicznych, wyższych nad swą sferę.
Ale nie tak rzecz się miała z Różą. Musiała biedna dziewczynka być nazwyczajoną do potraw wyszukanych, podawanych na porcelanie ze srebrem, gdyż spojrzała tylko na śniadanie przygotowane przez Brocantę i rzekła:
— Nie chce mi się jeść.
Przy obiedzie było toż samo. Brocanta zrozumiała, że wytworne dziecko raczej zamorzy się, a nie tknie takiego jedzenia.
— Czegóż więc tobie potrzeba? zapytała, może bażantów na pomarańczach albo pulardy z truflami.
— Nie potrzebuję ani pulardy z truflami, ani bażantów na pomarańczach; chciałabym kawałek białego chleba, takiego jak ubodzy u nas dostawali w niedzielę.
Brocanta, jakkolwiek twarda, wzruszyła się na tę odpowiedź, tak prostą a zarazem tak żałosną; i dała sou Babolinowi.
— Idź przynieś bułeczkę od piekarza, rzekła.
Babolin wziął pieniądz, jednym susem zbiegł ze schodów, wrócił w pięć minut, i przyniósł bułkę o białym ośrodku i złocistym naskórku.
Bladej Róży bardzo się jeść chciało; pochłonęła bułkę do okruszyny.
— Cóż, czy to lepsze? zapytała Brocanta.
— O! doskonałe; dziękuję pani.
Nikomu nigdy jeszcze nie przyszło do głowy nazwać Brocantę „panią“.
— Piękna mi pani! odezwała się. A teraz, moja panno Precjozo, co sobie życzysz na deser?
— Prosiłabym o szklankę wody, odpowiedziała dziewczynka.
— Podaj garnczek, rzekła Brocanta do syna.
Babolin przyniósł garnczek bez ucha, wyszczerbiony i podał dziewczynce.
— Czy wy z tego pijecie? zapytała łagodnym głosem.
— To matka z tego pije; a ja sobie nalewam.
I wznosząc garnczek na pół stopy nad głowę, puścił strumień wody, którą chwytał w usta ze zręcznością świadczącą o wprawie.
— Ja pić nie będę, rzekła mała.
— Dla czegóż to? zapytał Babolin.
— Bo nie umiem pić tak, jak ty.
— Dobrze! widzisz, że potrzeba szklanki dla panny, odezwała się Brocanta zżymając ramionami. To już litość bierze.
— Szklanki? rzekł Babolin. Tu musi być gdzieś szklanka. I poszukawszy chwilę, wynalazł jakąś szklankę w kącie. Masz, rzekł napełniwszy szklankę wodą i podając ją dziewczynce, pij.
— Nie, odrzekła, nie będę piła.
— Dla czego?
— Bo mi się pić nie chce.
— Ależ chce ci się, kiedy tylko co prosiłaś o wodę.
Dziewczynka potrząsnęła głową.
— Widzisz, że my jesteśmy trędowaci, rzekła matka, i że panna nie mogłaby pić ani z naszych garnczków ani z naszych szklanek.
— Jeżeli są brudne, odrzekła łagodnie i smutno dziewczynka, a jednak... a jednak, bardzo mi się pić chce, dodała zalewając się łzami.
Babolin zszedł tak jak poprzednio, pobiegł do sąsiedniej studni, wypłukał kilka razy szklankę i przyniósł ją napowrót przejrzystą, jak kryształ czeski, a pełną wody świeżej i czystej.
— Dziękuję ci, panie Babolinie, rzekła dziewczynka. I wychyliła szklankę duszkiem.
— O! „panie“ Babolinie! zawołał chłopak, okręcając się. Powiedz-no matko, jak pójdziemy do „Haczyka“, to nas oznajmią: „Pan“ Babolin i „pani“ Brocanta.
— Przepraszam! odparła dziewczynka, nauczono mnie mówić pan i pani; już więcej nie powiem, jeżeli to niedobrze.
— Owszem, moje dziecię, to dobrze, ozwała się Brocanta, mimowolnie zwyciężona wyższością edukacji, którą osoby z ludu wyszydzają czasem, ale która zawsze na nich sprawia pewne wrażenie.
Wieczorem, taż sama scena, co w przeddzień powtórzyła się przy noclegu. Matka i syn spali na tym samym sienniku, rzuconym pomiędzy gałgany, w zakącie izby. Róża w żaden sposób nie chciała położyć się z niemi. I tej więc jeszcze nocy spała na krześle.
Nazajutrz Brocanta wysiliła się. Włożyła w kieszeń owe trzydzieści franków, cenę odzieży małej, wyszła, kupiła łóżeczko za czterdzieści soldów, materac za dziesięć franków, trochę szczupły, ale czysty, poduszkę za trzy franki pięćdziesiąt centimów, dwa prześcieradła kartonowe i kołdrę bawełnianą: wszystko nieskazitelnej białości.
Kosztowało to akuratnie dwadzieścia trzy franki: skwitowała się z dziewczynką.
— O! jakież śliczne, bieluchne łóżeczko! zawołała dziewczynka, kiedy je usłano.
— To dla ciebie, panno Precjozo, rzekła Brocanta; skoro, jak widać, jesteś księżniczką, więc trzeba cię po książęcemu podejmować!
— Ja nie jestem księżniczką, odpowiedziała dziewczynka; ale tam, łóżko białe.
— Będziesz więc i tu miała takież samo... Jestżeś zadowolona?
— O, tak! a pani jesteś bardzo dobrą! rzekła dziewczynka.
— A teraz, gdzie zechcesz mieszkać? Czy nie trzeba dla ciebie wynająć mieszkanie przy ulicy Rivoli, na pierwszem piętrze.
— Czy dasz mi pani ten kącik? zapytała dziewczynka.
I wskazała zagłębienie strychu, tworzące pewien rodzaj gabinetu wykrojonego w strychu sąsiednim.
— I to będzie dosyć dla ciebie? zapytała Brocanta.
— Dosyć, odpowiedziała dziewczynka ze zwykłą łagodnością.
Wepchnięto łóżeczko w ten kąt. Powoli kąt uprzątnął się, i wyglądał na mały gabinecik.
Brocanta nie była bynajmniej tak ubogą, jak się wydawała; była tylko straszliwie skąpą, i kosztowało ją wiele, gdy musiała wydobyć pieniądz ze skrytki.
Ale Brocanta miała przemysł: kładła kabałę. Zamiast kazać sobie płacić przez konsultantów, co nieraz przedstawiało trudności w okolicy tak ubogiej, powzięła myśl kazać sobie płacić w naturze.
W sklepie bławatnym zażądała firanek z perskiego płótna; od stolarza wzięła stolik; od kupca różnych luster; tak, że w ciągu miesiąca zakącik Róży ustroił się dosyć przyzwoicie i nazwano go Wypoczynkiem.
Róża była prawie szczęśliwą. Powiadamy, prawie, gdyż jej niebieska suknia bawełniana, żółta chustka w czerwone kwiaty, wełniane pończochy i czepek, bardzo się jej nie podobały. To też w miarę, jak się zużywały te przedmioty, Róża sama urządzała sobie przyodziewek.
Przedewszystkiem czesała z nadzwyczajną starannością włosy, które były tak długie, że gdy je w tył zarzuciła, to przedeptywała piętami.
To znowu wzięła koszulę z surowego płótna, zawiązaną u szyi jakimś improwizowanym sznurkiem; to turban zrobiony z szarfy o żywych barwach; to stary szal, w który udrapowała się, to gałązkę jaśminu, z której zrobiła sobie wonny wieniec, ale jakkolwiek się ubrała, zawsze malowniczy ubiór jej. zbliżał się do jakiegoś typu, z którego mógłby coś wziąć malarz, czy to miałby odtwarzać kreolkę z wysp Antylskich, czy dżytanę hiszpańską, czy druidkę Gallijską.
Tylko ponieważ dziewczyna nie wychodziła nigdy, ponieważ słońce przez wązkie tylko szczeliny dochodziło do strychu, ponieważ jadła sam tylko chleb i piła tylko wodę, ponieważ zimno ze wszech stron przenikało do komórki Brocanty, ponieważ nareszcie, latem czy zimą, ubrana zawsze była niemal jednako, więc miała ten pozór chorobliwy i cierpiący, który staraliśmy się określić.
Dodajmy do tego, że objawiający się czasami suchy kaszel, sprowadzający na lica Róży za każdym razem żywszy rumieniec świadczył, że nędzna siedziba, która schroniła ją nie osłaniając, wywierała już szkodliwy wpływ na jej zdrowie, a z czasem mogła wywrzeć gorszy.
O rodzinie jej i o strasznym wypadku, który zrządził spotkanie się z Brocantą, nigdy już mowy nie było więcej nad to, cośmy powiedzieli. Stara zaś pokochała dziewczynkę o tyle, o ile kochać była zdolną.
Taką była Róża, to jest dziewica klęcząca między kolanami Brocanty, w chwili, gdy Babolin, z bakałarzem ukazali się na progu drzwi.

IX.
Złowroga wrona.

Widok więc, który uderzył oczy Justyna, zdolny był zwrócić uwagę człowieka mniej zajętego, jak on, jedyną myślą: o Minie porwanej i wzywającej go na ratunek.
Wszedł na strych, obojętny na wszelką inną myśl oprócz tej, która mu ściskała serce.
— Matko, rzekł Babolin, idący przed młodzieńcem, tak jak tłómacz idzie przed tym, za kogo ma głos zabierać, oto jest pan Justyn, bakałarz, przybywa sam zapytać się ciebie o rzeczy, których ja nie mogłem mu powiedzieć.
Stara uśmiechnęła się, jak gdyby oczekiwała tych odwiedzin.
— A luidor? zapytała półgłosem.
— Oto jest, odpowiedział Babolin wsuwając jej pieniądz w rękę, ale powinnabyś kupić coś ciepłego dla Róży.
— Dziękuję ci, Babolinie, rzekła dziewica podając czoło chłopcu, który ucałował je po bratersku, dziękuję ci, nie zimno mi.
I mówiąc to, kaszlnęła kilka razy w sposób, który natychmiast zaprzeczył słowom, jakie wyrzekła.
Ale wszystkie te szczegóły, powiadamy, które byłyby uderzyły każdego innego, dla Justyna nie istniały, lub istniały tylko w stanie tej mgły porannej, która wznosząc się między podróżnym i celem jego, przysłania mu go, nie zakrywając.
— Pani... rzekł on.
Na ten wyraz „pani,“ Brocanta podniosła głowę, by zobaczyć, czy to rzeczywiście do niej jest mowa. Justyn był drugą osobą, co nazwała ją „panią“, pierwszą była Róża.
— Czy to pani znalazłaś ten list?
— Tak się zdaje, rzekła Brocanta, skoro ja go panu przysłałam.
— Tak, i bardzo jestem pani za to wdzięczny; tylko chciałem się zapytać, gdzieś go pani znalazła?
— Oczywiście w cyrkule św. Jakóba.
— Chciałbym wiedzieć na której ulicy.
— Nie patrzyłam na napis; ale musiało to być w stronie ulicy Dauphine, aż do Mouffetard.
— Przypomnij pani sobie dobrze, bardzo proszę.
— A, istotnie! rzekła Brocanta, zdaje mi się, że to było na ulicy Saint-André-des-Arts.
Dla spostrzegacza więcej obeznanego niż Justyn, z temi cygańskiemi sztukami, byłoby oczywistem, że Brocanta kręciła w zamiarze z góry obmyślanym. Justyn zdawał się rozumieć.
— Masz pani oto, rzekł by dopomódz wspomnieniom. I dał jej drugiego luidora.
— Proszę cię, matko, rzekł Babolin, zróbże dla pana Justyna to, o co cię prosi. Pan Justyn, to nie taki jak inni, i bardzo go poważają w cyrkule św. Jakóba; bądź pewna.
— A tobie co do tego, urwisie? odezwała się stara. Idźno za drzwi!
— Ba! jak się wam podoba, odpowiedział Babolin, pan Justyn wreszcie kazał mi się tu przyprowadzić; niech sobie radzi jak może. On jest dosyć duży, by mógł sam prowadzić swoje sprawy. I poszedł bawić się z psami.
— Brocanto, odezwała się Róża swym głosem słodkim i harmonijnym, widzicie, że młodzieniec ten jest bardzo wzruszony i niespokojny; powiedzcież mu, proszę, to czego dowiedzieć się pragnie.
— O! zaklinam cię, piękne dziecię, rzeki bakałarz składając ręce, proś za mną!
— Ona powie, rzekła Róża.
— Ona powie! ona powie!... Zapewne, że powiem, mruknęła stara, jakoby wyższej ulegając woli: ty znasz moją słabą stronę, że ci niczego odmówić nie mogę.
— Dalej pani, nalegał Justyn, z trudnością powstrzymując niecierpliwość, przypomnij sobie, na miłość Boską!
— Zdaje mi się, że to było... Tak, to tam; teraz jestem pewną... Wreszcie możnaby uciec się do kart.
— A zatem, rzekł Justyn, jakby mówiąc sam do siebie i nie zwracając uwagi na ostatnie słowa Brocanty, musieli przebyć Sekwanę przez Pont-Neuf i jechali ku rogatkom Fontainebleau lub św. Jakóba.
— Właśnie, bąknęła Brocanta.
— Zkąd pani wiesz o tem? zapytał młodzieniec.
— Mówię „właśnie,“ tak jakbym powiedziała „zapewne“.
— Słuchaj pani, zawołał Justyn, jeżeli wiesz co, na imię Boga, powiedz mi...
— Ja nic nie wiem, odrzekła Brocanta, tylko to, że znalazłam na placu Maubert list pod pańskim adresem, który panu przesłałam.
— Brocanto, odezwała się Róża, jesteście złą kobietą! Wiecie jeszcze coś, a niechcecie powiedzieć.
— Nie, odrzekła Brocanta, nie wiem nic więcej.
— Źle robisz, matko, że w ten sposób odprawiasz tego pana; to przyjaciel pana Salvatora.
— Ja nie odprawiam tego pana; powiadam mu, że nie wiem tego o co on pyta. Ale, jeżeli ktoś nie wie czego, to pyta się tych co wiedzą.
— Kogoż się więc trzeba zapytać o to? Powiedz pani.
— Tych co wiedzą o wszystkiem: kart.
— Dobrze, rzekł bakałarz, dziękuję; dobrze zawsze wiedzieć to, co mi powiedziałaś, pójdę do pana Salvatora na policję. To mówiąc, młodzieniec skierował się ku drzwiom.
Ale Brocanta zmieniła snadź zamiar:
— Panie Justynie, rzekła.
Młodzieniec odwrócił się.
Stara palcem wskazała mu wronę, która trzepała skrzydłami nad jego głową.
— Patrz pan na tego ptaka, rzekła.
— Widzę go, odpowiedział Justyn.
— On trzepocze skrzydłami, nieprawdaż?
— Tak.
— Otóż i wszystko. Jak tylko ptak ten uderzył skrzydłami, to znaczy, że nie ma wielkiej nadziei.
— Ale czyż te uderzenia skrzydeł mają jakie znaczenie?
— Jezu Chryste! Pan pytasz się o to? Taki człowiek światły jak pan, nauczyciel, który nie wie o tem, że wrona jest ptakiem proroczym.
— Cóż więc znaczą te uderzenia skrzydeł waszego ptaka?
— Znaczą... znaczą, że pan nie znajdziesz tak prędko osoby, której szukasz; bo pan szukasz kogoś.
— Tak, i oddałbym wszystko, co posiadam dla znalezienia...
— Otóż widzisz pan, ptak ten wie o tem równie jak pan i ja.
— Ależ nareszcie, co znaczą te uderzenia skrzydeł?
— Te uderzenia skrzydeł... te uderzenia skrzydeł, widzisz pan, są obrazem twych udręczeń. Jako ten ptak bije skrzydłami w powietrzu, tak pan rozbijasz się w próżni; on uderzył skrzydłami trzy razy; to pan trzy lata spędzisz na tem poszukiwaniu. Radzę tedy panu, w imieniu ptaka, ażebyś nie rozpoczynał kroków niepewnych, dopóki karty nie wyrzekną.
— Więc niechże mówią, zawołał Justyn.
I jak tonący brzytwy się chwyta, tak Justyn nawrócił się w usposobieniu wierzenia kartom, byle tylko to, co one powiedzą, miało jakikolwiek pozór prawdy.
— Czy pan chcesz wielką kabałę, czy małą? zapytała Brocanta.
— Jak się podoba... Macie oto luidora.
— O! to będzie wielka... Daj mi moją wielką kabałę Różo.
Dziewica wstała. Była ona wysmukła i giętka jak palma. Wyjęła talję kart z szuflady starego kantorka stojącego w kącie i podała ją starej swemi drobnemi rączkami, które były chude a białe, o paznogciach utrzymywanych tak starannie, jak u jakiej elegantki.
Babolin, pomimo całego obycia się z temi ćwiczeniami, zbliżył się do starej, siadł na podłodze z nogami skrzyżowanemi i gotował się przypatrywać z naiwną admiracją tej czarnoksięzkiej scenie, która nastąpić miała.
Brocanta wydobyła z po za siebie wielką deskę sosnową w kształcie podkowy, i położyła ją na kolanach.
— Zawołaj Faresa, rzekła do dziewczyny, skinieniem głowy wskazując ptaka siedzącego na balu, który odpowiadał na jeden z trzech wyrazów kabalistycznych, znanych z uczty Baltazara.
Kruk przestał bić skrzydłami, i zdawał się oczekiwać chwili do odegrania roli swej w przygotowującej się scenie.
— Fares! zaśpiewała dziewica; nadając temu wezwaniu całą słodycz swojego głosu.
Ptak z krokwi zeskoczył na prawe ramię dziewicy, która uklękła przed starą, przechylając nieco ramię, na którem spoczęła wrona. Wtedy Brocanta wydała ton dziwny, pochodzący przez pół z gardła, przez pół z ust, i zdający się częścią krzykiem, częścią świstem.
Na ten przeraźliwy świst, dwanaście psów jednym susem i potrącając się wzajem wyskoczyły z pudła, i jak przystało na uczone psy, stanęły po prawym i po lewym boku wróżki, siadając na tylnych łapach z powagą doktorów, gotowych zagaić rozprawę filozoficzną i tworząc około stołu doskonały okrąg, w środku którego znajdowała się Brocanta.
Kiedy te przygotowania, zapewnie nieodzowne, zakończyły się hałaśliwie ze strony psów, które przez cały czas manewrów wydawały ponure okrzyki, nastało milczenie.
Brocanta spoglądała kolejno to na ptaka, to na psy, a odbywszy przegląd, wymawiała uroczyście zgłoski pochodzące z obcego języka, jej samej może nieznanego, który Arabowie mogli wziąć za francuzki, ale którego francuzi nie wzięliby zapewne za arabski.
Nie wiemy, czy Babolin, Róża i Justyn rozumieli znaczenie tych wyrazów, ale to zaręczyć możemy, że rozumiały je psy i wrona, o ile sądzić można po równych i rytmicznych naszczekiwaniach psów, oraz po przeraźliwym krzyku ptaka, naśladującym tęż samą chrapliwą nutę, jaką wydawała stara dla zwołania swej sfory.
Następnie, szczekania ustały; gdy głos ptaka ucichł, psy, które z uszanowaniem siedziały na ogonach, patrząc na siebie melancholijnie, razem udały się spać. Co do Faresa, ten zeskoczył z ramienia Róży na głowę starej i uczepił się na niej, zatapiając szpony w siwych włosach Brocanty.
Taki wtedy obraz przedstawiłby się malarzowi: Poddasze ciemne, oświetlone kilku tylko promieniami dnia, z ciężkością przeciskającego się przez rzadkie otwory. Stara siedząca z psami rozciągniętemi w okrąg około niej; Babolin skulony u jej nóg; Róża stojąca wzdłuż słupa. Grupa ta była oświecona czerwonawym połyskiem glinianego kagańca. Justyn stał blady, niecierpliwy, przez pół niknący w cieniu. Wrona od czasu do czasu biła skrzydłami i wydawała złowrogie okrzyki. Obraz był fantastyczny, dziwny, który mógłby podziałać na imaginację mniej zajętą, niż Justyna.
Oświetlona, jak powiedzieliśmy, dymnym i czerwonawym połyskiem kagańca, czarownica wyciągnęła rękę w powietrzu i gołą tą, a bezmięsistą ręką zataczała olbrzymie koła.
— Cicho bądźcie wszyscy! zawołała, karty będą przemawiać.
Psy i wrona ucichły.
Wtedy chropowatym głosem Brocanty, karty rozpoczęły tajemnicze objawienia.
Nasamprzód, stara sybilla zmięszała karty i kazała je Justynowi lewą ręką zebrać.
— Rozumie się, rzekła, że pan przychodzisz tu zasięgnąć wiadomości o osobie, którą kochasz?
— O! którą uwielbiam! rzekł Justyn.
— Dobrze... Pan jesteś niżnikiem żołędnym, to jest młodzieńcem przedsiębiorczym i zręcznym.
Justyn uśmiechnął się smutno; inicjatywa i zręczność, były to przeciwnie, dwa przymioty, na których mu istotnie zbywało.
— „Ona,“ jest damą czerwienną, czyli kobietą czułą i kochającą.
To przynajmniej dobrze odpowiadało charakterowi Miny.
Po zmięszaniu i zebraniu kart, gdy Justyn miał być wyobrażonym przez niżnika żołędnego, a Mina przez damę czerwienną, Brocanta odwróciła najprzód trzy karty.
Sześć razy rozpoczynała toż samo. Za każdym razem, jak były dwie karty tej samej maści, brała kartę najwyższą i kładła ją przed sobą, układając od lewej do prawej. Po sześciu ciągnieniach miała kart sześć. Ukończywszy tę pierwszą czynność, znowu zmieszała talję, kazała zebrać lewą ręką i rozpoczęła toż samo doświadczenie, wciąż odkładając karty jedna za drugą, obok siebie, aż wyszły dwie karty przedstawiające Minę i Justyna.
Czarownica, zacząwszy od niżnika żołędnego, narachowała siedm kart od prawej do lewej.
— Otóż, rzekła, ta którą pan kochasz, jest siedmnastoletnią dziewicą o płowych włosach.
— Tak jest, odpowiedział Justyn.
Odrachowała znowu siedm i padła na siódemkę czerwienną odwróconą.
— Zamiary spełzły!... Powziąłeś pan względem niej i razem z nią zamiar, którzy nie mógł się urzeczywistnić.
— Niestety! westchnął Justyn.
Stara znowu odrachowała siedm i padła na dziesiątkę żołędną.
— Zamiary te zburzyły pieniądze niespodziewane, coś nakształt pensji albo spadku.
Narachowała znowu siedm i padła na dziesiątkę winną.
— I, dziwna rzecz, mówiła dalej, pieniądze te, które zazwyczaj wywołują uśmiech, panu przyniosły łzy.
Rachowała dalej i padła na asa winnego.
— List, który panu posłałam, rzekła, pochodzi od panienki, która zagrożona jest więzieniem.
— Więzieniem? zawołał Justyn. Niepodobna!
— O! karty tak mówią... Więzieniem, zamknięciem, usunięciem.
— W samej rzeczy, wyrzekł z cicha Justyn, jeżeli ją porwano, to dlatego, ażeby ją ukryć... Mów dalej, dalej, wszystko dotąd jest prawdą.
— List przyszedł podczas wizyty przyjaciół.
— Tak... i dobrych przyjaciół.
Brocanta znowu odliczyła siedm i padła na damę winną.
— Złe pochodzi, rzekła, od kobiety brunetki, którą ukochana pańska ma za swą przyjaciółkę.
— Może panna Zuzanna de Valgeneuse?
— Karty mówią: „Brunetka,“ nie wyjawiają imienia.
Rachowała znów i padła na ósemkę winną.
— Tym chybionym zamiarem było małżeństwo.
Justyn dyszał: dotąd, czy to skutkiem przypadku czy czarnoksięstwa, karty mówiły prawdę.
— Dalej, o! dalej, na imię nieba! zawołał.
Dalej padła na jeden z asów.
— O! o! zmowa!
Po siedmiu innych kartach trafiła na króla żołędnego.
— W tej chwili dopomaga panu, rzekła, człowiek prawy, lubiący wyświadczyć przysługi.
— Salvator! pomyślał Justyn.
— Ale doznaje przeszkód w swych zamiarach! dodała stara, cokolwiek przedsiębierze dla pana w tej chwili, opóźnia się.
— A dziewica? dziewica?... pytał Justyn.
Stara narachowała siedm i padła na niżnika winnego.
— O! rzekła, została porwana przez młodego człowieka złych obyczajów.
— Kobieto! zawołał Justyn, gdzie ona jest? gdzie ona jest? powiedz, a dam ci wszystko, co posiadam!
I sięgnąwszy do kieszeni, wydobył z niej garść pieniędzy, które gotował się rzucić na stół, gdy uczuł się schwytanym za rękę.
Odwrócił się; był to Salvator, który wszedł niewidziany i niesłyszany, on to sprzeciwił się tej przesadnej hojności.
— Włóż te pieniądze napowrót do kieszeni, rzekł do Justyna, zejdź, skocz na konia Jana Roberta, pędź cwałem do Wersalu, postaraj się, ażeby nikt nie wszedł do pokoju Miny i bacz, ażeby nikt nogą nie stąpił na dziedziniec rekreacyjny; o wpół do dziewiątej będziesz mógł być u pani Desmarets.
— Ale... odezwał się Justyn z wahaniem.
— Jedź, nie tracąc ani minuty, rzekł Salvator, koniecznie!
— Ależ...
— Jedź, albo nie ręczę za nic!
— Jadę, rzekł Justyn.
Potem, odchodząc:
— Bądź spokojna, krzyknął do Brocanty, zobaczę się z tobą.

Zbiegł szybko, wziął uzdę z rąk Jana Roberta, wskoczył na siodło zręcznie, jak syn rolnika nawykły od dziecka do dosiadania wszystkich koni i popędził cwałem przez ulicę Copeau, to jest drogą najkrótszą prowadzącą ku Wersalowi.

V.
Jako karty mają zawsze słuszność.

Zwolniony do pilnowania konia, Jan Robert omackiem poszukał schodów, których położenie wskazał mu Salvator, za powrotem z policji, jego pierwszego zastawszy na posterunku.
Na widok Salvatora, stara porzuciła karty z głębokiem westchnieniem; psy powróciły do pudła, wrona zasiadła na belce.
Gdy z kolei wszedł Jan Robert, zobaczył więc tylko grupę, która ze względu na swą malowniczość, byłaby ucieszyła jego przyjaciela Petrusa i która dla tegoż samego przymiotu zajęła natychmiast jego serce poety.
Brocanta z widocznym niepokojem oczekiwała, co powie Salvator.
Dzieci uśmiechały się do niego, jako do przyjaciela, ale każde z innym wyrazem. U Babolina wyraz ten oznaczał figlarność, uśmiech Róży był melancholijny.
Ale ku wielkiemu zdziwieniu Brocanty, Salvator zdawał się nie zwracać żadnej uwagi na to, co się stało.
— Brocanto? zapytał, jak się ma Róża.
— Dobrze, panie Salvatorze, bardzo dobrze! odpowiedziała dziewica.
— Ja nie ciebie pytam, niebożątko, ale tę kobietę.
— Ona kaszle trochę, panie Salvatorze, rzekła stara.
— Czy lekarz był?
— Był, panie.
— I cóż powiedział?
— Że przedewszystkiem trzeba opuścić to mieszkanie.
— Dobrze zrobił, że ci to powiedział, ja ci to oddawna mówię, Brocanto. Potem surowiej i marszcząc brwi: Dlaczego to dziecko ma jeszcze nogi gołe? zapytał.
— Nie chce włożyć ani pończoch, ani trzewików, panie Salvatorze.
— Czy to prawda, Różo? zapytał młodzieniec łagodnie, tonem jednakże nie wolnym od wyrzutu.
— Ja nie chcę włożyć pończoch, ponieważ mam tylko grube pończochy wełniane; nie chcę włożyć trzewików, bo mam tylko z grubej skóry.
— Dlaczego Brocanta nie kupi ci pończoch bawełnianych i bucików kozłowych?
— Bo to za drogo, panie Salvatorze, a ja jestem ubogą.
— Mylisz się, nie jest tak drogo, rzeki Salvator, a kłamiesz, bo nie jesteś ubogą.
— Panie Salvatorze?
— Cicho! I uważaj dobrze!
— Uważam, panie Salvatorze.
— I usłuchasz?
— Będę się starała.
— I usłuchasz? powtórzył młodzieniec głosem rozkazującym.
— Usłucham.
— Jeżeli za tydzień, słyszysz?... jeżeli za tydzień nie znajdziesz izby dla siebie i dla Babolina, izdebki z powietrzem i słońcem dla tego dziecka, a komórki osobnej dla psów, to ja ci odbiorę Różę.
Stara objęła kibić dziewicy i przycisnęła ją do siebie, jak gdyby Salvator groźbę swą chciał spełnić natychmiast.
— Pan odebrałbyś mi moje dziecko! zawołała stara, moje dziecko, które jest przy mnie od siedmiu lat?
— Nasamprzód, to nie twoje dziecko, rzekł Salvator, to dziecko przez ciebie skradzione.
— Uratowane, panie Salvatorze, uratowane!
— Skradzione, czy uratowane, rzecz tę rozstrzygniesz z panem Jackalem.
Brocanta umilkła, ale silniej jeszcze przycisnęła Różę.
— Nie po to wreszcie przyszedłem, mówił dalej Salvator, przyszedłem względem tego biednego chłopca, którego obierałaś z pieniędzy, kiedym wchodził.
— Ja go nie obierałam, panie Salvatorze; brałam to, co mi dawał dobrowolnie.
— Którego więc oszukiwałaś.
— Nie oszukiwałam go, mówiłam mu prawdę.
— A skąd wiedziałaś tę prawdę?
— Z kart.
— Kłamiesz!
— Jednakże karty...
— Są środkiem oszustwa!
— Panie Salvatorze, na głowę Róży zaklinani się, że wszystko, co mu powiedziałam, jest prawdą.
— Co mu powiedziałaś?
— Że kocha młodą, siedmnastoletnią blondynkę.
— Kto ci to powiedział
? — To stało w kartach.
— Kto ci to powiedział? powtórzył rozkazująco Salvator.
— Babolin, który dowiedział się o tem w mieście.
— A! to ty się tem zajmujesz? rzekł Salvator do Babolina.
— Przepraszam, panie Salvatorze, nie wiedziałem, że źle czynię, mówiąc to Brocancie; wiadomo było na całem przedmieściu św. Jakóba, że pan Justyn kocha się w pannie Minie.
— Mów dalej Brocanto. Co mu jeszcze powiedziałaś?
— Powiedziałam mu, że go ta panienka kocha, że był zamiar zaślubin, ale że spełzł na niczem, wskutek otrzymania niespodziewanych pieniędzy.
— Kto ci to powiedział?
— A cóż, panie Salvatorze; dziesiątka żołędna oznacza pieniądze, a ósemka winna zamiar niedoszły.
— Kto ci to powiedział, Brocanto? nalegał Salvator, niecierpliwiąc się coraz bardziej.
— Poczciwy proboszcz, panie Salvatorze... poczciwy proboszcz o białych włosach, który z pewnością nie skłamał. Mówił on w gromadzie wypytujących go ludzi: „I ktoby to pomyślał, że te marne dwadzieścia tysięcy franków“... Nie wiem, czy mówił dwanaście, czy dziesięć.
— Mniejsza o to!
— „I ktoby pomyślał, mówił dobry proboszcz, że te marne dwanaście tysięcy franków, które przywiozłem, sprawią całe to nieszczęście “.
— Dobrze, Brocanto. A potem, co mu jeszcze mówiłaś?
— Powiedziałam, że pannę Minę porwał młody brunet.
— Zkąd to wiesz?
— Był tam niżnik winny, panie Salvatorze, a niżnik winny...
— Zkąd wiesz, że tę pannę porwano? powtórzył Salvator uderzając nogą.
— Widziałam ją, panie.
— Jakto, widziałaś ją?
— Jak pana widzę, panie Salvatorze.
— A gdzie?
— Na placu Maubert.
— Ty widziałaś Minę na placu Maubert?
— Tej nocy, panie Salvatorze, tej nocy... Przeszłam przez ulicę Galande, wchodzę na plac Maubert, a w tem pędzi kareta jakby ją kto gonił; szyba się spuszcza i słyszę krzyk: „Ratujcie, ratujcie! porywają mnie!“ i piękna płowa główka wychyla się za drzwiczki. Jednocześnie ukazuje się druga głowa, młodego bruneta z wąsami... On wciąga w tył tę, która krzyczała i spuszcza szybę, ale dziewica miała czas opuścić szybę.
— A ten list?
— Doręczyłam panu Justynowi.
— Która wtedy była godzina?
— Mogła być piąta zrana, panie Salvatorze.
— Dobrze, czy już wszystko?
— Wszystko.
— Na głowę Róży?
— Na głowę Róży.
— Czemu nie opowiedziałaś poprostu panu Justynowi tego, co zaszło?
— Skusiło mnie coś, panie Salvatorze; on rozpowie wydarzenie, a to zjedna mi klientów.
— Masz oto, Brocanto, luidora za to, że powiedziałaś prawdę, odrzekł Salvator, ale z tego luidora kupisz temu dziecku trzy pary pończoch bawełnianych i buciki kozłowe.
— Ja chcę buciki czerwone, panie Salvatorze, odezwała się Róża.
— Wybierz, jakiej zechcesz barwy, moje dziecko. Potem odwracając się do Brocanty: Słyszałaś, rzekł, jeżeli za tydzień, dzień w dzień, godzina w godzinę, nie wyprowadzisz się ztąd, odbiorę ci Różę.
— O! mruknęła stara.
— A ty, Różo, jeżeli cię zastanę jeszcze z bosemi nogami, to cię każę ubrać tak, jak byłaś ubraną, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem przed pięciu laty.
— O! panie Salvatorze! zawołała dziewczyna.
Wtedy, zbliżając się po raz ostatni do starej:
— Nie zapominaj, Brocanto, rzekł do niej półgłosem, że mi za to dziecię odpowiadasz głową! Jeżeli ją zamęczysz w tem poddaszu, to ja cię zamorzę mrozem i głodem w więzieniu.
I po tej pogróżce nachylił się ku dziewicy, która ze swej strony podała mu czoło.
Potem, wychodząc z komórki, dał znak Janowi Robertowi, ażeby poszedł za nim.
Jan Robert rzucił ostatnie spojrzenie na starą i dwoje dzieci i z kolei ruszył w ślad za Salvatorem.
— Kto to jest ta osobliwa dziewczynka? zapytał Salvatora, gdy wyszli na ulicę.
— Bóg to sam wie! odpowiedział tenże.
Idąc ulicą Copeau, a następnie Mouffetard, opowiedział poecie wypadek z nocy 20-go sierpnia.
Opowiadanie nie było długie, jak wiemy; skończyło się gdy dwaj młodzieńcy stanęli na Pont-Neuf.
— Stój! rzekł Salvator, opierając się o sztachety posągu Henryka IV-go.
— Tu się zatrzymamy? zapytał Jan Robert.
— Tu.
— Dlaczego?
— Ażeby poczekać.
— A na co?
— Na powóz.
— Który nas zawiezie?
— O! mój drogi, jesteś zanadto ciekawy.
— Jednakże...
— Jako poeta dramatyczny, musisz wiedzieć, że w tem sztuka, ażeby oszczędzać efektów.
— Jak chcesz... Czekajmy.
Nie czekali długo.
W dziesięć minut, powóz zaprzężony w dwa silne konie, zatrzymał się naprzeciwko posągu Henryka IV-go.
Mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni otworzył drzwiczki mówiąc:
— Ruszajmy prędzej.
Dwaj młodzieńcy weszli.
— Tam gdzie wiesz, rzekł z głębi powozu do woźnicy.
Powóz ruszył cwałem.

XI.
Pan Jackal.

Opowiadamy czytelnikom to, czego Salvator nie uznał za właściwe opowiedzieć Janowi Robertowi.
Rozstając się z Justynem i Janem Robertem na przedmieściu św. Jakóba, Salvator, jak powiedzieliśmy, udał się do prefektury policji.
Wszedł nareszcie w tę brudną, dziurę, która nazywa się ulicą Jerozolimską, wazką, ciemną, błotnistą, gdzie słońce nigdy nie dochodzi.
Salvator wszedł do prefektury swobodnie, jak ktoś obeznany z tym ponurym przybytkiem. Była siódma godzina rano, zaledwie dniało. Zatrzymał go szwajcar.
— Hej, panie! zawołał gdzie to pan idziesz?
— Cóż to? rzekł Salvator odwracając się.
— A! przepraszam! nie poznałem was, panie Salvatorze. Potem dodał, uśmiechając się: To wasza wina, ubrany pan tak po pańsku.
— Czy pan Jackal jest już w biurze? zapytał Salvator.
— Właściwie mówiąc, on jest jeszcze; przepędził tam całą noc.
Salvator przebył dziedziniec, podszedł pod sklepieni© umieszczone naprzeciw bramy, zwrócił się na schody z lewej strony, wszedł na drugie piętro, wcisnął się w korytarz i zapytał woźnego o pana Jackala.
— Bardzo zajęty w tej chwili, odpowiedział woźny.
— Powiedz mu, że to Salvator, posłaniec miejski z ulicy Żelaznej.
Woźny zniknął za drzwiami i zjawił się prawie natychmiast.
— Za dwie minuty pan Jackal będzie gotów.
Jakoż, w chwilę potem drzwi się otworzyły, i nim się jeszcze ukazała osoba, dał się słyszeć głos wołający:
— Szukajcie kobiety, powiadam! szukajcie kobiety!
Potem wyszedł mężczyzna, mrugnął oczyma i w cieniu korytarza spostrzegł tego, kogo mu oznajmiono.
— A! to ty, kochany panie Salvatorze! rzekł idąc z pospiechem. Czemu zawdzięczam przyjemność, że cię widzę tak rano?
— Mówiono mi, że pan jesteś bardzo zajęty, odpowiedział Salvator, zdający się przezwyciężać wstręt jaki wzbudzał w nim ten urzędnik o lisiej fizjognomji i nogach jak jamnik.
— To prawda, kochany panie Salvatorze, ale wiesz dobrze, że każde zajęcie gotów jestem rzucić, aby mieć przyjemność porozmawiania z tobą.
— Wejdźmyż do pańskiego gabinetu, rzekł Salvator, nie odpowiadając na uprzejmy frazes Jackala.
— Niepodobna: dwadzieścia osób oczekuje na mnie.
— Czy na długo masz pan zajęcia z temi dwudziestoma osobami?
— Prawie na dwadzieścia minut, minuta na osobę. O dziewiątej muszę być w Bas-Meudon.
— W Bas-Meudon?
— Tak.
— Cóż u djabła masz pan tam do czynienia?
— Poświadczyć zaduszenie gazem węglowym.
— Zaduszenie?
— Tak; dwaj młodzi ludzie zadusili się. Starszy ma, zdaje się, dwadzieścia cztery lat.
— Biedni chłopcy! rzekł Salvator z westchnieniem. Potem, wracając do sprawy Justyna. Do licha! Bardzo mi nie na rękę, że nie mogę z panem należycie się rozmówić, miałem panu oznajmić coś bardzo ważnego.
— Przychodzi mi na myśl...
— Słucham pana.
— Jadę powozem, będę sam, jedź pan ze mną: opowiesz, mi wypadek przez drogę. W kilku słowach, o co idzie?
— O porwanie.
— Szukajcie kobiety!
— A właśnie jej szukamy.
— Nie, nie; to nie chodzi o kobietę porwaną.
— A o jaką?
— Tę, która się przyczyniła do porwania tamtej.
— Sądzisz pan, że w tej sprawie jest kobieta?
— Kobieta jest we wszystkiem, panie Salvatorze; i to właśnie tak utrudnia nasze powołanie. Wczoraj dano mi znać, że dekarz zabił się spadając z dachu...
— I powiedziałeś: „szukajcie kobiety!“
— Była to pierwsza rzecz, którą powiedziałem.
— I cóż.
— Śmieli się ze mnie, mówili, że mam manię. Zaczęto szukać kobiety i znaleziono ją.
— A to jak?
— Głupiec ten odwrócił się dla zobaczenia kobiety ubierającej się w przeciwległej izbie, i tak mu było przyjemnie rozglądać się w niej, że zapomniał gdzie stoi; noga mu się osunęła, i hop...
— I zabił się?
— Na śmierć!... A co jedziesz pan ze mną do Bas-Meudon?
— Dobrze, ale mam przyjaciela.
— Są cztery miejsca w powozie. Fargeau, rzekł pan Jackal do woźnego: każ zaprzęgać.
— Ależ ja muszę jeszcze wprzód być na ulicy Triperet i powrócić.
— Daję panu pól godziny.
— Gdzie się zejdziemy?
— Czekajcie na mnie przy posągu Henryka IV-go, tam zatrzymam powóz; wejdziecie, i w drogę!
Poczem pan Jackal wrócił do biura a Salvator udał się na ulicę Triperet po Jana Roberta.
Rzeczy odbyły się według programu: dwaj młodzieńcy zasiedli w powozie pana Jackala, i wszyscy trzej kłusowali ku Bas-Meudon.
Pan Jackal był dawniej komisarzem policji, dziwne zdolności posuwały go wyżej ze stopnia na stopień, aż postawiły na szczycie policji bezpieczeństwa.
Pan Jackal znał wszystkich złodziejów, wszystkich oszustów, wszystkich cyganów z całego Paryża; uwolnieni z więzień, złodzieje wszystkich gatunków, nowo zaciężni i emeryci, wszystko to roiło się pod jego szerokiem spojrzeniem w blotnistem pandemonium starej Lutecji, nie mogąc ujść jego wzroku pomimo ciemnej nocy, głębokości jam, mnóstwa różnych szynkowych kryjówek. Na sam widok wykrojonej okiennicy, wybitej szyby, razu zadanego nożem, zwykł był mawiać:
— Ho! ho! znam ja tę sztukę; to robota tego lub tego.
I rzadko kiedy się mylił.
Pan Jackal zdawał się nie ulegać żadnej z potrzeb natury. Gdy nie miał czasu na śniadanie, to nie śniadał; nie miał czasu na wieczerzę, to nie wieczerzał; nie miał czasu spać to nie spał. Nosił on zarówno szczęśliwie i swobodnie jakiekolwiek przebranie. Kapitalista z Marais, generał Cesarstwa, szwajcar znacznego domu, stróż z małego, kupiec korzenny, hecarz; miałeś z niego coś chciał, a przechodził w tem najzręczniejszego komedjanta.
Pan Jackal nie miał ani ojca, ani matki, ani żony, siostry, brata, syna, córki; był sam na świecie, i zda się, pozbawiła go rodziny względna Opatrzność, ujmując świadków tajemniczego życia.
Powagą jego zasad filozoficznych był Wolter, nad którego dziełami pogrzebał wierzenia dawne.. Nie wierzył w dobro; dla niego zło przewodziło stworzeniu. Powściąganie zła zdawało mu się celem życia; nie rozumiał on świata z innem przeznaczeniem.
Ludzie wydawali mu się wielkim zbiorem marjonetek, wykonywających rozmaite powołania między temi marjonetkami, kobiety, według niego, poruszały sprężyny. Miał on też monomanję, której próbkę, widzieliśmy przy pierwszych słowach jakie wymówił, otwierając drzwi swego gabinetu; monomanję, która prawie bez zawodu doprowadzała go do odkrycia zbrodni, której chciał wyszukać sprawcę. Ilekroć oznajmiono mu spisek, zabójstwo, kradzież, porwanie, wyłamanie, świętokradztwo, samobójstwo, dawał on jednaką odpowiedź. „Szukajcie kobiety!“ Szukano kobiety, a gdy ją znaleziono, nie było już co robić: reszta przychodziła jak z płatka.
Był wiernym swej zasadzie, mówiąc do Salvatora, z powodu porwania Miny: Szukajcie kobiety.
Takim był człowiek, z którym i w którego powozie, Salvator i Jan Robert jechali wzdłuż Tuilleries.
Ale! zapomnieliśmy jeszcze jednego charakterystycznego rysu fizjognomji pana Jackala; nosił on zielone okulary, nie dlatego, ażeby lepiej widzieć, lecz ażeby jego mniej widziano.

XII.
Szukajcie kobiety.

Przyjmując do swego powozu dwóch młodzieńców, pan Jackal zaczął od podniesienia okularów i rzucił na Jana Roberta jedno z tych tęczowych spojrzeń, które odkrywały mu całego człowieka w znaczeniu moralnem i fizycznem.
Po sekundzie spuścił okulary (a czynność podnoszenia i opuszczenia wykonywał bez pomocy rąk, tylko ściągnięciem mięśni między czołem, a nosem). Poznał być może, Jana Roberta, poetę, który, jak powiedzieliśmy, przeszedł już przez pierwszą linję popularności; albo też uczciwe rysy młodzieńca wystarczały mu do wskazania, że z tej strony nie będzie miał nigdy nic do czynienia.
— A więc, rzekł, usadowiwszy się dogodnie w zakącie powozu, który to zakąt pragnął koniecznie ustąpić Salvatorovi, ale ten za nic go nie chciał przyjąć; a więc, powiadamy, że chodzi o porwanie?
Pan Jackal dobył tabakierkę, tabakierkę prześliczną, delikatne cacko, które musiało zawierać pastylki dla pani Pompadour lub Dubarry, zażył z rozkoszą tabaki.
Każdy człowiek ma swą słabą stronę, piętę Achilesową. Pan Jackal miał również punkt taki, a dopuścilibyśmy się niedokładności historycznej, pomijając go. Mógł pan Jackal obejść się bez jedzenia, bez picia, bez spania, ale nie mógł się obejść bez tabaki. Tabakierka i tabaka, były to rzeczy dlań nieodzowne. Pociągnął więc tabaki, mówiąc: — Opowiedzcie mi to, proszę.
To co miał usłyszeć powtórnie, pan Jackal słyszał już raz, ale niedobrze, między dwoma drzwiami, zajęty inną myślą. Potrzebował usłyszeć to po raz drugi.
Drugie to posłuchanie nie zmieniło w niczem jego przekonania, chociaż opowieść pomnożoną była szczegółami, które Salvator przejął z ust Brocanty.
— I nie szukano kobiety? zapytał.
— Nie było czasu; o tej sprawie dowiedzieliśmy się dopiero o siódmej z rana.
— Do djabła, odezwał się, to oni pewnie tam poprzewracali pokój i podeptali ogród.
— Kto?
— A no, ci głupcy! Przez „tych głupców“, pan Jackal rozumiał przełożoną zakładu, dozorczynie i uczennice.
— Nie, odrzekł Salvator, nie ma niebezpieczeństwa. Justyn pojechał cwałem na koniu pana Jana Roberta, i będzie stał na straży u drzwi.
— Jeżeli przybędzie na czas!
— Jakto, jeżeli przybędzie?
— Czy to tam bakałarz umie jeździć konno?... Trzeba mi to było powiedzieć, byłbym wam dał Huzara.
Huzar, był to jeden z ludzi pana Jackala, któremu dla dzielności w dosiadaniu konia, nadano wykwintny i wyrazisty przydomek Huzara.
— Uczyniłem mu właśnie tę uwagę, rzekł Salvator, ale powiedział mi, że jako syn rolnika, jeździł konno od dzieciństwa.
— Dobrze! A teraz, jeżeli się znajdzie kobieta, wszystko pójdzie gładko.
— Ależ, rzucił Salvator, nie widzę kolo niej żadnej kobiety, którąby można mieć w podejrzeniu.
— Kobiety zawsze trzeba mieć w podejrzeniu.
— Czy nie jesteś pan zbyt bezwzględnym, panie Jackal?
— Powiadasz pan, że młody człowiek uprowadził twoją Minę?
— Moją Minę? odrzekł Salvator z uśmiechem.
— No, Minę bakałarza, naszą Minę, słowem!
— Tak. Brocanta, która widziała ich przejeżdżających około czwartej zrana, jak panu powiedziałem, poznała, że to był młody człowiek; utrzymuje nawet, że brunet.
— Po nocy wszystkie koty szare.
I pan Jackal przy tem przysłowiu potrząsnął głową.
— Pan wątpisz? zapytał Salvator.
— Oto tak... Nie zdaje mi się rzeczą naturalną, żeby młody człowiek uprowadzał młodą dziewczynę; to nie jest już w naszych obyczajach. Chyba, że ten młody człowiek należy do wysokiej rodziny, silnej na dworze, i nie obawia się w dziewiętnastym wieku bawić się w Lauzuna i Ryszeljego; może jaki syn para, synowiec kardynała... To starcy dziś porywają, mówię to dla ciebie, panie Salvatorze, a nadewszystko dla tego pana, który robi dramaty, dodał policjant, wskazując na Jana Roberta lekkiem skinieniem głowy, gdyż starość jest bezwładną i zużytą; ale porwanie ze strony młodzieńca, który ma piękność i siłę, to zbrodnia potworna!
— Jednakże tak jest.
— Zatem, szukajmy kobiety! Niezawodnie kobieta umaczała palce w zbrodni; w jakim stopniu, nie wiem; ale kobieta musi odgrywać rolę w tym tajemniczym dramacie. Powiadasz pan, że nie widzisz koło niej żadnej kobiety; a ja widzę same kobiety: nauczycielki, dozorczynie, przyjaciółki z pensji, służebne... A! pan nie wiesz, co to są pensje żeńskie, o! człowieku naiwnego serca! I pan Jackal zażył drugi niuch tabaki. Wszystkie te pensje, widzisz panie Salvatorze, mówił dalej, są to ogniska pożaru, w których żyją i kręcą się panienki piętnastoletnie, na podobieństwo salamander, o których prawią dawni naturaliści. Co do mnie, wiem jedną rzecz: że gdybym miał zaszczyt posiadać córkę na wydaniu, wołałbym ją umieścić u siebie w piwnicy, niż oddać na pensję. E! nie wyobrazisz sobie, jakie to skargi na pensjonaty przychodzą do biura obyczajów; nie żeby przełożone zakładów były zawsze winne, ale dziewczątka są zawsze zakochane; to stara bajka Ewy. Przełożone, ochmistrzynie, dozorczynie, zawsze przeciwne, czuwają, jak psy około dworu, lub warty około kasy. Ale jak tu znaleźć sposób na to, by wilk nie wszedł do owczarni, kiedy sama owca otwiera drzwi wilkowi?
— Ten wypadek nie ma tu miejsca, Mina ubóstwia swojego Justyna.
— A więc to przyjaciółka urządziła interes. Dla tego też mówiłem i powtarzam: Szukajmy kobiety!
— Zaczynam przystawać do pańskiego zdania, panie Jackal, odezwał się Salvator, marszcząc czoło, jak gdyby dla zmuszenia myśli do zatrzymania się na jakimś ciemnym i podejrzanym punkcie.
— Oczywiście, mówił dalej policjant, nie wątpię o prawości naszej Miny. Pewien jestem, że przybywszy do zakładu, nie przyniosła z sobą żadnego nasienia, któreby zepsuło rośliny, jakie ją otaczały. Wychowana starannie, mogła tylko posiadać skarby dobroci i niewinności, jakie zebrała pod okiem swych przybranych krewnych. Ale za jeden niewinny kwiatek rozlewający swą czystą woń, ileż to złych roślin wydaje szkodliwe wyziewy, któremi mimo to od dzieciństwa musiało oddychać! Dziecko, które uważamy za lekkie i nieuważne, nigdy nic nie zapomina, panie Salvatorze, pamiętaj to dobrze. To co ma lat dziesięć,, widywało w teatrach Ambigu lub Gaieté niewinne czarodziejstwa: jeżeli to chłopiec, to w piętnastu latach zapragnie rycerskiej włóczni, by nią przebijać olbrzymów pilnujących i prześladujących księżniczkę jego wyboru; jeżeli dziewczyna, wyobrazi sobie, że sama jest tą księżniczką prześladowaną przez rodziców i dla połączenia się z kochankiem, z którym ją rozdzielono, użyje wszystkich sposobów, jakie jej objawił czarodziej Maugis albo nimfa Kolibri. Nasze teatry, muzea, sztychy po wystawach, magazyny, przechadzki, wszystko przyczynia się do zbudzenia w sercu dziecka mnóstwa ciekawości, które w braku ojca lub matki, zaspokoi pierwszy lepszy przychodzień. Wszystko przyczynia się do tego, by wyrodzić i utrzymać w niem tę żądzę dowiedzenia się wszystkiego i zrozumienia wszystkiego, która jest chorobą lat dziecinnych. Nieraz matka nie może wytłómaczyć córce, dlaczego na ulicy kawaler tak prędko pędził za wytwornej kibici kobietą; dla czego na przechadzce pocałowało się dwoje młodych ludzi; dlaczego się ludzie żenią; dlaczego jeden chodzi na mszę, a drugi nie chodzi; a nie mogąc wytłómaczyć córce tajemnic, które ona przewiduje, przerażona jej w miarę lat wzrastającą ciekawością, posyła ją do zakładu gdzie ta od starszych sióstr dowiaduje się tajemnic niszczących zdrowie i cnotę, które następnie przekazuje siostrom młodszym. Otóż to przyczyna, kochany panie Salvatorze, mówię to dla twej przestrogi na wypadek gdybyś chciał się żenić, oto przyczyna, dla której, wychodząc z najpoczciwszego nawet domu dziewczyna, przybywa do zakładu niosąc już w sobie zaród jadowity, który z czasem zarazić może całe pole.
— Ależ, wtrącił Salvator, podczas gdy Jan Robert słuchał z zadziwieniem, jest na to zapewne środek zaradczy?
— Zapewne; jest środek na to tak dobrze jak na co innego; są środki na wszystko na świecie. Ale co robić! Trzeba rozwalić mur silniejszy, wyższy, rozciąglejszy, niż mur chiński: to jest „zwyczaj,“ tę plagę społeczeństw. Oto, naprzykład, od niejakiego czasu, młodzież nabrała smutnego zwyczaju, który tem smutniejszy jest, że nań nie ma sposobu...
— Cóż to za zwyczaj?
— Odbierania sobie życia. Młodzieniec zakochany jest w dziewczynie, która go jeszcze nie kocha; on tedy nie czeka aż go pokocha, ale odbiera sobie życie. Z dziewczętami dzieje się nawzajem toż samo. To znowu oboje kochają się, ale rodzice zabraniają małżeństwa: zabijają się. A czy wiecie dlaczego po większej części zabijają się?
— Pewnie dlatego, że uprzykrzyli sobie życie, rzekł Jan Robert.
— E! nie, panie poeto, odpowiedział policjant, życie nie uprzykrza się nigdy, dowodem, że im człowiek starszy, tem więcej dba o nie. Jest sto samobójstw młodych ludzi niżej lat dwudziestu pięciu, na jedno samobójstwo starca wyżej siedmdziesięciu. Zabijają się, aż przykro powiedzieć!... młodzieniec, na złość kochance, kochanka na złość rodzicom; złość to straszna, która, gdyby się opóźniła rok, miesiąc, tydzień, godzinę, stałaby się niepotrzebną przez miłość kobiety, przez powrót młodzieńca, przez zgodę rodziców. Nie tak bywało dawniej: nie znano samobójstwa, lub znały go zaledwie średnie wieki, to jest trzy lub cztery stulecia, nie liczą poświadczonych dziesięciu samobójstw.
— W średnich wiekach, oświadczył Jan Robert, były klasztory.
— Właśnie! palcem dotknąłeś, młodzieńcze. W razie wielkiego utrapienia, wielkiej boleści, niesmaku w życiu, mężczyzna stawał się mnichem, kobieta zakonnicą: był to sposób zastrzelenia się, uduszenia, utopienia. Ja oto dzisiaj mam zjechać do Bas-Meudon dla poświadczenia samobójstwa panny Karmelity i pana Kolombana. Owóż...
— Za pozwoleniem... wyrzekli razem Salvator i Robert przerywając panu Jackalowi.
— A co?
— Czy panna Karmelita nie była czasem wychowanką z Saint-Denis? zapytał Salvator.
— Ta sama.
— A pan Kolomban, czy tonie szlachcic bretoński? zapytał Jan Robert.
— Ten sam.
— Teraz rozumiem, rzekł do siebie Salvator, ten list, który dziś zrana otrzymała Fragola.
— O! biedny chłopiec! rzekł Jan Robert, słyszałem imię jego wymówione przez Ludowika.
— Ależ dziewica ta była aniołem! zawołał Salvator.
— A młodzieniec, to święty! odparł Jan Robert.
— Bez wątpienia! odezwał się stary wolterjanin, dla tegoteż wrócili do nieba: nie dla nich miejscem była ziemia, biedne dzieci! I wymówił te słowa z dziwnem połączeniem sarkazmu z czułością.
— O! mój Boże! zawołał Jan Robert, biedny Ludowik będzie w rozpaczy.
— O! mój Boże! wyrzekł z cicha Salvator, biedna Fragola będzie bardzo smutna.
— Ależ, odezwał się Jan Robert, czy powody tej śmierci są tajemnicą, czy też mógłbyś je pan wyjawić?
— O! całą katastrofę ze wszystkiemi szczegółami. Możesz pan tylko zmienić nazwiska, a będziesz miał poemat albo romans: zaręczam, że treści jest dostatek.

I jadąc drogą ku Bas-Meudon, pan Jackal opowiedział uważnym młodzieńcom zdarzenie, które, jakkolwiek na pierwszy rzut oka niezależne od dotychczasowych wypadków, zwiąże się z niemi prędzej, czy później.

XIII.
Gdzie dowiedzionem jest, że można przypadkiem, raz na sto, spotkać dobrych sąsiadów.

Dwunasty okrąg był w roku 1827 i jest dotąd najuboższym okręgiem stolicy. Wpośród niego to mieszka największa liczba gałganiarzy, furmanów, partaczy, handlarzy starzyzny, nosiwodów, tragarzy i najemników wszelkiego rodzaju.
Dzieli się na cztery cyrkuły, a ponieważ większa część wypadków tego opowiadania odbywa się w 12 okręgu, przeto w miarę postępu, kolejno ukazywać będziemy czytelnikom fizjognomię tych różnych cyrkułów.
Zaprowadzimy ich naprzód do domu oznaczonego N-rem 330 i 350 przy ulicy św. Jakóba.
Powierzchowność tego domu, w którym zamieszkują bohaterowie powieści pana Jackala była barwy smutnej i ciemnej, w którą czas i deszcz przyoblekają stare mury Paryża.
Wchodziło się do domu wązką furtą, prowadzącą do korytarza, w którym było ciemno nawet o białym dniu. Ktoby wszedł tam pierwszy raz, wziąłby go za jaskinię, prowadzącą do pracowni jakiego gałganiarza albo fałszerza monety; ale po przebyciu ostatniej płyty, zdawałoby mu się, że się dostał do raju ziemskiego. Jakoż, mijając korytarz, wchodziło się w dziedziniec, prowadzący do obszernego ogrodu. Tam można było być olśnionym na widok małego białego domku z zielonemi okiennicami, po którego bokach pięły się bluszcze i winne latorośle poprzegradzane krzakami róż. u stóp zaś jego roztaczało się morze zielonej trawy.
Dom składał się z parteru i dwóch pięter, których okna, dzięki rozkosznemu położeniu budowli, wszystkie wychodziły na ogród. Trzy te piętra, włączając w to i parter, tworzyły sześć mieszkań, z których każde złożone było jednostajnie z trzech pokojów i kuchni.
Cztery z tych mieszkań, dwa na dole i dwa na pierwszem piętrze, zajęte były przez rodziny rzemieślników, pracujących i statkujących, którzy zamiast iść na pijatykę pod rogatki we dnie niedzielne, bawili się wspólnie w ogrodzie latem, zimą w mieszkaniach.
Na drugiem piętrze, mieszkały obok siebie dwie główne osoby tego opowiadania. Na lewo mieszkał młody człowiek pomiędzy 20 a 23 lat. Piękny był, o szczerem obliczu, z jasno-niebieskiemi oczyma, przy włosach płowych, spadających na silne ramiona. Nie był wysoki wzrostem, ale szerokość bark oznaczała w nim siłę niezwyczajną. Urodził on się w Quimper, ale nie trzeba było zaglądać do jego metryki, by przekonać się, że jest bretończykiem, tak jego twarz nacechowana była energią i prawością pięknego plemienia Galijskiego.
Ojciec jego, stary szlachcic ubogi, mieszkający w wieżycy, ostatnim szczątku feodalnego zamku z XIII-go wieku, zburzonego podczas wojny Wandejskiej, posłał syna do Paryża, gdzie tenże miał odbyć naukę prawa.
Ukończywszy tedy szkoły niższe, młody Kolomban de Penhoel usadowił się w tem małem mieszkaniu na ulicy św. Jakóba, gdzie mieszkał już od lat trzech, to jest od roku 1823, w którym rozpoczyna się to opowiadanie.
Ojciec przysyłał mu niewielką sumkę, tysiąc dwieście franków rocznie; dobry ojczysko dzielił w ten sposób wszystko, co mu pozostawało po przodkach. Za mieszkanie płacił Kolomban tylko dwieście franków rocznie; pozostawało mu zatem jeszcze tysiąc franków, to jest majątek dla młodzieńca, który jest wstrzemięźliwy, oszczędny, i pełen statku, jakim był właśnie Kolomban.
Mylimy się, mówiąc, że mu pozostawało tysiąc franków rocznie, z tych tysiąca musi my odciąć wynajęcie fortepianu, po dziesięć franków na miesiąc, jedyny zbytek, którego pozwalał sobie Kolomban.
Było to w styczniu 1823 roku. Kolomban rozpoczął właśnie trzeci kurs prawa; godzina dziesiąta uderzyła na wieży kościoła św. Jakóba. Młodzieniec siadł przy kominku przeglądając kodeks Justyniana, gdy nagle usłyszał żałosne jęczenie. Otworzył drzwi od sieni, i przy drzwiach przeciwległych, spostrzegł młodą dziewicę bladą, z rozczochranemi włosami, tonącą we łzach, która łamała ręce, wołając ratunku.
Lokal przeciwległy mieszkaniu Kolombana, zajęty był przez matkę z córką; matka była wdową po kapitanie zabitym pod Champ-Aubert w kampanji 1814 roku, a żyła z dożywotnej pensji, wynoszącej tysiąc dwieście franków, oraz z szycia, którego jej dostarczały okoliczne szwaczki. Mieszkała ona tam samotnie od pół roku, kiedy pewnego razu Kolomban powracając ze Szkoły Prawa, ujrzał w sieni wysoką i piękną dziewicę, zupełnie nieznajomą.
Kolomban był małomównym z natury, tak, że dopiero w kilka dni po tem zjawisku, które się wreszcie kilkakrotnie powtórzyło, dowiedział się od jednego ze swych sąsiadów z dołu, że panna Karmelita jest córką pani Gervais, jego sąsiadki, że jako córka oficera orderu legji honorowej wychowaną była w zakładzie Saint-Denis, i po skończonej edukacji wróciła do matki.
Spotkanie młodzieńca z dziewicą nastąpiło około sierpnia 1822 roku, w czasie wakacyj. Kolomban tedy w jakiś tydzień po tem spotkaniu, pojechał na dwa miesiące do wieży Penhoel, a za powrotem w listopadzie, rzadką miał aż do stycznia sposobność widywania dziewicy.
Przy spotkaniu przypadkowem kłaniano się grzecznie, ale bez wymówienia słowa. Dziewica była zbyt bojaźliwą,. Kolomban zbyt poważającym. Raz jednakże, gdy młodzieniec raniej wstawszy, niż zwykle, szedł po schodach niosąc codzienne mleko na śniadanie, spotkał dziewicę, która znowu spóźniwszy się nieco, szła po swoje.
Zatrzymała rumieniąc się młodzieńca, który pokłoniwszy się jej nie po studencku, ale po szlachecku (pierwszego wychowania człowiek nigdy nie zapomina), już zmierzał ku swym drzwiom. Zatrzymała go i przemówiła:
— Mam do pana prośbę, rzekła, my z mamą bardzo lubimy muzykę, i zazwyczaj bardzo nam miło słuchać, jak pan godzinkę jakąś wieczorem śpiewa przy fortepianie, ale od trzech dni mama jest ciężko. chora, i chociaż nie użalała się, jednak lekarz, który był u nas wczoraj wieczór podczas gdy pan śpiewałeś, powiedział, że muzyka musi ją nużyć.
— Przepraszam panią, odpowiedział młodzieniec, z kolei czerwieniejąc się po białka oczu, zgoła nie wiedziałem o chorobie mamy, wierzaj mi pani, że nigdybym sobie nie przebaczył, gdybym grał wiedząc...
— O! mój Boże! to ja, panie, powinnabym cię przeprosić, że cię pozbawiam przyjemności, i dziękuję z całego serca, że się jej pan dla nas pozbawiasz.
Pokłonili się wzajem, a wróciwszy do siebie, Kolomban zamknął fortepian, by go nie otworzyć, aż pani Gervais zupełnie wyzdrowieje.
Tylko, że odtąd częściej spotykał dziewicę. Choroba matki pogorszała się, co oliwiła Karmelita biegała od lekarza do apteki, nieraz o późnej godzinie w nocy Kolomban słyszał ją schodzącą. Byłby bardzo pragnął ofiarować jej swoje usługi, ale był równie nieśmiałym jak prawym, kłopotała go forma ofiary więcej niż sama ofiara, tak, że wtedy dopiero ośmielił się, gdy usłyszał dziewicę rozpaczliwie wołającą ratunku.
Było na nieszczęście zapóźno: to nie potrzeba, ratunku znagliła dziewicę do wołania o pomoc, ale trwoga, przerażenie.
Pani Gervais od czterech dni leżała w łóżku, pod ciężką groźbą anewryzmu, który doszedł do ostatniego stopnia, czego lekarz bynajmniej Karmelicie oświadczyć nie chciał.
Ażeby zwalczyć dławienie odejmujące jej oddech, pani Gervais zażądała szklanki wody. Dziewica pospieszyła do pokoju, by wodę cukrem zaprawić, gdy zawrócił ją rodzaj jęku podobny do wołania. Za zbliżeniem się do łóżka zastała matkę z głową w tył przewróconą, podłożyła jej rękę pod szyję; biedna kobieta spoglądała na dziecko swoje w sposób dziwny, nie mogła jak się zdawało mówić, ale cała jej dusza przeszła w oczy.
Karmelita. przerażona, drżąca, a jednak samem przerażeniem silna, wciąż podtrzymywała głowę matki i przytykała szklankę do ust, lecz w chwili, gdy usta miały zetknąć się ze szklanką, pani Gervais wydała głębokie westchnienie, długie, bolesne, potem głowa zwisła całym ciężarem na ramieniu córki i zarazem z nią opadła na poduszkę.
Córka zrobiła wysilenie, podniosła głowę drugi raz, i przytknęła szklankę do ust matki, mówiąc: Napij się, mamo. Ale zęby były ściśnięte, i chora nie odpowiadała. Oczy chorej pozostały nadmiernie otwarte, i zdawały się nie módz oderwać od córki.
Wtedy zdawało się Karmelicie, że szyja, którą ona podtrzymywała, nagle stygnie, i że to śmiertelne zimno i jej się udziela. Przerażona, opuściła głowę matki na poduszkę, postawiła szklankę na stole, rzuciła się na ciało obejmując je oburącz, twarz okrywając pocałunkami i patrząc oczyma równie prawie nieruchomemi, jak oczy matki. Wtedy to dopiero biedna dziewczyna pełna życia, nie mysląc nigdy, ażeby jedyna istota, jaką miała i kochała, mogła umrzeć, doznała okropnego przeczucia.
Zmęczona tem, że nie może doczekać się odpowiedzi, nie śmiejąc dłużej zostawać pod tem spojrzeniem trupiem, obawiając się wszystkiego, a niczego nie będąc pewną, otworzyła drzwi od mieszkania i zaczęła wołać: „Ratunku!“
Kolomban wyszedł i ujrzał jak powiedzieliśmy, dziewicę z włosami rozwianemi, zalaną łzami, łamiącą ręce.
— Panie! panie! rzekła, matka patrzy na mnie, ale mi nie odpowiada!
— Omdlała zapewne z osłabienia, odpowiedział młodzieniec, równie jak ona nie przypuszczając śmierci.
I wszedł do sypialnego pokoju. Zadrżał zobaczywszy to ciało, które przybrało już postać trupa!...
— I cóż, panie?... co?... zapytała Karmelita łkając.
Młodzieniec udał, że wciąż przypuszcza omdlenie, ażeby zwolna przygotować córkę do ciosu, który ma ją spotkać.
— O! zawołał, z matką pani jest bardzo źle, biedne dziecię!
— Ale dlaczego mi nie odpowiada, panie? panie? dla czego ona mi nie odpowiada?
— Zbliż się pani, rzekł Kolomban.
— Nie śmiem... nie śmiem... Dlaczego ona tak na mnie patrzy? czego chce odemnie?... czemu tak we mnie oczy jej utkwiły?...
— Żąda, ażebyś pani zamknęła jej oczy, prosi, ażebyśmy się modlili za spoczynek jej duszy!
— Ależ ona nie umarła, nieprawdaż? zawołała dziewica.
— Uklęknij pani! rzekł Kolomban, dając z siebie przykład.
— Co pan mówisz?
— Mówię, że Bóg, który nam dał życie, ma prawo nam je odebrać, kiedy mu się podoba.
— O! zawołała dziewica jakby piorunem rażona, o! widzę! widzę!... matka moja umarła!
Przechyliła się w tył, jakby sama miała umrzeć.
Młodzieniec schwycił ją w ramiona i przeniósł zemdloną na łóżko, które stało w alkowie sąsiedniego pokoju.
Na krzyki wydawane przez dziewicę, na hałas, jaki wywołała scena przez nas opisana, weszła żona jednego rzemieślnika z pierwszego piętra, z przyjaciółką, która u niej bawiła w tej chwili. Obie kobiety, zastawszy otwarte wszystkie drzwi mieszkania, weszły i zobaczyły Kolombana usiłującego przywrócić do przytomności dziewicę, przez uderzanie rękami jej o swoje. Gdy środek ten nie skutkował, jedna z kobiet chwyciła karafkę stojącą na tualecie i wodą oblała twarz biednej sieroty.
Karmelita przyszła do siebie, drżąca i zziębła; kobiety chciały ją rozebrać i położyć w łóżko. Ale ona, uczyniwszy wysilenie i zrywając się na nogi, odwróciła się do Kolombana.
— Powiedziałeś pan, rzekła, że matka moja żąda, abym jej oczy zamknęła... Prowadź mnie do niej, prowadź mnie, proszę cię! Bo bez tego, dodała ze zgrozą usta swe do ucha Kolombana zbliżając, bez tego, ona patrzyłaby tak na mnie przez całą wieczność!
— Pójdź pani! odrzekł młodzieniec, któremu zdawało się widzieć początki maligny w oczach sieroty.
I oparta na młodzieńcu przeszła przez swój pokój, weszła do pokoju matki, której wzrok chociaż już szklisty, zachował swą straszną nieruchomość, zbliżyła się do łóżka krokiem wolnym, sztywnym, uroczystym i pochylając się nad zwłokami, zapuściła jej powieki pobożnie, jednę po drugiej. Poczem, gdy sił już jej nie starczyło, Karmelita padła i zemdlała powtórnie.

XIV.
Fra Dominico Sarranti.

Młodzieniec ujął Karmelitę w objęcia i jak dziecię przeniósł do sąsiedniego pokoju, w którym oczekiwały dwie kobiety.
Nadeszła chwila, by ją rozebrać i położyć. Kolomban odszedł do siebie, prosząc jednę z sąsiadek, aby mu dała znać, jak tylko się załatwią.
W dziesięć minut potem sąsiadka weszła do Kolombana.
— I cóż? zapytał.
— Przyszła do siebie, rzekła sąsiadka, ale trzyma się za głowę oburącz i wymawia wyrazy bez związku, jakby w malignie.
— Czy ona ma krewnych? zapytał młodzieniec.
— Nie wiem.
— Może ma jaką przyjaciółkę w sąsiedztwie?
— Żadnej przyjaciółki! były to kobiety bardzo spokojne, uczciwe, grzeczne, które żyły nader odosobnione.
— Cóż więc panie myślicie z nią robić; nie może przecie zostawać w tej śmiertelnej komnacie! Trzebaby ją ztamtąd wyprowadzić.
— Oddałabym wprawdzie mój pokój, rzekła sąsiadka, ale cóż, kiedy mamy jedno tylko łóżko... A wreszcie, dodała poczciwa kobieta, jakby mówiąc sama do siebie, mogę posłać mojego spać na strych, a sama prześpię się i na krześle.
Te poświęcenia dla nieznajomych są wyłączną właściwością pewnych niewiast z klasy rzemieślniczej; kobieta z ludu ofiaruje swój obiad, izbę, z większą bezinteresownością, niż sklepikarz szklankę wody. Niech boleść moralna lub fizyczna przyzwie ją ku pomocy, niech to będzie człowiek konający lub w rozpaczy, kobieta z ludu ofiaruje starania, pociechy, pomoc wszelkiej natury z taką szlachetnością i abnegacją, że to wprawia w podziw filozofa i badacza.
— Nie, odrzekł Kolomban, uczyńmy lepiej; przeciągnijmy łóżko panienki do mojego pokoju, a moje do jej alkowy; potem idź pani po księdza, by czuwał nad umarłą, a ja pójdę po lekarza dla niej.
Sąsiadka zdawała się wahać.
— I cóż? zapytał Kolomban.
— To, że ja wołałabym pójść po lekarza, a pan, żebyś poszedł po księdza.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ta dobra pani umarła nagle.
— Tak, niestety! bardzo nagle.
— A tem samem, umarła... pan rozumiesz?
— Nie, nie rozumiem.
— Umarła bez spowiedzi.
— Ależ pani sama przyznajesz, że to była święta.
— Tak, ale ksiądz... ksiądz nie tak to uważa.
— Jakto! ksiądz odmówiłby modlitw nad umarłą?
— Nad umarłą, która się nie spowiadała... możnaby pójść o zakład.
— Dobrze... Idź-żeż pani po lekarza, a ja postaram się o księdza.
— O! lekarz mieszka niedaleko, to prawie naprzeciwko.
— Prosiłbym tylko kogoś, coby zaniósł list na ulicę Pot-d-Fer.
— Daj pan, znajdę kogo takiego.
Kolomban siadł przy stole i napisał:
„Pospieszaj, przyjacielu! żywy i umarły potrzebuje ciebie“. I złożywszy list, położył taki adres: „Bratu Dominikowi Sarranti, zakonnikowi św. Dominika, ulica Pot-de-Fer, Nr. 11. “
Potem oddając sąsiadce; Proszę! rzekł.
Po odejściu sąsiadki, Kolomban dokonywał zamierzonych przenosin, przeciągając swoje łóżko do pokoju dziewicy, a jej łóżko do siebie.
Kobieta znajdująca się w odwiedzinach u sąsiadki, zobowiązała się pozostać przy Karmelicie aż do przybycia lekarza, a gdyby było potrzeba, to i noc u jej łóżka przepędzić.
Maligna wzmagała się co chwila.
Kobieta usiadła przy Karmelicie, Kolomban zbiegł do handlu, kupił gromnicę i zapalił przy łóżku chorej.
W nieobecności Kolombana, sąsiadka wróciła z lekarzem i zostawiwszy go przy chorej, oddała zmarłej pobożną usługę, przez skrzyżowanie jej rąk na piersiach i włożenie krucyfiksu.
Kolomban zapalił gromnicę, ukląkł i odmawiał modlitwy za umarłych.
Nie zawiele było dwóch kobiet przy Karmelicie; lekarz rozpoznał pierwsze oznaki meningitis, przepisał receptę zalecając ścisłe jej wykonanie, nie ukrywał ważności wypadku.
Co do matki, ta umarłą skutkiem pęknięcia jednego z większych naczyń serca.
Niejeden rozśmiałby się był na widok dwudziestoletniego młodzieńca, klęczącego przy łożu nieznajomej kobiety i odprawiającego modlitwy za umarłych, z książki do nabożeństwa z herbami rodzinnemu. Ale Kolomban był potomkiem religijnych Bretonów starej daty, który, równie jak jego przodkowie, sprzedałby ziemię i zamki, by pójść za Gaultierem Bezpieniężnym do Jeruzalem, mówiąc „Diex le volt“ (tak chce Bóg). Modlił się więc z żarliwością rzeczywistą, usiłując oddalić od swej modlitwy wszelką myśl ziemską, gdy usłyszał za sobą skrzypnięcie drzwi.
Ten, po którego posłał, przybył na jego wezwanie; brat Dominik, w swym pięknym habicie białym z czarnem, stał na progu.
Nie licząc szkolnych kolegów, których nazywają przyjaciółmi, a którzy stanowią osobny dział, ten młody, 27-letni mnich, był prawie jedynym przyjacielem, jakiego miał Kolomban w Paryża.
Raz Kolomban przechodząc około kościoła św. Jakóba, widział tłum tłoczący się do drzwi kościelnych. Zapytał co to znaczy, odpowiedziano mu, że to młody mnich w długim białym habicie, ma kazanie. Wszedł.
W istocie, mnich młody wiekiem, ale zestarzały, czy to przez boleść, czy przez surowość reguły, stał na kazalnicy i przemawiał. Kazanie jego miało za przedmiot rezygnację. Mnich podzielił je na dwie całkiem różne części. W nieszczęściach, które pochodzą od Boga, to jest: w razach śmierci, w ciężkich przypadłościach, w chorobach nieuleczalnych, mówił:
„Tak, ukorzcie się, bracia moi! schylcie się pod ręką, która was dotyka, módlcie się i wielbijcie Boga! Rezygnacja jest cnotą!“
Ale we wszystkich klęskach pochodzących od ludzi, jakoto: starania zniszczone, zamiary spełzłe, dobytki zmarniałe, mówił:
„Oddziaływajcie przeciw złemu, bracia moi! Powstańcie, silni ufnością w Panu, w prawie swojem i w sobie, idźcie w zapasy, i utrzymujcie walkę! Rezygnacja jest nikczemnością!“
Kolomban czekał aż skończy się kazanie i wychodząc z kościoła, uścisnął rękę mnicha, nie tylko jako osoby oznaczonej cechą świętobliwości, ale jak każdemu człowiekowi, w którym czcił te trzy przymioty, jakie z własnego charakteru ocenić potrafił: Prostotę, uczciwość, siłę.
Od tej chwili dwaj młodzi ludzie odkryli w sobie rzadką wspólność zasad i uczuć. W następstwie tego połączyli się ściśle i rzadko zdarzało się, ażeby raz lub dwa razy w tygodniu, jeden nie był u drugiego na kilka godzin.
Rzućmy okiem wstecz i przypatrzmy się młodemu mnichowi, który zbliża się ku nam poważny i myślący.
Nazywał się Dominik Sarranti i miał w swym charakterze niejeden rys łączący go z tym surowym świętym, którego przypadkiem dano mu za patrona.
Urodził się w Vie-Dessos, małem miasteczku przyleśnem, leżącem tuż nad granicą hiszpańską. Ojciec jego był Korsykaninem, matka Katalonką, on odziedziczył coś po obojgu: miał ponurą pamięć Korsykanina, straszną zaciętość Katalona.
Widząc go na kazalnicy mówiącego z giestami, słysząc jego poważne i surowe słowo, możnaby go wziąć za młodego hiszpańskiego mnicha, co przybył z misją do Francji.
Jego ojciec urodzony w Ajaccio, tegoż samego roku co Bonaparte, przywiązawszy się do doli swego współziomka, przebywał z nim jednakie koleje; towarzyszył zwyciężonemu cesarzowi na wyspę Elbę; za zdradzonym Napoleonem udał się na wyspę św. Heleny. W roku 1816 powrócił do Francji.
Dlaczego tak wcześnie opuścił dostojnego więźnia? Gaetano Sarranti dał za powód klimat niezdrowy, pożerający upał słoneczny. Ci co go znali, nie wierzyli w ten powód i uważali Sarrantego za jednego z tajemniczych agentów, których jak powiadano, cesarz rozpuszczał po Francji, by próbować powrotu ze św. Heleny, tak, jak próbował powrotu z wyspy Elby, albo też, gdyby powrót ten był niepodobnym, by czuwać nad sprawami jego syna.
Wszedł on jako nauczyciel dwojga dzieci, do bardzo bogatego człowieka, nazwiskiem Gerard. Nie były to rodzone dzieci pana Gerarda, ale jego synowiec i synowica.
W tem nagle, 1820-go roku, podczas spisku Nantesa i Berarda, Gaetano Sarranti znikł i mówiono, że udał się do Indji, do dawnego generała Napoleońskiego, który od roku 1813 znajdował się w służbie księcia Lahory.
Wspominaliśmy już o tej ucieczce Gaetana Sarranti, z powodu zniknienia stelmacha z ulicy św. Jakóba, brata matki Boivin; wykazaliśmy, jako skutkiem tego mała Mina znalazłszy zamknięte drzwi, do których zastukała, została zatrzymaną w rodzinie bakałarza. Mówiliśmy też przy tej sposobności, że zbieg korsykański miał syna w seminarjum św. Sulpicjusza.
Synem tym był właśnie człowiek, którego próbujemy dać wizerunek; był to brat Dominik Sarranti, dla swej hiszpańskiej powierzchowności zwany powszechnie Fra Dominico.
Młodzieniec ten zawsze miał skłonność do stanu duchownego; po śmierci matki i po wyjeździe ojca na św. Helenę, umieszczono go w seminarjum.
Za powrotem w roku 1816, ojciec jego z przykrością dowiedział się o dziwnem powołaniu syna, który mógł być wcale czem innem niż księdzem, i próbował wszystkiego, ażeby go zwrócić do życia świeckiego; przywiózł z sobą, tak znaczną sumę pieniędzy, że mógł zapewnić młodzieńcowi niepodległość; ale ten stanowczo odmówił.
W roku 1820, po zniknieniu Gaetana Sarranti, syn jego, wychowaniec, jak powiedzieliśmy, seminarjum św. Sulpicjusza, był kilka razy wzywany przez policję. Raz, towarzysze widzieli go gdy wracał bardziej jeszcze ponury i blady niż zazwyczaj.
Oskarżenie daleko cięższe niż spisek przeciw bezpieczeństwu państwa, ciążyło na ojcu jego. Oskarżony był nietylko o to, że za pomocą środków gwałtownych czyhał na obalenie ustanowionego rządu, ale prócz tego prowadzono przeciw niemu śledztwo, o kradzież sumy trzech kroć sto tysięcy franków, należącej do tegoż pana Gerarda, w którego domu był nauczycielem, przypisywano mu nadto wykradzenie, jak mówiono zrazu, a jak teraz utrzymywano, zamordowanie dwojga dzieci, których kształcenie było mu powierzonem. Prawda, że wkrótce potem zaniechano śledztwa, ale niemniej wygnaniec pozostał pod ciężarem strasznego oskarżenia.
Wszystkie te wypadki sprawiły, że Dominik stawał się coraz bardziej ponurym jako człowiek, coraz bardziej surowym, jako ksiądz.
To też, w chwili wyrzeczenia ślubów, oświadczył, że chce wejść do jednego z zakonów najsurowszej reguły i wybrał zakon św. Dominika, który we Francji przybrał nazwę Jakobitów, a to z powodu, że pierwszy klasztor tego zakonu założony został na ulicy św. Jakóba. Wyrzekł śluby i wyświęcony został na księdza nazajutrz po dojściu do pełnoletności, to jest 7 marca 1821 roku.
Upłynęło tedy nieco więcej niż dwa lata, w epoce do której przyszliśmy, od czasu, jak brat Dominik został księdzem.
W tej porze był to mężczyzna mający około dwudziestu ośmiu lat, oczy miał wielkie, czarne, żywe, jasne, przenikające; spojrzenie głębokie, czoło posępne, oblicze blade i surowe, postawę wyniosłą, energiczną, śmiałą, wzrostem był wysoki, umiarkowany w giestach, zwięzły w słowach; krok jego był szlachetny, wolny, poważny, pod pewnym względem rytmiczny. Wola wreszcie niezłomna i głęboka energia, którą nacechowane było to niezwyczajne oblicze, wykazywały raczej ostrość surowych zasad, niż walkę dumnych namiętności.
Był to prócz tego umysł czerstwy, sąd prawy, serce szczere. Jedyną nieodpuszczalną zbrodnią, jakiej w oczach jego winien był człowiek, było zaniedbanie się względem ludzkości, gdyż w życiu ludów miłość ludzkości zdawała mu się głównym żywiołem; miewał on dziwne wybuchy entuzjazmu, gdy przeczuwał w przyszłości, jakkolwiek dalekiej, powszechną harmonję uzasadnioną na braterstwie narodów.
Gdy mówił o przyszłej niepodległości narodów, nabierał wymowy pociągającej; każdy czuł się wtedy uniesionym nieprzepartą sympatją, słowo jego zostawiało po sobie, jakby odbłysk serca, wlewało w słuchacza siłę; jaśniałeś promieniami jego energji; gotów byłeś chwycić za połę jego sukni i powiedzieć: „Idź naprzód, proroku, ja pójdę za tobą!“ A jednak robak gryzł ten rzadki owoc; robakiem tym było oskarżenie o kradzież i zabójstwo, ciążące na jego ojcu nieobecnym.

XV.
Symfonia wiosny i róż.

Takim był młody mnich, który ukazał się na progu.
Zatrzymał się, uderzony widokiem, który miał przed oczyma.
— Przyjacielu, rzekł głosem smutnym, któremu umiał w potrzebie nadać ton pociechy, kobieta, która tam leży nie jest, spodziewam się, ani matką twoją, ani siostrą.
— Nie, odrzekł Kolomban, miałam lat piętnaście, gdy straciłem matkę a siostry nie miałem nigdy.
— Niech cię Bóg zachowa na pociechę sędziwych dni twojego ojca, Kolombanie.
I gotował się uklęknąć przed umarłą.
— Zaczekaj Dominiku, rzekł Kolomban, posłałem po ciebie...
Dominik przerwał mu.
— Posłałeś po mnie, rzekł, bo mnie potrzebowałeś. Przybyłem i jestem.
— Posłałem po ciebie, przyjacielu, albowiem ta kobieta, którą widzisz tam leżącą, rażona jakby piorunem przez pęknięcie jednego z większych naczyń serca, jakkolwiek dobra chrześcianka i świętobliwa niewiasta, umarła bez spowiedzi.
— Do Boga, a nie do ludzi należy sąd, w jakiem usposobieniu umarła, rzekł mnich. Módlmy się.
I ukląkł w głowach łóżka.
Kolomban widząc, że jest dozorczyni przy córce a ksiądz przy matce, mógł tedy pomyśleć o pogrzebie.
Przechodząc zapytał się o Karmelitę.
Młoda dziewica, osłabiona, usnęła pod wpływem opium przepisanego przez lekarza.
Kolomban wziął wszystkie pieniądze jakie miał u siebie, aż do ostatniego szeląga i urządził z parafią, z zarządem pogrzebowym i cmentarnym wszystkie szczegóły tego piątego aktu życia. Wrócił o siódmej wieczorem.
Zastał Dominika, na rozmyślaniu przy łóżku zmarłej. Sługa Boży na chwilę nie opuścił grobowej komnaty.
Kolomban nalegał, ażeby poszedł się czem posilić.
Mnich zdawał się nie ulegać zwykłym potrzebom życia, zastosował się jednak do nalegań przyjaciela; lecz w dziesięć minut był już z powrotem i zajął miejsce przy łożu zmarłej.
Co do Karmelity, ta zbudziła się ze zdwojoną maligną. Tyle przynajmniej, że biedna dziewica nie mając świadomości swojego stanu, nie wiedziała, co się działo na około niej.
Mniej dotkliwe są najcięższe boleści ciała, niż głębokie udręczenia duszy.
Sąsiadki zajęły się przygotowaniami do pogrzebu; stolarz przyniósł trumnę; dano śrubki w miejsce gwoździ, ażeby nieszczęsna Karmelita w malignie nie usłyszała zabijania trumny matczynej.
Ponieważ śmierć była nagła, przeto nazajutrz dopiero zaniesiono ciało do kościoła św. Jakóba. Brat Dominik odprawił mszę żałobną w osobnej kaplicy. Następnie ciało odwieziono na cmentarz Zachodni.
Kolomban towarzyszył pogrzebowi wraz z dwoma rzemieślnikami, którzy stracili dzienny zarobek dla spełnienia tego religijnego obowiązku.
Gorączka mózgowa Karmelity odbywała swój przebieg; doskonale traktowana przez lekarza, cofała się krok za krokiem przed umiejętnością. Po tygodniu dziewica wróciła do zmysłów, po dziesięciu dniach lekarz dał zapewnienie zdrowia; po dwu tygodniach Karmelita wstała. Łzy jej popłynęły; była ocaloną! Tak jednak osłabła, że zaledwie mogła parę słów wymówić.
Otworzywszy oczy ujrzała w głowach swego łóżka uczciwą twarz Kolombana, ostatnią twarz, którą widziała zamykając oczy, pierwszą, którą spostrzegła po ich otwarciu. Skinęła lekko głową na znak wdzięczności i podzięki, potem wydobyła z pod kołdry rękę wycieńczoną skutkiem gorączki i podała ją młodzieńcowi, który zamiast uścisnąć, ucałował ją z szacunkiem, tak jak gdyby znamię boleści wyryte na czole dziewicy, było w oczach szlachetnego Bretona, tytułem do czci tak wielkim, jak korona na czole królowej.
Miesiąc Karmelita przychodziła do zdrowia, w początkach marca dopiero wróciła do swego pokoju, a Kolomban zajął swoje mieszkanie.
Od tego dnia, przerwało się zbliżenie między obojgiem. Kolomban zachował w zakątku pamięci swej wspomnienie piękności i dobroci dziewicy. Karmelita zachowała w zakątku serca wdzięczność bez granic i uczucie wysokiego szacunku dla Kolombana.
Ale nie widywali się już inaczej, jak tylko dwoje sąsiadów mieszkających na jednem piętrze, to jest w rzadkich odstępach. Gdy się spotkali, powstawała krótka pogadanka na progu drzwi, i na tem koniec; nigdy jedno drugiego nie odwiedziło.
Nadszedł miesiąc maj, ogródek Kolombana dotykał do ogródka Karmelity; prosty płot z bzów wznosił się między dwoma ogródkami. Byli tedy niejako w tym samym ogrodzie, albowiem, skoro wiatr poruszał bzy, żywopłot roztwierał się jakby dla ułatwienia rozmowy, a kwiatki przechylały się to na jednę to na drugą stronę.
Pewnego wieczora, na żądanie Karmelity, młodzieniec otworzył fortepian i z długo zamkniętego instrumentu, milczącego jak serce jego, dobywał harmonijne tony, które przez otwarte okna, brzmiały w cichem powietrzu wieczornem i kołysały Karmelitę, jak świeże powiewy wiosenne.
Miała więc razem woń i melodję. A w gruncie tego wszystkiego, smutek, głęboki smutek!
Biedna Karmelita, była w najgorszem lub najlepszem usposobieniu do kochania, według tego jak chcesz czytelniku kochany, uczynić z miłości boleść lub radość, niedolę lub szczęście.
Zobaczmy teraz, co wyniknie z tego chorobliwego usposobienia duszy.
Powiedzieliśmy w jednym z poprzedzających rozdziałów, że wszystkie domy położone po prawej stronie tej części ulicy Val-de-Grace i ulicy św. Jakóba, doprowadzały do przecudownych ogrodów.
Jakoż, z okien mieszkania Kolombana tudzież Karmelity, z których wychodziło tyle harmonji, a wchodziło tyle woni, śliczna rozwijała się panorama. Z prawej strony od północy, ogromny zagajnik pełen topoli i drzew wielkich. Z lewej, od południa, szereg ogrodów zarosłych akacją, bzem, jaśminem i cytrynami alpejskiemi, których żółte kwiaty zwieszały się w gronach. Od zachodu, niby hamak zieloności, za który zachodziło słońce, szczyty drzew ogrodu Luksemburskiego. Nareszcie, w środku trójkąta utworzonego przez te punkty, jeden z najpiękniejszych widoków, jakie mogą przedstawić się oczom poety lub zakochanego.
Wyobraźmy sobie pole róż, na jakie dwadzieścia kilka prętów, kwitnących około małego grobowca zbudowanego w stylu XVIIgo wieku.
Pewnego dnia, pod koniec miesiąca maja, Karmelita i Kolomban siedzieli przy swych oknach, patrząc i oddychając wonnościami; dziewica była jakby olśniona widokiem, odurzona zapachem.
Cały dzień upał był duszący, potem deszcz padał kilka godzin, a około siódmej godziny Karmelita po otworzeniu okna, zdziwioną została zobaczywszy całe w kwiatach to różane pole, które wczoraj jeszcze widziała w pączkach. Tak samo nie rozumiała tego nagłego rozkwitu roślin, jak w dniu boleści, którego wspomnienie wciąż tkwiło w jej pamięci, nie rozumiała nagłego przejścia z życia do śmierci. Wieczorem też, gdy oboje zeszli do ogrodu i rozdzieleni byli żywopłotem bzów już okwitłych, Karmelita zapytała Kolombana, o tę nagłę przemianę pączków na kwiaty.
Karmelita była bardzo nieświadomą w botanice, gdyż w epoce, w której odbywają się nasze wypadki, nauka ta uważana była za zbyteczną dla kobiety.
Kolomban, który nieraz miał sposobność dostrzedz tę niewiadomość, rozpoczął wtedy, zawsze przez ruchomy mur zieloności, kurs fizjologji roślinnej, ogałacając tę umiejętność z wyrazów niezrozumiałych szczególniej dla kobiet, któremi nastroszyli ją uczeni. Dał jej następnie poznać solidarność istniejącą pomiędzy wszystkiemi państwami natury, jak człowiek nie może się obejść bez rośliny, a roślina bez człowieka, jak wszystko urządzone jest na święcie, w sposób tak harmonijny, że jedno szwankowałoby bez drugiego. Odkrył jej tajemnicę odżywiania roślin, wytłómaczył jej jak czerpią jednocześnie przez korzeń i przez liście, w ziemi i w powietrzu, pierwiastki potrzebne do swego rozwoju, nauczył ją nareszcie, że rośliny śpią, oddychają, mnożą się tak, jak zwierzęta, i młody jej umysł napełnił zdziwieniem oświadczając, że pewne rośliny mają ruchy przyrodzone, sprzeczne ze zwyczajną nieruchomością państwu roślinnemu właściwą. Chciał się kilkakrotnie zatrzymać, z obawy, by jej nie znużyć, albo nie znudzić, ale gdyby mrok i liście nie były mu zasłaniały twarzy Karmelity, byłby na niej wyczytał najgłębsze uniesienie.
Naraz, od fizjologji roślinnej, na widok gwiazdy spadającej, przeszli do astronomji; od wonnych kwiatów zieleni do świetlanych kwiatów nieba; wymienili imiona mitologiczne nadane przez ludzi wszystkim tym światom nieznanym, przedmiotom wiekuistej ciekawości ludzkiej.
Niebo, ziemia, morze, czasy obecne, starożytność, Grecja, Egipt, Indje, te trzy przodownice cywilizacji świata, poruszone zostały, by obchodzić uroczyście pierwsze godziny spoufalenia się dwóch młodych dusz, podczas pięknej nocy wiosennej.
Nie myśleli o ludziach, nie myśleli o sobie; nie odgadywali ani na chwilę, że kwiaty, fale, obłoki, gwiazdy, po których podróżowali od zmroku, miały ich nieodzownie zaprowadzić po maleńku w eteryczne strefy miłości platonicznej.
A jednakże, czem był ten namiętny zapał, z jakim Kolomban opisywał harmonję natury, jeśli nie świetnym objawem najpotężniejszej miłości, jaka kiedykolwiek zakiełkowała w sercu młodego człowieka.
A moc uwagi, uniesienie dziewicy przy owym przeglądzie cudów stworzenia, cóż to było innego, jeżeli nie objaw pierwszej miłości?
Do tych usposobień obojga, z których jedno miało siedmnaście, drugie dwadzieścia dwa lat, dodajmy, że dzień był burzliwy, że powiew był ciepły i wonny i że pod promieniami słońca, pod tchnieniem powiewu, całe pole różane, zrana będące w pączkach, wieczorem zabłysło kwiatami!

XVI.
Grobowiec de la Valliere.

Tego zatem wieczora, upojone zapachem róż, w atmosferze oświeżonej deszczem, serca dwojga młodych otworzyły się gwoli miłości, jak kielich kwiatów otwierał się na przyjęcie orzeźwiającej rosy.
Słysząc bijącą północ, licząc kolejne, dźwięczne drgania, aż do dwunastu, zadrżeli, wydali okrzyk, wymienili spieszne dobranoc i powrócili do mieszkania, drżący, jakby się dopuścili wykroczenia.
Przybywszy na drugie piętro, zatrzymali się. Okno od sieni było otwarte, księżyc milczący i melancholijny oświecał grobowiec otoczony różami.
— Co to za grobowiec? zapytała Karmelita, opierając się o poręczy okna.
— Jest to grobowiec panny de la Valliere, odpowiedział młodzieniec, opierając się przy niej w ważkiej framudze okna.
— Jakim sposobem grobowiec panny de la Valliere znajduje się tutaj? zapytała Karmelita.
— Wszystkie te grunta ciągnące się przed nami, odrzekł Kolomban, tworzyły dawniej ogród klasztoru należącego do zakonu, którego pani nosisz poetyczne imię. Pośrodku tego ogrodu wznosił się kościół, nie wiadomo kiedy zbudowany, to tylko pewna, że w końcu Xgo wieku należał on do mniszek Benedyktynek, a w roku 1604 ustąpiony został Karmelitkom.
— Czy to do tego klasztoru schroniła się panna de la Valliere?
— Do tego samego i przepędziła w nim trzydzieści sześć lat wpośród ciągłych ćwiczeń pobożnych, a umarła w dniu 6 czerwca 1710 roku.
— I w tym to zapewne grobowcu, zapytała dziewica, spoczywa ciało biednej księżnej?
— Trudno zapewnić, odpowiedział Kolomban.
— Czyż ją wydobyto.
— W roku 1790 uchwała Zgromadzenia narodowego zniosła klasztor, kościółek zwalono... Kto wie co się stało z ciałem biednej grzesznicy. Jednakże podanie utrzymuje, że je oszczędzono, i że spoczywa wciąż w lochach pod tą małą kapliczką.
— A, zapytała Karmelita z wahaniem ciekawości, która obawia się zawodu, wejść tam zapewne nie można?
— Owszem, nietylko można wejść, ale co większa, mieszkają tam ludzie.
— Co za profan śmie zamieszkiwać w poświęconem miejscu?
— Ogrodnik, panno Karmelito, hodujący wszystkie te piękne róże, których wonią oddychamy w tej chwili.
— O! jakżebym chciała zwiedzić tę kapliczkę! zawołała Karmelita.
— Nic łatwiejszego.
— Jakże to zrobić?
— Prosić o pozwolenie ogrodnika.
— A jeśli odmówi?
— Jeżeli nie pozwoli pani obejrzeć grobowca, poprosisz go pani, ażeby pozwolił obejrzeć swoje róże, a dla miłości róż pozwoli zwiedzić grobowiec.
— Więc te róże należą do niego?
— On jest ich właścicielem uprzywilejowanym.
— A co robi z tylu różami?
— Sprzedaje.
— O! niedobry człowiek, odezwała się Karmelita z dziecinnym wyrzutem, sprzedawać tak piękne róże! Ja myślałam, że on je hoduje z zamiłowania, albo przynajmniej dla przyjemności.
— Sprzedaje... I patrz oto pani. Ztąd zobaczysz na mojem oknie trzy doniczki, które sprzedał mi w tych dniach.
Karmelita przechyliła się na bok i piękne jej włosy falujące, dotknęły twarzy młodzieńca, który poczuł dreszcz przebiegający mu po całem ciele. Ona jednocześnie poczuła oddech Kolombana przechodzący po swych włosach, gdyż cofnęła się żywo i cała zarumieniona.
— O! rzekła nieroztropnie, jakżebym chciała mieć jeden z tych krzaków róży, co otaczają kapliczkę!
— Czy pozwoli pani ofiarować sobie jednę z moich doniczek? spiesznie oświadczył Kolomban.
— O! dziękuję panu, odpowiedziała Karmelita spostrzegłszy swą nieuwagę, chciałabym jednę różę, ale wydobytą, własnemi rękami z tej ziemi, na której żyła siostra Ludwika i na której spoczęło, a może i dotąd spoczywa jej ciało.
— Czemu nie pójdziesz pani tam zaraz jutro zrana.
— Nie śmiałabym nigdy pójść sama.
— Ofiaruję pani moje ramię, jeżeli zechcesz przyjąć.
Panienka przez chwilę była zakłopotana, nareszcie czyniąc pewne wysilenie:
— Posłuchaj mnie panie Kolombanie, rzekła, mam dla pana wielki szacunek i wielką wdzięczność, ale gdybym wyszła z panem pod rękę o białym dniu, to wszystkie kumoszki okoliczne byłyby zgorszone taką nieprzyzwoitością.
— To pójdźmy wieczorem.
— A czy tam można pójść wieczorem?
— Czemu nie!
— Mnie się zdaje, że ogrodnik musi zasypiać jednocześnie ze swemi kwiatami, ażeby jednocześnie z niemi mógł wstać.
— Nie wiem o której godzinie chodzi spać, ale wiem, że wstaje dobrze przed niemi.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Czasami nocą, kiedy nie śpię... (głos Kolombana zadrżał nieco przy wymawianiu tych słów), siadam w oknie i widzę jak chodzi po ogrodzie z latarką w ręku. O, patrzaj pani, ten błędny ognik biegający wśród róż, czy to nie on?
— Gdzie on tak biega?
— Zapewne za kotem.
— Ale jeżeli wstaje, rzekła Karmelita z uśmiechem, chociaż to dla niego może być bardzo wcześnie, dla nas musi być bardzo późno.
— Późno? zapytał Kolomban.
— Tak... która może być godzina?
— Blisko druga, odrzekł Kolomban z pewnem wahaniem.
— O! nigdy jeszcze nie poszłam spać tak późno! zawołała dziewica podnosząc ręce do nieba. Druga godzina zrana, mój Boże! O! dobranoc, dobranoc, panie Kolombanie!... Dziękuję panu za te pożyteczne godziny, które mi poświęciłeś, a kiedyś wieczorem, dodała ciszej, jak wszyscy sąsiedzi pójdą spać, poproszę pana o rękę, by wykopać różę.
— Nie trafimy nigdy na noc piękniejszą od tej, panno Karmelito, rzekł młodzieniec, usiłując, by głos mu nie drżał przy mówieniu.
— O! gdybym wiedziała, że nikt mnie nie zobaczy, odezwała się szczerze i niewinnie dziewczyna, poszłabym natychmiast.
— A któż ma panią zobaczyć o tej godzinie?
— Nasamprzód, odźwierna.
— Ja mam sposób otworzenia drzwi bez obudzenia jej.
— A to jak?
— Kluczem osobnym, który jest u mnie. Wracam często z czytelni po północy, a ponieważ odźwierna jest słabowitą, przykro mi było ją budzić i kazałem sobie dorobić klucz.
— Jeżeli tak, rzekła dziewica, to chodźmy zaraz, bo zdaje mi się, iż daremnie kładłabym się spać, nie usnęłabym, myśląc o mej róży.
Czyż to tylko róża, Karmelito, przeszkadzałaby ci spać?
Nie. Ale tak mniemałaś, biedne dziecię, niewinna dziewico! I niewinność to twoja skłaniała cię do tej nocnej wycieczki, pod rękę z młodzieńcem, równie niewinnym jak ty...
Karmelita włożyła kapelusik, zarzuciła chustkę na szyję, młodzieniec wziął kapelusz i oboje wolno zeszli ze schodów. Szli bardzo cicho, szelest jednakże ich kroków zbudził ptaki śpiące po bzach, które słysząc przechodzących zaczęły śpiewać, czy to sądząc, że już wschodzi jutrzenka, czy też chcąc wziąć udział w tej nocnej uroczystości, którą wiosna i natura wydawały tym dwojgu dzieciom.
Przybywszy pod sztachety ogrodowe, zadzwonili.
Jak na dzwonek było to, albo bardzo wcześnie, albo bardzo późno; to też ogrodnik zawahał się chwilę. Ale za drugiem zadzwonieniem, spostrzegli poruszającego się człowieka i latarkę. Zbliżyli się oboje.
Latarka wzniosła się do wysokości twarzy nawiedzających i ogrodnik poznał młodzieńca, którego codziennie widywał w oknie i którego słyszał czasami, leżąc pośród róż, głos dobiegający doń w połączeniu z dźwiękami fortepianu.
Ogrodnik otworzył furtkę i wprowadził tego nowego Adama wraz z nową Ewą, do swojego raju.
Był to, jak powiedzieliśmy, ogromny rozsadnik, w którym hodowano same tylko róże.
Idąc pod rękę i wysłuchując nomenklatury róż, stanęli przed kaplicą siostry Ludwiki.
Karmelita zatrzymała się wahająco, weszła dopiero na zachęcenie Kolombana. Ale prawie natychmiast wyszła z pewnym rodzajem przerażenia, na widok opartych lub zawieszonych na ścianach, nie godeł religijnych, które spodziewała się tam zobaczyć, ale łopat, rydli, grac, polewników i wszelkich narzędzi ogrodniczych, używanych przez właściciela.
Wtedy dziewica z ciekawością obchodziła kapliczkę dokoła.
Krzewy różane wysokie na sześć do ośmiu stóp, otaczały ją dokoła.
— Jaki to gatunek tych wspaniałych róż? zapytała Karmelita.
— To są róże Aleksandryjskie, o białym kwiecie, odpowiedział ogrodnik, pochodzą z południowej Europy, lub z wybrzeży Berberyjskich; z ich to kwiecia wyrabia się wyskok różany.
— Czy sprzedasz mi pan jeden z tych krzewów? zapytała dziewica.
— Który?
— Ten
I Karmelita wskazała rosnący najbliżej grobowca.
Ogrodnik wszedł do kaplicy i wziął łopatę.
O dwadzieścia kroków ztamtąd słowik śpiewał swą najmiłośniejszą piosnkę. Powiew nocny, tak łagodny, że zdał się pocałunkiem natury, przechodził po włosach obojga młodych.
Była to istotnie scena pełna kolorytu i poezji: dorodna dziewica w żałobnym stroju, młodzian o płowych włosach czarno ubrany, ogrodnik kopiący ziemię w tej godzinie nocnej i ten świeży wiatr przy świetle księżyca, przy śpiewie słowika.
Każde też z nich zdawało się mówić:
— O! jakaż to miła rzecz, to życie! Dzięki ci Panie, żeś nam je dał jednocześnie.
Pierwsze uderzenie rydla ogrodnika boleśnie odbiło się w sercu młodych; zdawało im się, że świętokradztwem jest poruszać ziemię, w której spoczywały zwłoki pokutnicy, ofiary królewskiego egoizmu.
Wyszli z ogrodu unosząc różę, ale z obawą podobną do tej, jakiej doznają dzieci, które zerwały kwiat na cmentarzu.
Po za ogrodem zapomnieli smutnych myśli i spozierając na gwiazdy, chłonąc wyziewy życia wznoszące się dokoła, dziękowali Opatrzności za wszystkie dobrodziejstwa, jakiemi ich obdarzyła podczas tej rozkosznej nocy wiosennej.

XVII.
Kolomban.

Serce młodego Bretona, któregośmy nazwali Kolombanem, było czyste jak djament, mieściło dobroć, łagodność, niewinność i prawość.
Niektórzy z kolegów, tych, co to używając życia w ośmnastu latach, w dwudziestu stają się wyłysiałem! lwami, przezwali go „Gamajdą“, a to wskutek pewnych jego dobrych uczynków, w których stał się ofiarą oszustwa. Herkulesowa jego siła, pozwoliłaby mu zamknąć usta złym językom; ale względem tych oszczerców objawiał taką samą pogardę, jaką mają psy z Nowej Ziemi lub gór św. Bernarda, względem szpiców lub mopsów.
Pewnego dnia jednak, jeden z najsłabszych i najbardziej ujadających, młody kreol z Luizjany, świeżo przybyły do szkoły, widząc niewzruszoną cierpliwość Kolombana, który bez zmarszczenia słuchał obelżywych epitetów, jakiemi ten obarczał go od wielu chwil, powziął myśl wskoczenia na ramiona „większego“ i pociągnięcia z tyłu Kolombana za płowe włosy.
Gdyby to była igraszka, Kolomban byłby nic nie powiedział. Ale sprawiło mu to ból niesłychany.
Było to podczas rekreacji wieczornej, chłopcy biegali po dziedzińcu gimnastycznym.
Uczuwszy się tak okrutnie pociągniętym za włosy, przy wybuchach śmiechu całego zgromadzenia, rozdrażniony bólem, Kolomban odwrócił się i nie okazując żadnej oznaki wzruszenia lub gniewu, chwycił kreola za kołnierz, zdjął go z ramion wyższego i zaniósł pod trapez, z którego zwieszały się sznury węzłowe. Przybywszy tam, obwiązał mu sznur naokoło ciała i z zimną krwią wykonawszy tę czynność, puścił go w przestrzeń z głową i rękami zwieszonemi, a chłopiec bujał się z szybkością nadzwyczajną.
Koledzy przestawszy się śmiać, protestowali, lecz daremnie.
Wysoki chłopiec z którego ramion Kolomban zdjął Kamila Różana (tak się nazywał kreol), zbliżył się i wezwał Kolombana, by uwolnił kolegę. Ale Kolomban wydobył zegarek, spojrzał, a chowając go do kieszonki, wyrzekł:
— Jeszcze pięć minut!
A już pięć minut trwała ta kara.
Wysoki chłopiec, o głowę wyższy od Kolombana, poskoczył do niego, ale bretończyk wziął przeciwnika wpół, ścisnął do zduszenia i powalił o ziemię, przy oklaskach wszystkich uczniów, którzy już od szkoły nawykają stawać po stronie silniejszego. Kolomban oparł kolano na piersiach przewróconego, który nie mogąc już oddychać, udał się w pokorę, ale uparty Breton znowu wydobył zegarek i rzekł spokojnie:
— Jeszcze dwie minuty!
Krzyczano hurra na całym dziedzińcu. Podczas tych okrzyków, zmniejszał się ruch nadany ciału Kamila Różana.
Po pięciu minutach, Kolomban, równie sumienny przestrzegacz danego słowa, jak jego współziomek Dugueselin, puścił wysokiego, który nie myślał już o odwecie, odwiązał ujadającego kreola, który udał się zaraz do infirmerji, gdzie pozostawał miesiąc, chory na gorączkę mózgową.
Śmiechy, jak łatwo zrozumieć, towarzyszyły odwrotowi kreola, spieszono winszować Kolombanowi, lecz udał, że nie zważa na pochwały. Wrócił do przerwanej przechadzki, tę tylko braterską dawszy kolegom przestrogę:
— Widzicie, że nie żartuję. Owóż, za pierwszym razem, skoro który z was będzie mi dokuczał, dozna tego samego losu...
Przez cały miesiąc zdrowie Kamila Różana nabawiało niepokoju. Ale tym, którego niepokój doszedł aż do rozpaczy, był poczciwy Kolomban. Zapominając, że działał w obronie własnej, uważał się za jedyną przyczynę złego. Rozpacz jego zmieniła się całkiem naturalnie, na głęboką przyjaźń przy powrocie do zdrowia chłopca.
Niebawem powziął on dla małego Kamila żywe przywiązanie, jakiego silni doznają względem słabych, zwycięzcy względem zwyciężonych; przywiązanie, którego źródłem jest najczulsza ze wszystkich cnót — litość. Powoli przywiązanie to przypadkowe stało się prawdziwem uczuciem, przyjaźnią protekcyjną, jak starszego brata.
Ze swej strony Kamil Rozan zdawał się szczerze lubić Kolombana, tylko, że uczucie jego połączone było z bojaźnią.
Z wiekiem zdawało się, że Kamil pozbył się swej dumy i zachował dla Kolombana tylko przyjaźń szczerą. Objawiał on ją w tysiącznych formach.
Przyjaźń ta, która z każdym dniem stawała się czulszą, nagle zerwała się przez wyjazd Kamila, którego rodzice odwołali do Luizjany w chwili, gdy miał skończyć klasę filozofii.
Rozstali się w czułym uścisku, przyrzekając pisać do siebie przynajmniej raz na dwa tygodnie. Przez pierwsze trzy miesiące Kamil dotrzymał słowa, potem listy jego przybywały co miesiąc, potem co kwartał.
Wierny zaś Breton, religijnie dotrzymywał przyrzeczenia i wysyłał listy co dni piętnaście.
Nazajutrz po tej nocy wiosennej, którą opisaliśmy w rozdziale poprzednim, o dziesiątej zrana, stara odźwierna przyniosła Kolombanowi list, w którym zaraz poznał ukochaną pieczęć.
List był od Kamila. Kamil wraca do Francji. List wyprzedza go tylko o kilka dni. Kamil prosi Kolombana, ażeby rozpoczęli takież same życie wspólne, jakie prowadzili w kolegium.
„Ty masz trzy pokoje i kuchnię, pisze, odstąp mi połowę kuchni, odstąp mi połowę trzech pokoi“.
— A! rozumie się! głośno odpowiedział Breton, żywo poruszony niespodziewanym powrotem młodzieńca.
Potem pomyślał nagle, że jeżeli jego ukochany Kamil przybędzie, to potrzeba łóżka, szafy, stołu, a nadewszystko sofy, na której gnuśny kreol mógłby się rozciągnąć i palić te śliczne cygara, które zapewne przywiezie z sobą z zatoki Meksykańskiej.
Tak myśląc, wybiegł z mieszkania z dwustu czy trzystu frankami oszczędności, jakie posiadał, by nabyć wszystkie rzeczy potrzebne.
Na schodach spotkał Karmelitę.
— O! mój Boże! jakąż pan masz dzisiaj szczęśliwą minę, panie Kolombanie! zawołała Karmelita, widząc radość promieniejącą na twarzy sąsiada.
— Tak, pani, jestem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy! odpowiedział Kolomban. Przybywa do mnie przyjaciel z Ameryki, z Meksyku, z Luizjany! towarzysz szkolny! najdroższy ze wszystkich przyjaciół!
— To miło! rzekła dziewica. A kiedy przybywa?
— Nie mogę z dokładnością oznaczyć dnia ale chciałbym, ażeby już był!
Karmelita uśmiechnęła się.
— O! chciałbym, ażeby już tu był, powtarzam pani, bo pewny jestem, że przyjemnie by ci było widzieć go i słyszeć. To żyjąca piękność i wesołość; nie widziałem nigdy, nawet w marzeniach malarzy, piękniejszego oblicza... może troszkę zniewieściały... dodał, nie dla umniejszenia piękności swego przyjaciela, którego wizerunek kreślił tak szczerze, ale jedynie, by pozostać w granicach prawdy, nieco zniewieściały, ale ten rys nawet dziwnie harmonizuje z jego osobą!... A przytem... a! otóż to dla pani, która lubisz muzykę, ma on śliczny głos tenorowy i umie go zażywać! Posłyszysz pani dawne duety, które śpiewaliśmy w kolegium... Ale! co się tyczy muzyki, tej nocy, gdym się z panią rozstał, zamierzyłem uczynić ci jedno przełożenie. Mówiłaś pani, że w Saint-Denis uczyłaś się muzyki?
— Tak, śpiewałam nie źle i mówiono, że miałam dobry głos kontr-altowy. Czego żałowałam opuszczając Saint-Denis, to nasamprzód trzech przyjaciółek, które przypomniała mi przyjaźń pańska dla Kamila Różana, a potem lekcyj muzyki, jakie musiałam przerwać; zdaje mi się, że przy pracy mogłabym była dojść do pewnej doskonałości...
— Jeżeli pani chce, odrzekł Kolomban, to mogę, nie powiem, dawać pani lekcje, nie jestem tyle zarozumiały; ale dopomagałbym, ponieważ otrzymałem w kolegium wyborne zasady od starego, mistrza niemieckiego, Millera; potem pracowałem długo i rezultat mych uzdolnień oddaję do rozporządzenia pani.
Kolomban zatrzymał się z przerażeniem. Nigdy w życiu tyle nie powiedział. Ale fakt nadzwyczajny w jego życiu, jakim było przybycie przyjaciela, jakoś go niezwykle rozruszał. Był uniesiony, promieniejący, upojony; i to mu dodało śmiałości i uczyniło wymownym.
Karmelita przyjęła obietnicę z wielką wdzięcznością. Ofiara majątku nie byłaby jej przyjemniejszą, niż to przełożenie młodego sąsiada i już miała mu podziękować, kiedy wchodząc na pierwsze stopnie schodów, spostrzegła Dominika, który odbywał nabożeństwo przy jej matce i którego ona od owego nieszczęsnego dnia widywała już kilka razy, gdy szedł do przyjaciela.
Weszła do siebie zarumieniona.
Kolomban także zdał się zakłopotany.
Mnich spojrzał na Kolombana okiem zdziwionem i pełnem wyrzutów. Spojrzenie to zdawało się mówić:
— Pewny byłem, że wiem o wszystkich twoich tajemnicach, ponieważ ci wszystką moją przyjaźń oddałem, a jest tymczasem tajemnica dosyć ważna, o której mnie nie uwiadomiłeś.
Kolomban zarumienił się równie jak dziewica, i odkładając na później kupno sprzętów, wprowadził mnicha do mieszkania.
Po pięciu minutach, Dominik jaśniej widział w sercu swego przyjaciela, niż on sam. A wreszcie Kolomban wypowiedział mu wszystko, wszystko, nawet tę noc z rozkosznemi szczegółami, których dotąd serce jego było pełne.
Ganiąc Kolombana za miłość uczciwą i czystą, młody mnich byłby w niezgodzie ze swemi teorjami o miłości powszechnej; gdyż miłość zmysłową pod jakąkolwiek przedstawiałaby się formą, nazywał on „węzłem życia“, porównywując tym sposobem życie do drzewa, miłość do węzła, z którego wychodzi liść, a ludzkość do owoców, które je wieńczą.
Brat Dominik widział więc w tem rodzącem się uczuciu, dotychczas młodzieńcowi nieznanem tylko iskrę ożywiającą, której oznaki były raczej uspakajające, niż straszne. Z drugiej strony, wybaczał Kolombanowi, że mu o swej miłości nie wspomniał, gdyż Kolomban sam nie znał stanu swego serca. W chwili, gdy dowiedział się, że kocha, młody Breton prawie się tem przestraszył.
Mnich uśmiechnął się i biorąc go za rękę:
— Ty potrzebujesz tej miłości, mój przyjacielu, rzekł, inaczej młodość twoja zeszłaby w gnuśnej apatji. Uczucie szlachetne, które rozgrzewa pierś twoję, może ci tylko sił dodać odrodzić cię. Patrz na te ogrody, dodał wskazując na rozsadnik, wczoraj o tej porze ziemia była spiekła; rośliny wydawały się zbiednione, wzrost zatrzymany. Owoż, zerwała się burza i zawiązki wyszły z ziemi, korzenie stały się łodygami, pączki kwiatami! kochaj więc młodzieńcze! kwitnij, młody dębie! ażeby na twym zielonym a silnym pniu, weszło świetne kwiecie, a dojrzały owoc wydało.
— Więc, rzekł Kolomban, nietylko, że mnie nie ganisz, zachęcasz mnie owszem, ażebym poszedł za porywami serca?
— Chwalę cię za to, że kochasz, Kolombanie! Ganiłem cię, żeś przedemną miał tajemnicę, bo zazwyczaj miłość, którą się ukrywa, jest miłością występną. Nic nie ma piękniejszego w człowieku wolnym, jak zależenie od swego serca, gdyż o ile namiętność w duszy nikczemnej może zeszpecić i poniżyć człowieka, o tyle w sercu szlachetnem podnosi i uświęca ludzkość.
Zwróć oczy ku wszystkim punktom ziemi, a zobaczysz przyjacielu, że to żywotne siły uczucia więcej niż kombinacje umysłu, poruszały sprężynami państw i wstrząsnęły światem albo go umocniły. Jakkolwiek rozległym jest rozum, bojaźliwy on jest, niespokojny, ospały i gotów wstrzymać swój pochód wobec najmniejszych przeszkód na drodze; serce przeciwnie, nieustannie bijące, żywe jest w swych przedsięwzięciach, stałe w postanowieniach, i żadna tama nie jest zdolną zatrzymać siły jego pędu. Rozum, to spoczynek, to życie. Owóż, w wieku twoim Kolombanie, spoczynek jest niebezpieczny i zamiast zużywać siły w lenistwie, zamiast głuszyć tę drogocenną czynność, która kipi w tobie, wołałbyś jak Samson, wstrząsnąć kolumnami przybytku, bodajby cię zwaliska jego zgruchotać miały!
— A jednak ty, mój bracie, ty nie możesz kochać, rzekł Kolomban.
Młody mnich uśmiechnął się smutnie.
— Nie, rzekł, ja nie mogę kochać waszą miłością ziemską i cielesną, gdyż Bóg wziął mnie dla siebie, ale odejmując uczucia indywidualne, dał mi potężniejszą miłość: miłość wszystkich! Ty kochasz kobietę z zapałem, mój przyjacielu, ja kocham ludzkość z namiętnością! Ażebyś ty się zakochał, potrzeba, iżby przedmiot twej miłości był młody, bogaty i odwzajemniał ci się. Ja, przeciwnie, kocham nade wszystko ubogich, kaleki i cierpiących, a jeśli nie mam siły kochać tych, co mnie nienawidzą, żałuję ich przynajmniej... O! mylisz się, Kolombanie, mówiąc, że mi nie wolno jest kochać; Bóg, któremu się oddałem, jest źródłem wszelkiej miłości, i są chwile, w których, jak św. Teresa, gotów jestem płakać nad szatanem, gdyż on jest jedyną istotą, której wzbroniona miłość!
Rozmowa ciągnęła się długo na tym płodnym gruncie, na który sprowadził ją brat Dominik.
Odbyli przegląd wszystkich, zdobyczy, jakie człowiek zawdzięcza szlachetnym serca namiętnościom, i Kolomban zamyślony, zaczynał mniemać, że mnich teraz dopiero odsłonił przed jego oczyma zasłonę życia; pod tem słowem użyźniającem, jak szerokie krople deszczu letniego, uczuł się lepszym i godniejszym kochania.
Myśl, że Karmelita nie podziela tej miłości, ani postała w jego głowie, pod tchnieniem prawdy, uczuł swobodniejszy oddech w piersiach, a zdzierając z siebie poważnego i zdumionego bretona, ukazał się mnichowi, jako młodzian entuzjastyczny i namiętny.
I byliby niezawodnie przepędzili cały dzień rozwodząc się w przedmiocie płodnej Izydy, która zwie się miłością, gdyby imię Kolombana, dwukrotnie powtórzone głosem świeżym, nie było rozbrzmiałe na schodach.
— O! zawołał Kolomban, to Kamil.
Wierny Breton nie słyszał tego głosu od trzech lat, a poznał go jednak.
— Kolombanie, Kolombanie! powtarzał głos radosny.
Kolomban otworzył drzwi i przyjął Kamila w objęcia. Nigdy jeszcze człowiek nie uścisnął nieszczęścia z tak braterską czułością, biorąc je za przyjaciela.

XVIII.
Kamil.

Na widok Kamila, którego nie znał, brat Dominik pożegnał się, pomimo nalegań Kolombana, ażeby pozostał. Kamil prowadził go oczyma dopóki się drzwi za nim nie zamknęły.
— O! o! rzekł z komiczną powagą, rzymianin wziąłby to za wróżbę.
— Jakto.
— Czyż nie pamiętasz starożytnego przysłowia: „Kiedy potrącisz o kamień wychodząc z domu, albo na lewo zobaczysz kruka, to wracaj“.
Nagła i niemal bolesna chmura smutku przeszła po twarzy Kolombana, tak otwartej, tak szczerej, wesołej.
— Zawsze więc jesteś ten sam, mój biedny Kamilu, rzekł, pierwsze twe słowo jest rozczarowaniem dla przyjaciela, który od trzech lat na ciebie oczekuje...
— A to dlaczego?
— Bo ten kruk, jak go nazywasz...
— Masz słuszność, powinienbym go nazwać sroką, bo jest pół czarny, pół biały.
Drugi ten pocisk, zdało się, uderzył Kolombana w serce.
— Bo ten kruk, albo ta sroka, jak powiadasz, jest jednym z najlepszych ludzi, jednym z najwyższych umysłów, najzacniejszych serc, jakie znam. Poznawszy go, żałować będziesz, żeś go na chwilę pomieszał z tymi księżmi, którzy walczą przeciw Bogu, zamiast walczyć za Niego i przykrą ci będzie nazwa, jaką go powitałeś.
— O! o! zawsze poważny i surowy jak misjonarz, mój kochany Kolomban! rzekł śmiejąc się Kamil. Niechże i tak będzie! zbłądziłem; wiesz, że to mój zwyczaj, przebacz, że obraziłem twego przyjaciela; bo ten piękny mnich jest twoim przyjacielem? dodał Amerykanin tonem mniej rezolutnym.
— Szczerym przyjacielem, tak, tak.. Kamilu, odpowiedział Breton poważnie.
— Żałuję mojej nieuwagi, ale rozumiesz, że zostawiwszy cię w szkole niebardzo pobożnym, mogłem nieco zdziwić się zastawszy na konferencji z mnichem.
— Zdziwienie twoje ustanie, gdy poznasz brata Dominika. Ale, rzekł Kolomban zmieniając ton i twarz i nadając głosowi swemu całą pieszczotliwą słodycz, a fizjognomji wejrzenie przyjazne, nie chodzi tu o brata Dominika, ale o brata Kamila, jeden jest moim bratem wedle Boga, drugi moim bratem wedle ludzi. Jesteś więc! to ty! Uściskaj mnie jeszcze raz! Nie mogę ci wypowiedzieć radości, jaką przejął mnie twój list i jaką mnie przejmuje, a nadewszystko przejmować będzie twoja obecność, bo żyć będziemy wspólnie, nieprawdaż, tak jak w szkole?
— Więcej niż w szkole! rzekł Kamil prawie tak wesoło, jak jego przyjaciel. W szkole nasze życie wspólne doznawało przeszkód ze wszystkich stron; tu, przeciwnie, nie potrzebujemy się obawiać ani dokuczliwych kolegów, ani ponurych nadzorców, będziemy mogli biegać, po całych dniach bawić się muzyką, chodzić do teatru i całą noc rozmawiać. Rozpoczniemy to życie na nowo, Kolombanie, bądź spokojny mędrcze, ja głupiec nie przez jednę noc jeszcze opowiadać ci będę moje przygody. Bo tam żyłem, jak istny Robinson, a teraz myślę rozpocząć życie paryzkie, jak gdybym go nigdy nie porzucał.
— Lata cię nie zmieniły, rzekł czule, ale zarazem z pewną troską poważny Breton.
— Nie! a nadewszystko pozostawiły mi mój dobry apetyt. Powiedz gdzie jadasz, jak ci się jeść chce.
— Jedlibyśmy w pokoju jadalnym, gdybym był o przyjeździe twym uprzedzony.
— Więc nie odebrałeś mojego listu?
— Owszem, ale przed godziną dopiero.
— O, to prawda, rzekł Kamil, rzeczywiście, odszedł tymże statkiem co i ja, przybył do Hawru razem ze mną i wyprzedził mnie tylko o tyle, co poczta wyprzedza dyliżans. Tembardziej pytam się: „Gdzie ty tu jadasz?“
— Mój kochany, rzekł Kolomban, nie gniewam się, że porównałeś siebie z Robinsonem Kruzoe, dowodzi to, że nawykłeś do prywacji.
— Dreszczem przejmujesz mnie, Kolombanie! Nie żartuj w ten sposób, ja nie jestem bynajmniej bohaterem z romansu: ja jadam. Pytam ci się po raz trzeci, gdzie wy tu się stołujecie?
— Tutaj, mój przyjacielu, układają się z odźwierną, albo z jaką sąsiadką, która żywi jak może.
— Dobrze, ale w razach nadzwyczajnych?
— Jest Flicoteaux.
— O! ten poczciwy Flicoteaux, na placu Sorbonny! Więc on istnieje dotąd, jeszcze nie wyjadł wszystkich swoich bifsztyków?
I Kamil zaczął krzyczeć.
— Flicoteaux! bifsztyk, z kupą kartofli.
Potem porwał za kapelusz.
— Gdzie idziesz? zapytał Kolomban.
— Nie idę, ale biegnę! Biegnę do Flicoteaux. Czy biegniesz ze mną?
— Nie.
— Dlaczego nie?
— Muszę pójść kupić ci łóżko do spania, stolik do pracy, sofę do palenia.
— Ale! à propos palenia, mam tu wyborne cygara hawańskie! To jest, mam, jeżeli komora zechce mi je oddać. Otóż to ci panowie muszą sobie palić wyśmienite „puros!“
— Ubolewam nad twojem nieszczęściem, lecz jako chrześcijanin, nie jak egoista; ja nie palę.
— Jesteś pełen ułomności, mój drogi przyjacielu i nie wiem, gdzie znajdziesz kobietę, któraby cię pokochała.
Kolomban zarumienił się.
— Znalazłeś ją? rzekł Kamil, to dobrze! Potem, podając mu rękę. Kochany przyjacielu, życzę ci szczerze powodzenia! Więc to nie tak jest jak z żywnością? Tego można dostać w tej okolicy? Kolombanie, jak tylko się posilę, możesz być pewnym, że i ja zaraz pójdę na zwiady. Ale! żałuję, żem ci nie przywiózł murzynki. O! nie krzyw się, są przepyszne!... Lecz celnicy byliby mi ją zabrali, fabryka zagraniczna, mogliby skonfiskować!... Czy idziesz?
— Ależ nie, powiadam ci.
— A, prawda; powiedziałeś, nie. Dlaczego powiedziałeś nie?
— Pusta głowo!
— Pusta? Nie jesteś jednego zdania z moim ojcem; ojciec mój utrzymuje, że ja mam w niej zajączki. Dlaczego powiedziałeś, nie?
— Bo muszę zaopatrzyć w sprzęt twoje mieszkanie.
— To prawda. Idź zaopatrzyć moje mieszkanie, a ja zaopatrzę przez ten czas mój żołądek. Zejdziemy się za godzinę?
— Dobrze.
— Czy chcesz pieniędzy?
— Dziękuję ci, mam.
— Zgoda, jak nie będziesz już miał, to weźmiesz.
— Zkąd? zapytał Kolomban z uśmiechem.
— Z mojej sakiewki, jeżeli tam jeszcze są, mój kochany. Jestem bogaczem; drwię z Rotszylda i Lafitta. Mam sześć tysięcy franków rocznie, pięćset franków miesięcznie, szesnaście franków trzynaście soldów i półtora centima na dzień. Czy chcesz kupić Touilleries, Saint-Cloud, czy Rambouillet? Mam tu, w tej sakiewce, fundusz za trzy miesiące z góry.
I Kamil wydobył z kieszeni sakiewkę, przez oczka której widać było połyskujące złoto.
— Pomówimy o tem później, rzekł Kolomban.
— Bądź tu więc za godzinę!
— Zgoda, za godzinę.
— A więc...
— „Idź umierać za króla, a ja za ojczyznę”, rzekł Kamil.
I zsunął się ze schodów, nie w zamiarze, by umierać za ojczyznę, jak to poetycznie wyraża wiersz Kazimierza Delavigne, lecz, by zjeść śniadanie u Flicoteaux.
Kolomban zszedł krokiem spokojnym, zgodniejszym z jego charakterem.
Widzicie tedy kochani czytelnicy, że szydercza lekkość charakteru, z jaką Kamil dotykał najpoważniejszych przedmiotów, objawiła się zaraz przy wejściu do Kolombana, pierwszem słowem, jakie wymówił z powodu brata Dominika.
Oskarżają francuzów, że są lekkomyślni, wyszydzający, niedbali. Tu, francuz właśnie miał całą powagę bretońską, a amerykanin całą lekkomyślność francuską.
Gdyby nie wiek, postać, dystynkcja, ubiór wykwintny, możnaby było wziąć Kamila za ulicznika paryzkiego, miał on spryt, żywość, śmiech swobodny i wymowę. Napróżno byłoby wepchnąć go w kąt pokoju, uwięzić w framudze okiennej, zacisnąć między dwojgiem drzwi i tam starać się mu coś wytłómaczyć, jakąś poważną myśl wbić do mózgu; pierwsza mucha pociągnęła go za sobą i wtedy niewięcej przytomnym był rozmowie, jak przechodzący ulicą. Tę wreszcie przedstawiał korzyść, że nie trzeba z nim było długich korowodów, by poznać jego charakter; w pięć minut można go było zgłębić. Twarz, słowo, chód, cała osoba wydawała kim jest. Był to wreszcie wytworny kawaler, tak jak go Kolomban zalecił Karmelicie. Miał nasamprzód śliczną głowę, na korpusie szczupłym i smagłym; nie będąc ani chudym, ani wysokim, miał budowę pozornie delikatną, gdyż był wysmukły i wdzięczny. Oczy jego były długie, żywe, czarne, istne oczy kreola, aksamitne, z rzęsami długiem! na sześć linji. Nos prosty, proporcjonalny, idący od czoła, jak nos greckiego posągu. Usta małe, piękne, świeże, z wargami nieco idącemi w górę, z których co chwila gotów jest wybiedźz całus. Wszystko, nareszcie w jego powierzchowności, w postawie, w obejściu, w ubraniu nawet, chociaż śliczny ten ptaszek zwrotnikowy, ten wspaniały podrównikowy motyl, nosił może zbyt jasne krawaty, zbyt pstre kamizelki, wszystko, aż do ubrania, miało cechę takiej dystynkcji, że najstarsze margrabiny wzięłyby go za starej daty szlachcica. Piękność jego kapryśna, zalotna, barwista, tworzyła szczególne przeciwieństwo z poważną, surową, powiedziałbym prawie granitową pięknością Kolombana.
Jeden miał silę i piękność starożytnego Heraklesa, drugi miał miękkość, wdzięk młodzieńczy, Kastora lub Antynousa.
Ktoby widział ich jednym złączonych uściskiem, nie mógłby pojąć jakiemi tajemnemi sympatjami ten silny mężczyzna i ten wątły młodzieniaszek pociągnięci, padli sobie w ramiona. Nie byli to dwaj bracia, bo natura wzdryga się na niepodobieństwa, byli to więc dwaj przyjaciele.
Ale jakiemiż nieznanemi węzłami serca ich łączyły się wzajem? Powiedzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, że protekcja, jaką zwolna Kolomban otoczył młodzieńca, nieznacznie zamieniła się w przyjaźń.
Zamiast uczucia swe rozpraszać to na jednych, to na drugich, Kolomban skupił w sercu wszystkie bogactwa zebrane w kolegium, by je zlać na Kamila Rozana. Przyjął go więc, widzieliśmy, jak się przyjmuje ukochanego brata, a co dowodzi potęgi jego przyjaźń!, to, że przez cały dzień zapomniał o nowem uczuciu, które mu odkrył brat Dominik.
Z małej bawialni, w której przyjmował niewielu odwiedzających kolegów szkolnych, uczynił sypialny pokój Kamila. Ponieważ Kolomban spał w alkowie sąsiedniego pokoju, byli więc oddzieleni tylko forsztowaniem, tak cienkiem, że można było dobrze słyszeć, co mówiono.
Znalazł on na ulicy Clery wszystko, co mu było potrzeba: łóżko, biórko, sofę, sześć krzeseł i wszystko mahoniowe. Kosztowało go to pięćset franków. Ponieważ miał w posiadaniu połowę tylko tej kwoty, resztę więc dopożyczył.
Kolomban wrócił zmartwiony tem, że się spóźnił dwie godziny. Od dwóch godzin Kamil musiał na niego czekać. Na szczęście Kamil nie wrócił.
— O! tem lepiej! powiedział sobie Kolomban. Kochany Kamil zastanie pokój gotowy!
Kolomban czekał na Kamila cały dzień. Kamil wrócił o jedenastej w nocy. Kolomban, cały promieniejący, wprowadził go do pokoju, uśmiechając się z góry na to, co powie jego kochany przyjaciel.
— Uf, rzekł kreol wybuchając śmiechem, sprzęty mahoniowe! Mój kochany, u nas takie sprzęty mają tylko murzyni!
Kolomban po raz trzeci uczuł się dotkniętym w serce.
— Ale nic nie szkodzi, kochany Kolombanie, mówił dalej Kamil, zrobiłeś jak mogłeś najlepiej. Uściskaj mnie i przyjmij moje najszczersze podziękowanie.
I ucałował Kolombana, nie domyślając się, ile złego uczynił mu swoją apostrofą, ani ile dobrego swym pocałunkiem.

XIX.
Dzieje księżniczki de Vanvres.

Pierwsze dni zeszły na przypominaniu przeszłości i na opowiadaniu rozmaitych przygód, których Kamil był ofiarą lub bohaterem. Wszystkie radości tej bujnej samolubnej natury, pochodziły z zadowolenia, tak jak wszystkie jej smutki, pochodziły z braku przyjemności.
Podróżował wiele; zwiedził Grecję, Włochy, Amerykę, rozmowa więc jego musiała być pełną zajęcia dla umysłu tak ciekawego i żądnego wszystko poznać, jak umysł Kolombana.
Ale Kamil nie podróżował ani jako uczony, ani jako artysta, ani nawet jako komiwojażer. Podróżował jak ptak i każdy nowy wiatr zmiótł z jego skrzydeł nawet proch kraju, który opuszczał.
Jedna wszelako rzecz uderzyła go w czasie podróży. A nie były to ani pomniki, ani krajobrazy, ani obyczaje, ani ludzie, ani piękności sztuki lub natury; nie! to co go uderzyło, wzruszyło, olśniło, to typy piękności kobiet w rozmaitych klimatach. Ztąd poszło, że Kamil oddałby wszystkie wielkie bory, wszystkie lasy dziewicze, wszystkie stepy, jeziora, łąki, Grecję z jej ruinami, Jeruzalem z jej pamiątkami, Nil z jego tysiącem miast, za pocałunek pięknej dziewczyny, którą spotkał na drodze.
Daremnie Kolomban, z uporem dowodzącym naiwności, usiłował nawrócić go, aby w sposób malowniczy lub interesujący opisywał rozmaite miejsca, jakie zwiedził; był on niemy. Nie dlatego, by mu zbywało formy do wyrażenia wrażeń, przeciwnie, forma była dokładna i poetyczna zarazem. Ale gdy przyjaciel prowadził go na wybrzeża Ohio, albo do wielkiego meczetu w Kairze, to tamtemu wspomnienie młodej Indjanki czerwonoskórej, lub czarnookiej Greczynki przychodziło do głowy, i opowiadanie poważne szło w kąt.
A jednakże zobaczymy, przy okazji, jakie skarby wspomnień odnajdywał czasami w pamięci swej niedbały kreol.
Raz z rana, Kolomban powiedział:
— Słuchaj, Kamilu, ty nie możesz tak pozostać bez zajęcia. Używaj przyjemności ile ci się podoba, jeśli ci zdrowia starczy; ale przyjemność nie jest celem życia; celem jego prawdziwym, jest praca: trzeba zatem wziąć się do czegoś. Wszelkie zresztą zajęcie przyjemność uczyni ci pożądańszą, a przytem majątek twój nie jest tak wielki, abyś go nie miał za niedostateczny uznać, jak się kiedy ożenisz, a będziesz miał żonę i dzieci... Jeżeli od początku życia nabierzesz nałogu do próżniactwa, już nie będziesz się mógł poprawić. Gdybyś miał umysł tępy, imaginację ograniczoną, może nicbym ci na to nie mówił, ale przeciwnie, masz zdolności znakomite, umysł sposobny do wszelkich zajęć, tak naukowych jak artystycznych. Możesz być dobrym adwokatem, dobrym lekarzem, niepospolitym kompozytorem; ty masz zmysł do muzyki: zachowałem kilka melodyj, które utworzyłeś w kolegjum, i po pięciu latach, znalazłem w nich świeżość i dziwną oryginalność! Wybierz więc zawód, na Boga! pójdź na prawo lub na medycynę; zostań uczonym albo artystą, ale bądź czemkolwiek! Nie wiem jak tobą pokierować, nie znam twych gustów, odkąd się ze mną rozstałeś, ale wierzaj mi, kochany Kamilu, lepiej robić cobądź, choć nie według gustu, niż nie robić nic.
— Pomyślę o tem, odpowiedział Kamil, który akurat myślał o tem tyle, coby pójść się powiesić.
— Gdybym wierzył, że ty kochasz mnie tyle ile ja ciebie, mówił dalej Kolomban z niewzruszoną powagą, zagroziłbym ci utratą mojej przyjaźni, jeśli nie wybierzesz sobie jakiego zawodu. Brat Dominik człowieka niepracującego nazywa nieuczciwym, i ma słuszność.
— Dobrze, rzekł Kamil pół wesoło, pół poważnie, wybiorę sobie ten twój zawód. Ja myślę o tem, choć to się niby nie wydaje, ale w grancie o tem tylko myślę. Jakoż co wieczór, rozbierając się, myślę jakim to dziwnym sposobem szelki moje, które zrana leżą płasko i prosto na plecach, wieczorem są stargane i skręcone jak powrozy. Otóż kochany przyjacielu, okoliczność ta nasunęła mi głębokie uwagi, i mniemam, że byłoby dziełem filantropijnem, zaprowadzić ulepszenie w sporządzaniu szelek.
Kolomban westchnął.
— Ależ, nie wzdychaj tak, Kolombanie, z przyczyny żartu. Cóżby to było, gdyby się stało jakie nieszczęście?... Jutro zapiszę się do Szkoły Prawa, kupię kodeks, każę go oprawić w szagryn, ażeby był wzruszającem godłem tego zmartwienia, jakie ci przyczyniam.
— Kamilu! Kamilu, odezwał się Kolomban wstrząsając głową, przyprowadzasz mnie do rozpaczy, mam wielką wątpliwość, czy będziesz kiedy człowiekiem.
Kamil widział, że trzeba rozmowę przenieść na inny grunt, albo też zwrócić się ku melancholji.
— A! ty wątpisz, czy ja będę kiedy człowiekiem! rzekł, w każdym razie obawy tej nie podziela twoja praczka.
Kolomban spojrzał na Kamila w taki sposób, jak ktoś do kogo w biegu rozmowy naraz przemówią nieznanym mu językiem.
— Moja praczka? rzekł.
— E! paniczu, mówił dalej Kamil, nic mi nie mówiłeś dotąd, że sobie ręce myjesz takiego gatunku mydłem... Daj go katu! Jego doktorska mość ma praczkę ośmnastoletnią, której czarodziejska piękność nadała nazwę księżniczki Vanvres i królowej Półpościa! Owóż, jego najlepszy przyjaciel przybywa z dziewiczych lasów Ameryki, z całym zapasem życia zaczerpniętego z rzeczonych lasów, a jego doktorska mość zdradza najpierwsze prawa gościnności, ukrywając przed nim swoje najcenniejsze skarby.
— Mój przyjacielu, odpowiedział Kolomban z zachwycającą naiwnością, możesz mi wierzyć jeśli chcesz, ale ja bardzo mało znam oblicze mojej praczki.
— Bardzo mało znasz oblicze swojej praczki?
— Przysięgam ci.
— No, to warto też posiadać takie oblicze, kiedy trzyletni klijent, młodzieniec dwudziestopięcioletni, nawet nie uważa na nie! Bo ja pytałem się jej jak dawno pierze dla ciebie, odpowiedziała mi: trzy lata.
— Być może, odrzekł Kolomban, nie mam żadnego powodu zmieniać praczki, kiedy ta pierze mi dobrze.
— I kiedy jest piękna!
— Przyznam się, Kamilu, rzekł Kolomban, że są kobiety, których czy to pięknością, czy brzydotą nie zajmuję się wcale.
— Patrzcie, co to za arystokrata, ten pan wicehrabia de Penhoel. Więc to pan de Béranger ze swoją Lizetką, jest to sobie hołysz, nakształt Kamila Rozana? A cóż to była Lizetka, jeśli nie praczka pana de Béranger? Ale prawda pan de Béranger ułożył piosnkę, w której powiada, że nie jest szlachcicem... Ale pan Kolomban de Penhoel, to co innego!
— Darmo mój Kamilu, taka już moja natura. Ale powiedz mi, zkąd znasz moją praczkę? gdzie ją widziałeś?
— Aha! chciałem cię sprowadzić na ten grunt! Węże zazdrości szarpią ci pierś, nieprawdaż?
— Szalejesz! rzekł Kolomban wzruszając ramionami.
— Czy dajesz mi słowo, że piękna księżniczka Vanvres nie obchodzi cię szczególnie?
— O, zapewniam cię słowem szlachcica.
— Więc zalecanie się tej Nimfie wodnej, tej Najadzie Sekwany, nie byłoby polowaniem na twoich gruntach?
— Ależ nie, sto razy nie!
— A zatem słuchaj uważnie, zaczynam:
„Dzieje pierwszego spotkania się Wilhelma-Feliksa-Kamila Rozana, kreola z Luizjany, z jej wysokością panią Chante-Lilas, księżniczką Vanvres, praczką w rzeczonem księstwie.
„Było to wczoraj...
„Romansopisarz powiedziałby, że było to rozkosznego południa miesiąca maja; ale ten romansopisarz okradłby cię, mój drogi, bo deszcz padał gęsty, jak wiesz, gdyż wziąłeś z sobą parasol — powód, który ze względu na odległość dorożek, wehikułów znajdujących się tylko w krajach ucywilizowanych, zabronił mi wyjść podczas gdy ty byłeś w Szkole Prawa.
„Nie żalę się na to, przez to bowiem miałem przyjemność przyjmować twoją praczkę, która zlana była wodą jak nasze wino cośmy je pijali w kollegjum... Przypominasz sobie, hę?... Otóż, tak zlana była księżniczka Vanvres!
„Na widok jej, pierwszą moją myślą było, podziwiać moją filozofię! — kupić drugi parasol; gdyż o ile — zapamiętaj dobrze ten pewnik, Kolombanie — o ile dwa parasole są niepotrzebne podczas pogody, o tyle jeden parasol jest niedostateczny na dwóch, kiedy deszcz pada, a każdy idzie w swoją stronę. Ale to tylko szczegóły.
„Weszła więc do twojej arki praczka, gołąbka biała, tylko, że weszła na początku potopu; tak, że widząc z twego pokoju jaka była pogoda zewnątrz, bez trudności przyjęła gościnność, jaką jej chwilowo ofiarowałem.“
Na mojem miejscu, proszę cię, cóżbyś ty uczynił Kolombanie?... Powiedz otwarcie!...
— Gadaj, gadaj dalej, mały uliczniku! rzekł poważny breton, którego to szczebiotanie żartobliwego ptaka mimowoli bawiło.
— Oczywiście, jeśli cię znam dobrze, mówił dalej Kamil, to pozwoliłbyś, ażeby praczka domokła do reszty; albo, gdybyś był tyle ludzkim, by ją zostawić pod dachem, odwróciłbyś się od niej, pozbawiając tym sposobem widoku twych powabów; albo wziąłbyś się był do czytania, pozbawiając ją tym sposobem powabów swej rozmowy! Oto co uczyniłbyś, nieprawdaż? pod pozorem panie szlachcicu, że są kobiety, co nie są kobietami dla ciebie. Ja jestem sobie człowiekiem dzikim; uczyniłem też to, co czyni Indjanin w swoim wigwamie, lub Arab pod swym namiotem: spełniłem drobiazgowo wszystkie obowiązki gościnności. Pierwszym, z którego należało się po kilku mało znaczących słówkach wywiązać, było poproszenie jej, ażeby zdjęła chustkę, a to z uwagi, że z rogu rzeczonej jej chustki spływała na plecy jej woda jak z parasola. Bez tej miłosiernej ostrożności, księżniczka Vanvres byłaby niezawodnie nabawiła się kataru piersiowego, który ja byłbym sobie srodze wyrzucał! A! widzę, że masz już złą myśl. Uspokój się, nie miałem żadnego przewrotnego zamiaru, i jak Hipolit, mogę powiedzieć, że „dzień nie był tak czysty jak głębia mojego serca!“ Nie ma w tem rymu i bardzo mi przyjemnie, bo nigdy cierpieć nie mogłem wierszy. Było to, powtarzam ci z czystego miłosierdzia, dowodem, że obawiając się dla niej lodowatego zimna, jakie panowało w pokoju, podałem jej fular leżący na twoim krześle. A co! pan Tartuffe nie uczyniłby lepiej, spodziewam się? Był to twój fular biały, najpiękniejszy ze wszystkich fularów. Winienem cię nawet uprzedzić, że księżniczka zabrała go sądząc, że do niej należy. Ale to także tylko szczegół. Kiedy już była opatrzoną, podałem jej krzesło, ale na chwałę jej przytoczyć muszę, że usiąść nie chciała, nie dla tego, żeby się mniemała niegodną, ona, księżniczka Vanvres, usiąść przed najniższym ze sług swoich, ale, że cała będąc zlaną, obawiała się uszkodzić utrechcki aksamit na twoim sprzęcie. Tak przynajmniej domyślałem się ze sposobu, w jaki po kilku korowodach, przyjęła przy mnie miejsce na sofie pokrytej z wierzchu derką, która zdała się jej nieprzemakalną. A teraz pewno nie zechcesz uwierzyć, o! Kolombanie, ty, co pogardzasz Lizetkami Bérangera. Oto, że kiedy ktoś urodził się pod strefą zwrotnikową, to nie może bezkarnie usiąść przy pięknej dziewczynie, choćby ta dziewczyna była praczką. Wtedy, widzisz Kolombanie, tworzy się między nią a tobą coś, wychodzącego na to, co nasz profesor fizyki nazywał w kolegjum prądami elektrycznemi. Owóż, te prądy — ty nie wiesz o tem, don Sokratesie, królu mędrców!... prądy te wzbudzają przez dziesięć minut w mózgu twym tysiące skaczących myśli, których nie wzbudzi nigdy artykuł kodeksu, jakkolwiek pociągającym byłby ten artykuł! Tego to rodzaju księżniczka, kochany przyjacielu, sprawiła, że powiedziałem do niej: „Księżniczko Vanvres, na honor, jesteś wasza wysokość zachwycającą.“ Podobna zapewne myśl wybiła na jej twarzy piwoniowy rumieniec. Nie potrzebuję ci mówić, jakkolwiek niewinnym jesteś, mój drogi Kolombanie, że im bardziej rumieni się kobieta, tem jest piękniejszą. Księżniczka Vanvres była więc najpiękniejszą z księżniczek i w głowie zaczęło mi się zawracać, kiedy na szczęście oczy moje zawracając się razem z głową, zatrzymały się na białym fularze, który zastąpił jej chustkę. Ten fular, mój przyjacielu, byłeś to ty; nie wiedziałem o twej antypatji do Nimf, Najad, Ondyn; obawiałem się zdradzić przyjaźń i obawa ta zatrzymała mnie na krawędzi przepaści. Teraz ty przysięgasz, że księżniczka Vanvres jest ci obcą; bardzo dobrze! ponieważ ja pochodzę z krain przepaści, to ich się nie obawiam. Niech tylko zdarzy się sposobność, a wsunę się tam powoli.
Gdy skończyła się ta opowieść, Kolomban chciał uczynić kilka uwag, ale Kamil zaczął czarującym głosem śpiewać piosnkę o Lizetce Bérangera, a przy dźwiękach tego głosu, brzmiących, magicznych, wstrząsających najtajemniejszemi strunami serca, Kolomban nie mógł już na nic się zdobyć, tylko na oklaski.

XX.
Dąb i trzcina.

Opowieść ta o pierwszem spotkaniu Kamila z księżniczką Vanvres, którą przytoczyliśmy nietylko w całości, ale i w szczegółach, da lepsze wyobrażenie niż wszelkie nasze analizy, o charakterze Kamila, pełnym lekceważenia i wesołości.
Wesołość ta, pomiędzy mężczyznami niezawsze wolna od usterek gustu, działała jednak na poważnego bretona tak, jakby nań działały figle młodego kotka, albo szczebiotanie papugi. Zawsze zaczynało się od tego, że Kamil nie miał racji, kończyło się zaś na zwycięstwie Kamila.
Był jednakże punkt, o który rozbiła się jego wytrwałość.
Życie regularne, nawet jednostajne, jakie prowadził Kolomban, nie było tem idealnem życiem o jakiem marzył Kamil; było mu też zaciasno i zaduszno w tej cichej ustroni.
Raz, Kolomban, po powrocie ze szkoły, zastał łóżko swoje ozdobione trupią główką nad dwiema kośćmi złożonemi na krzyż z tym pocieszającym napisem:

„Kolombanie, trzeba umierać!“

Poważny i myślący umysł młodzieńca, bynajmniej nie przeraził się tą ponurą maksymą i pozostawił on w głowach swego łóżka żałobną ozdobę, którą nad niem umieścił Kamil.
Tak tedy miłe to mieszkanko, tak uśmiechające się w oczach Kolombana, wyziewało dla Kamila miazmaty seminaryjskie; wszystko go drażniło, smuciło, nawet poetyczny grobowiec de la Valliere, który w taką zadumę wprawiał Kolombana i Karmelitę.
Nieustanny obraz śmierci, jaki miał przed oczami, obraz pocieszający dla duszy pobożnej, gniewał go i nasuwał mu gorzkie sarkazmy.
— Dlaczego, mówił do Kolombana, nie zakupisz sobie od razu jakiego miejsca na cmentarzu? Obiwszy ściany czarnem suknem ze srebrnemi brzegami, miałbyś przez całe życie szlachetnie wesołe mieszkanie i mógłbyś zajmować je po śmierci.
Kilka razy przekładał Kolombanowi, aby zmienił to, co nazywał ich więzieniem, na jakieś mieszkanie w Paryżu, a choćby na przedmieściu Paryża, takiem jak ulica Tournon lub Bac.
Nigdy Kolomban nie chciał zgodzić się na to.
Wtedy, jakby ustępując jakiemuś duchowi zgody, Kamil przestał mówić o wyprowadzinach; ale wciąż zmierzał do tego celu niestannemi konceptami, przeciwko ich zakonnej klauzurze. Chociaż niecierpliwej natury, znalazłszy opór silniejszy od swej woli, miał tę giętkość w imaginacji, (jeżeli tak wolno powiedzieć), która nadawała mu łatwość żmii w przesuwaniu się przez najciaśniejsze szczeliny.
Nie ustawał więc próbując wśliznąć się pod przeszkodę, której nie mógł wywrócić, starając się wyzyskać, ilekroć nadarzyła się sposobność, przyjaźń Kolombana i słabość jego dla zepsutego dziecka.
Wszystkie jego widoki zmierzały do tego, by jaknajprędzej wynieść się z cyrkułu św. Jakóba.
Nieszczęściem dla niego, oprócz wysokiej ceny mieszkań w innej okolicy, która nadwerężyłaby równowagę budżetu Kolombana, oprócz tego, że to ciche ustronie bardzo się nadawało dla pracowitego bretona, lecz za nic nie rozstałby się on z mieszkaniem, w którem po raz pierwszy miłość ukazała mu się w swych najświeższych barwach.
Obawiając się lekkości Kamila, nie śmiał jeszcze powierzyć mu tajemnicy, której serce jego było pełne; ztąd też zaciętość Kolombana w pozostaniu nietylko w tym lokalu, ale i w tej okolicy, była dla amerykanina tajemnicą.
Kamil nieraz już spotkał Karmelitę; nieraz już płomienny kreol podziwiał piękność sąsiadki i zapytywał Kolombana o tę śliczną zakwefioną. Ale Kolomban poprzestał na takiej odpowiedzi:
— Panienka ta nosi żałobę po matce, spodziewam się, że boleść taka zapewni jej w oczach twoich szacunek.
I Kamil nie wspominał już o Karmelicie.
Pewnego tylko dnia, powracając z Paryża, jak mówił młody kreol, zasiadł w salonie, zapalił hawannę i począł opowiadanie następujące:
— Wracam z Luksemburga...
— Bardzo dobrze! rzekł Kolomban.
— Spotkałem naszą sąsiadkę.
— Gdzież to?
— Wracałem gdy wychodziła.
Kolomban zachował milczenie.
— Trzymała w ręku zawiniątko.
— I cóż w tem widzisz zajmującego?
— Poczekaj...
— Czekam, jak widzisz.
— Zapytałem stróża, co ona ma w tem zawiniątku.
— Dlaczegóż to?
— Dla dowiedzenia się.
— Aha!...
— Odpowiedział mi: Koszule.
Kolomban milczał.
— A czy wiesz, dla kogo te koszule? mówił dalej Kamil.
— Zapewne dla jakiego składu bielizny.
— Dla szpitali i klasztorów, mój drogi.
— Biedne dziecko! szepnął Kolomban.
— Wtedy zapytałem Marji-Joanny...
— Kto to jest Marja-Joanna?
— Twoja odźwierna przecież! Czyż nie wiedziałeś, że twoja odźwierna mieni się Marja-Joanną?
— Nie.
— Jakto! od trzech lat jak mieszkasz w tym domu?
Kolomban uczynił oczyma, ustami i ramionami poruszenie, mające znaczyć:
— A cóż mnie to obchodzić może, czy moja odźwierna mieni się Marją-Joanną?
— Ha! to wreszcie taki już twój charakter, odezwał się Kamil, ale nie o to chodzi. Zapytałem tedy Marji-Joanny: „Co ta panna zarabiać może za szycie koszul dla klasztorów i szpitali?“ Czy wiesz co ona zarabia?
— Nie, odrzekł Kolomban, ale zdaje mi się, że nie wiele.
— Franka za koszulę, mój kochany.
— A! mój Boże
— A czy wiesz ile ona potrzebuje czasu na uszycie jednej koszuli?
— A zkądżeż mam wiedzieć?
— To prawda, zapomniałem, że nie jesteś ciekawy. Otóż mój drogi, ona potrzebuje na to cały swój dzień i musi dobrze przysiedzieć fałdów, to jest od szóstej zrana do dziesiątej wieczór, a kiedy chce zarobić trzydzieści soldów, czyli tyle ile akuratnie potrzeba na opędzenie życia, rozumiesz? to musi pracować i w nocy.
Kolomban otarł pot zraszający mu czoło.
— Czyż to nie jest rzecz przerażająca? mówił dalej Kamil. Odpowiedz, ty granitowe serce! Czyż podobna, ażeby istoty boże, piękne, młode, dystyngowane, żyły takiem życiem zwierzęcem?
— Masz słuszność, Kamilu, wielką słuszność! rzekł Kolomban wzruszony tyleż prawie czułością przyjaciela ile ubóstwem dziewicy, wdzięczny ci jestem za sympatję dla kobiet pracowitych, dla tych świętych nieznanych, które przed Bogiem okupują pracą ustawiczną, próżniactwo innych ludzi!
— Dobrze! to ostatnie wypiłeś do mnie. Dziękuję!... Ale mniejsza o to! Ja wreszcie jestem twojego zdania! Jakto! ależ to niegodziwość; słowo honoru!... kobieta, którą Bóg zesłał na świat dla szczęścia mężczyzny, która rodzi, karmi i wychowuje dzieci; istota ulepiona z kwiecia róży, z woni kwiatów, z kropel rosy; istota której uśmiech jest dla serca człowieka, czem promień słońca dla natury; istota ta jest na żołdzie klasztorów i szpitali i sporządza koszule po franku na dobę, co czyni trzysta franków na rok... Owóż, ponieważ dla zatrzymania lokalu matki, sąsiadka twoja Karmelita... Czy wiesz, że ona ma na imię Karmelita?
— Wiem.
— Sąsiadka twoja Karmelita płaci sto pięćdziesiąt franków komornego, to na ubranie, opał i życie pozostanie jej drugie sto pięćdziesiąt franków rocznie! A kiedy pomyślę, że to jest istota podobna do mnie, mój bliźni, tylko, że piękniejszy odemnie, a skazany na tę męczarnię!... Ależ, mój przyjacielu, nie ma sprawiedliwości ludzkiej i trzeba zrobić rewolucję, ażeby to wszystko przemienić!
— Zdaje mi się, rzekł Kolomban, że ona ma prócz tego małą pensyjkę, trzysta franków.
— Doprawdy? Trzysta franków! a że zarabia drugie trzysta, to nie żarty! Razem sześćset franków!... I to zdaje ci się wystarczającem, tobie, który masz tysiąc dwieście? A, panie filantropie! sześćset franków na trzysta sześćdziesiąt pięć dni, a nawet na trzysta sześćdziesiąt sześć, kiedy rok jest przestępny, wydaje ci się dostateczne, by zapłacić mieszkanie, ubiór, śniadanie, obiad, wieczerzę i świecę do wieczerzy? Ależ, nieszczęśliwy! pamiętaj, że gdyby rząd zmuszony był żywić rośliny, to tlen i kwas węglowy, który należałoby wydzielić wyniosłyby dwa razy tyle, co wydatkuje to biedne dziewczę!
— To prawda, odpowiedział breton, który jeszcze nie spojrzał na ubóstwo Karmelity z tak drobiazgowego punktu, to prawda, smutna prawda; ciekawym jak ona sobie radzi?
— Ciekawy jesteś, rzekł Kamil, rad, że się zemści nad Kolombanem, a nadto podniecony widokiem pięknej twarzy. A! ciekawy jesteś? Otóż zaspokoję ciekawość twoje: ona prawie co noc pracuje aż do trzeciej zrana!
— Czy powiedziała ci to odźwierna?
— Nie, nie odźwierna powiedziała mi to, ale sam widziałem.
— Ty, Kamilu?
— Ja sam, Kamil Rozan, kreol z Luizjany, ja sam to widziałem.
— Kiedyż to?
— A no... wczoraj... onegdaj i dni poprzednich.
— A to jakim sposobem?
— Wszak ona nie jest tyle bogatą, ażeby w nocy palić lampę lub świecę, kiedy śpi? Kiedy więc lampa lub świeca pali się w jej pokoju, to znaczy, że ona czuwa. Owóż, co noc w pokoju jej światło pali się do godziny trzeciej zrana.
— Ale zkądże wiesz o tem ty, który nie czuwasz do trzeciej godziny rannej?
— To także! A któż ci powiedział? Właśnie, że się mylisz: onegdaj naprzykład był to dzień Opery, wszak tak?
— Tak, zdaje mi się... nie wiem...
— O! on nie wie, które są dnie Opery! Poniedziałek, środa i piątek, ludożerco! Onegdaj tedy, był to dzień Opery... poniedziałek!
— Niech i tak będzie.
— Choćbyś i nie chciał, tak jest... Otóż, wychodząc z Opery, spotkałem dawnego kolegę.
— Któregoż to?
— Ludowika.
— Aha! Poczciwy też to był kolega. Jak to jednakże ludzie schodzą z oczu.
— Nie mów mi o tem! To naprowadza najsmutniejsze myśli na ziemi, jakby się człowiek chciał zastanawiać.
— Cóż się z nim dzieje?
— A toż zajmuje się medycyną: oni wszyscy mają jakiś szal zajmowania się czemś.
— Tylko ty jeden...
— A! tegom się spodziewał... trafiłem... Dajmy więc temu pokój. Otóż on zajmuje się medycyną.
— Pójdzie mu dobrze; wyborny to umysł, tylko nieco materjalistyczny w formie.
— Tak, bardzo materjalistyczny w formie; księżniczka Vanvres może ci coś o tem powiedzieć.
— Więc tedy?...
— Tak, do rzeczy... Ale, ażeby dojść do rzeczy, musimy skończyć ze szczegółami. Ludowik przyjdzie cię odwiedzić, jesteście sąsiadami: dałem mu twój adres.
— Ależ, nieznośny gaduło, jakiż związek jest między Ludowikiem...
— I Karmelitą?
— Pytam cię o to właśnie!
— Zaczekaj, powiem ci... Uwziąłeś się przeciwko porządnemu rozwojowi wypadków.
— Widzisz przecie, że cię słucham.
— To twoja powinność! Ale żal mi cię, i skracam. Jaki jest związek między Ludowikiem i Karmelitą? Powiem ci zaraz. Otóż spotkałem Ludowika wychodząc z teatru Opery...
— Jużeś mi to powiedział.
— A więc powtarzam. Kiedy kto spotka przyjaciela, pojmujesz to dobrze, przyjaciela szkolnego, którego trzy lata nie widział, toć niepodobna obejść się wzajem bez opowiedzenia sobie jakichś ustępów młodości. Poszedłem tedy z Ludowikiem do kawiarni Opery; trzeba było nadać opowiadaniu oprawę: jest to szczegół, który muszę ci wyłożyć...
— Pomiń ten szczegół.
— Tak, bo szczegół ten jest wstydem dla ciebie, nieprawdaż, egoisto?
— Jakiż to więc szczegół?
— Szczegół oto ten: skazałeś mnie na post onegdaj.
— Ja?
— W poniedziałek! Prawda, że to mimowolnie, to też ci nie wyrzucam, zeznaję tylko po prostu. Ponieważ, mówię, skazałeś mnie na post pomimo wiedzy, gdyż kazałeś podać na stół świeże prosię, a nam przyniesiono jaj na twardo, której to metamorfozy przy zwykłej swej dystrakcji nie spostrzegłeś, uważałem przeto za powinność odświeżyć siły swe porcją kurczęcia, w towarzystwie z naszym przyjacielem Ludowikiem. Czy kurczę było pretekstem dla pogadanki, czy pogadanka dla zjedzenia kurczęcia, tego już nie wiem, muszę ci tylko powiedzieć, że rozmowa trwała nieskończenie dłużej niż kurczę, i że dopiero o trzeciej godzinie zrana ściągnąłem pod mury naszego klasztoru. Spojrzawszy w niebo, raczej przez brak zajęcia, niż dla dowiedzenia się jaka będzie jutro pogoda, w oknach sąsiadki naszej spostrzegłem blade światło roboczej lampki, a przez czyste uczucie ludzkości, nazajutrz, to jest dziś, widząc ją wychodzącą z zawiniątkiem w ręku, przypomniałem to sobie i wypytałem Marję-Joannę. Teraz wiesz co odpowiedziała Marja-Joanna. Biedne dziewczę!
— Tak, biedne dziewczę! masz słuszność Kamilu i biedniejsza jeszcze jak mniemasz, gdyż ona nie ma na święcie żadnego krewnego, żadnego przyjaciela, niczyjego przywiązania!
— Ależ to rzecz okropna! zawołał Kamil. I jakimże sposobem, ty, jej sąsiad od pół roku, albo może i dawniej, nie starałeś się z nią poznać?
— Przeciwnie! rzekł breton wzdychając, rozmawiałem z nią kilka razy.
I możeby w tej chwili Kolomban był wypowiedział wszystko przyjacielowi, gdyby ten nie był odepchnął wyznania jednym z tych frazesów, które ustawicznie trzymały w stanie obronnym Kolombana, nieraz gotowego już ustąpią.
— A! tajemniczy bretonie! zawołał Kamil, rozmawiałeś z nią i nie powtórzyłeś mi ani jednego słowa z tej rozmowy. Przebaczam ci pod tym jedynie warunkiem, że mi opowiesz tę sielankę, a to szczegół po szczególe, nie szczędząc kwiatów krasomówczych. Ja bo lubię długie opowiadania, nie tak jak ty... Dobywam więc hawannę zapalam ją i słucham. Mów, Kolombanie! ty mówisz tak dobrze!
— Zapewniam cię, Kamilu, rzekł Kolomban zakłopotany, że w rozmowie naszej nie było nic dla ciebie zajmującego.
— Aha! złapałem cię, zuchu!
— Jakto?
— Kiedy powiadasz, że w tem nie ma nic zajmującego dla mnie, to czyż nie trzeba się domyślać, że to jest bardzo interesujące dla ciebie? Proszę cię, ażebyś mi określił ten odcień zajęcia, jaki rozmowa ta miała, czy to dla twojego umysłu, czy dla twej imaginacji lub serca. Słowem powtarzam ci z powodu Karmelity toż samo, co ci powiedziałem z powodu księżniczki Vanvres, chociaż nigdy nie miałem myśli, bądź tego pewnym, stawiać na jednej linji naszą sąsiadkę z moją księżniczką... Czy ta piękna dziewica, która spędza noce nad koszulami dla klasztorów i szpitali, ma dla ciebie jakieś zajęcie szczególne? Odpowiadaj mi, Kolombanie! Kolombanie, odpowiadaj mi!
Przyciśnięty do muru przez przyjaciela, Kolomban wyciągnął do niego rękę, i dotykając jego kolan, rzekł głosem łagodnym i poważnym:
— Posłuchaj, Kamilu, opowiem ci wszystko, ale na Boga, nie traktuj mojego wyznania ze zwykłą sobie lekkością, i zachowaj mą tajemnicę tak, jakbym ja sam ją zachował, gdybym nie był tego przekonania, że zakryć przed tobą jeden zakątek mojego serca, byłoby zdradą przyjaźni naszej.
I Kolomban opowiedział szczegółowo Kamilowi to, co już raz wyznał przed bratem Dominikiem.
— I cóż powiedział na to brat Dominik? zapytał Kamil, gdy przyjaciel jego przestał mówić.
Kolomban powtórzył młodemu Kreolowi zachęty, jakie mu dawał mnich zacny.
— To aż miło! wykrzyknął Kamil, to ksiądz, którego widziałem w moich marzeniach. Bardzo dobrze zrobił, że cię zachęcał, chociaż, szczerze mówiąc, ty nie wyglądasz na takiego, coby potrzebował tak dalece zachęceń; podkładać ogień pod rozpaloną hupkę, wydawało mi się zawsze robotą czczą. Co mnie gniewa, to, że sam tej rzeczy nie odgadłem, powinienem się był jednak domyśleć po dziecinnych zdaniach, jakie objawiałeś w pierwszych dniach mojego przybycia, a nadewszystko po uporze twym przeciw zmianie mieszkania. Dobrześ zrobił, żeś mnie uprzedził, był wielki czas po temu, potrzeba nagląca, jutro już miałem zabrać się do rozpoczęcia kampanji.
Ale od tej chwili wszystko skończone; kochanka mojego gospodarza jest jak małżonka Cezara: nie może być nawet posądzaną. Zaufaj mojej dyskrecji i powiedz mi teraz jak myślisz działać... Pochód twój ku celowi, zdaje mi się, pozwól to sobie powiedzieć, postępuje w stosunku odwrotnym do pochodu twego uczucia: kochasz ogromnie, ale nie idziesz naprzód.
— Co ty nazywasz iść naprzód, Kamilu? rzekł Kolomban prawie przestraszony.
— A cóż? Iść naprzód, jest to nie cofać się, a cofaniem nazywa się ten odwrót, jaki ty wykonałeś przez miesiąc mego tu pobytu... A! przychodzi mi jedna myśl... jakiżem ja głupiec, osioł, gęś opierzona! wszak to obecność moja przeszkadza ci, mój drogi. Od jutra uwalniam cię od niej.
— Kamilu, Kamilu, co ci też przyszło do głowy, przyjaciela mój? zawołał Kolomban.
— Bardzo naturalnie, że mi przyszło do głowy, Kolombanie; nie chcę zawadzać szczęściu mojego jedynego przyjaciela.
— Ależ nie zawadzasz bynajmniej, Kamilu!
— Zawadzam okrutnie i od jutra wybieram się na poszukiwanie mieszkania kawalerskiego.
— Tak, tak, rzekł Kolomban smutnie, chcesz mnie opuścić; znużyło cię moje towarzystwo, przyjaźń nasza cięży ci...
— A! Kolombanie, przyjacielu mój, teraz znowu rozpoczynasz gadać głupstwa.
— Dobrze więc, idź sobie, ale ja pójdę z tobą.
— Więc idź do właściciela, rzecze Kamil, i jeżeli obecność moja nie zawadza ci...
— Dziecko! zawołał poczciwy breton.
— To wynajmij na oba nasze nazwiska lokal na trzy, sześć, dziewięć miesięcy... byle jednak, powtarzam ci...
— Kamilu, przerwał kolomban, kocham Karmelitę, kocham ją z całej duszy, ale gdybyś mi powiedział: „Kolombanie, moje posiadłości amerykańskie zgorzały, zniszczałem, muszę majątek odrabiać na nowo; spojrzyj na moje ręce, jakie słabe, potrzeba mi więc pomocy dwóch twoich tęgich ramion, synu starej Bretanii!“ Kamilu, wyjechałbym w tej chwili, bez żalu, bez ubolewania, ani raz okiem nie rzuciwszy wstecz, nie westchnąwszy nawet za tą życia mojego połową, którą zostawiłbym tutaj.
— Dobrze! dobrze! dobrze! wiem, że zrobiłbyś to wszystko, tak jak mówisz.
Breton uśmiechnął się smutnie.
— Z pewnością zrobiłbym.
— Powiedz że mi teraz, dokąd cię ta miłość zaprowadzi?
— Prawdopodobnie do małżeństwa.
— O! o! z dziewczyną, która szyje koszule dla klasztorów i szpitali; ty, wicehrabia de Penhoel, ty, który datujesz od Roberta Mocnego?
— Ona jest córką kapitana, oficera legii honorowej.
— Tak, szlachectwo po armacie... Ale mniejsza o to! Jeżeli ci się podoba, jeżeli podoba się twemu ojcu, nikomu nic do tego.
— Ojciec mój zrobi wszystko dla szczęścia swego jedynego syna!
— Dlaczegóż więc nie przedsiębierzesz przedwstępnych kroków?
— Ależ, kochany mój Kamilu, nie wiem naprzód, czy Karmelita mnie kocha.
— A przytem, nim zapuścisz się na tę ścieżkę pełną cierni i głogów, która zwie się małżeństwem, chciałbyś oddychać wonią kwiecistych łąk miłości! Zgoda, jest to przystęp zmysłowości, który rozumiem, wymyślna rozkosz, którą cenię, ale tymczasem spodziewam się, nie dopuścisz ażeby biedna ta istota, wypaliła sobie oczy nad tą pracą pajęczą?
— A cóż na to robić, Kamilu? Czy jestem bogaty, ażeby przyjść jej w pomoc? A choćbym był nawet milionerem, czyż ona przyjęłaby pomoc, w jakąkolwiek przybrałbym ją formę?
— Nie przyjmie pomocy, ale przyjmie pracę.
— Jakąż ja mam nastręczyć jej pracę?
— Że też ty we wszystkiem widzisz tyle przeszkód!
— Wytłómacz mi to, umieram z niecierpliwości!
— Jeden przyjaciel mój z osad prosił mnie, ażebym mu posłał sześć tuzinów koszul, połowę z płótna holenderskiego, a połowę z batystu; materjał kupiłem dopiero w tych dniach, a dziś lub jutro odeszlą mi go. Przyjaciel dający mi to zlecenie, przeznaczył średnio na każdą koszulę dwadzieścia pięć franków. Na męzką koszulę potrzeba mniej więcej trzy metry płótna; niech płótno kosztuje, dajmy na to pięć franków metr, to jeszcze około dziesięciu franków pozostanie na robotę i dodatki. Owóż, dajmy do zrobienia te koszule sąsiadce; zdaje się, że ona pracuje jak czarodziejka, więc zamiast jednego franka, zarobi około dziewięciu franków. Czy to rzecz jasna?
— Nie przyjmie, rzekł Kolomban potrząsając głową.
— Jakto, nie przyjmie?
— Domyśli się, że to tylko delikatny wybieg dla przyjścia jej z pomocą, zna ona cenę pracy, a jak się dowie o bajecznej cyfrze, którą naznaczasz, odmówi.
— A! prawdziwy z ciebie breton uparty! Dlaczegóż ona ma odmawiać za pracę swą ceny, którą mnie każą płacić w każdym większym magazynie? Pokażę jej przecież moje faktury, do licha!
— Tym. sposobem rzekł Kolomban, może to się i załatwi; szczerze dziękuję ci za tę myśl.
— Przełóż więc jej tę rzecz jeszcze dziś wieczór.
— Pomyślę.
— Pomyśl zarazem, że szycie koszul nie jest żadnym stanem. Zbiegłem ja dużo świata i czasami będziesz się z tego zapewne śmiał, wbrew wielu innym, którzy patrzą nie widząc, widziałem wiele nie patrząc. Widziałem, że niedaleki jest czas, w którym machiny za godzinę wyrobią tyle, czego sto kobiet igłą nie wyrobi przez tydzień. Spojrzyj na kaszmiry indyjskie; całe miasto pracuje pół roku nad wyrobieniem szala, który warsztaty lyońskie wyrabiają we dwanaście godzin! Owóż, trzeba wymyśleć dla Karmelity stan, który, w razie gdyby hrabia Penhoel nie pozwolił synowi zaślubić szwaczki, uchronił przynajmniej tę niebogę od głodowej śmierci.
Kolomban patrzył na Kamila oczyma pełnemi łez.
— Nigdy nie widziałem cię tak poważnym, tak dobrym, tak pełnym zdrowego sądu, Kamilu! Dziękuję ci, gdyż to przyjaźń twoja dla mnie tak cię ożywia.
Nie zatrzymując się na tych czułych oświadczeniach; zapytał Kamil:
— Wszak mówiłeś mi, że ona lubi muzykę?
— Namiętnie! wcale nieźle nawet śpiewa.
— Słyszałeś ją?
— Nigdy; biedna nie ma fortepianu.
— Będzie miała.
— Jakim sposobem?
— Nie wiem, ale powiadam ci, że mieć go będzie.
— Idziesz zadaleko, Kamilu.
— Nie pójdę daleko, by znaleść fortepian dla niej; będzie to twój.
— Jakto mój?
— Bez wątpienia.
— Ależ mój fortepian, to klekot.
— Wiem i właśnie dlatego...
— Obciąłbyś dać jej zły fortepian, cóż znowu?
— O! jakiżeś ty głupi, mój drogi przyjacielu.
— Dziękuję!
— Nie, to tak po przyjacielsku... Ależ przecie zrozumiej! Mówiłem ci już ze sto razy, że nie mogę cierpieć twego fortepianu, że on całym tonem jest dla mnie za wysoki... Jaki ona ma głos?
— Kontraltowy.
— Właśnie, a ty masz barytonowy. Zmienimy twój fortepian, ja dodam pięćset franków i będziesz miał fortepian doskonały! Fortepian, to przecież jak parasol. Jeden starczy dla dwóch, a nawet dla trzech.
— Ależ, Kamilu!...
— Rzecz skończona; fortepian jest już kupiony; jutro będzie tu na miejscu.
— Zwodzisz mnie, Kamilu!
— Tak jest, jak ci miałem zaszczyt powiedzieć. Chciałem ci zrobić niespodziankę w dniu twoich imienin, ale ponieważ imieniny twoje przeszły, odłożyłem ją na dzień twoich urodzin. Lecz ponieważ urodziny twoje nie nadeszły, a mnie nudzi to granie na fortepianie, który jest dla mnie za wysoki, zrobię ci niespodziankę jutro, to jest w dniu urodzin twego ojca, stryja, ciotki lub jednego z krewnych... Toż, do djabła, musiał ktoś z twej rodziny urodzić się jutro?
— O, Kamilu! zawołał breton wzruszony do łez, dziękuję ci drogi przyjacielu, dziękuję!

Koniec tomu drugiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.