Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panienka ta nosi żałobę po matce, spodziewam się, że boleść taka zapewni jej w oczach twoich szacunek.
I Kamil nie wspominał już o Karmelicie.
Pewnego tylko dnia, powracając z Paryża, jak mówił młody kreol, zasiadł w salonie, zapalił hawannę i począł opowiadanie następujące:
— Wracam z Luksemburga...
— Bardzo dobrze! rzekł Kolomban.
— Spotkałem naszą sąsiadkę.
— Gdzież to?
— Wracałem gdy wychodziła.
Kolomban zachował milczenie.
— Trzymała w ręku zawiniątko.
— I cóż w tem widzisz zajmującego?
— Poczekaj...
— Czekam, jak widzisz.
— Zapytałem stróża, co ona ma w tem zawiniątku.
— Dlaczegóż to?
— Dla dowiedzenia się.
— Aha!...
— Odpowiedział mi: Koszule.
Kolomban milczał.
— A czy wiesz, dla kogo te koszule? mówił dalej Kamil.
— Zapewne dla jakiego składu bielizny.
— Dla szpitali i klasztorów, mój drogi.
— Biedne dziecko! szepnął Kolomban.
— Wtedy zapytałem Marji-Joanny...
— Kto to jest Marja-Joanna?
— Twoja odźwierna przecież! Czyż nie wiedziałeś, że twoja odźwierna mieni się Marja-Joanną?
— Nie.
— Jakto! od trzech lat jak mieszkasz w tym domu?
Kolomban uczynił oczyma, ustami i ramionami poruszenie, mające znaczyć:
— A cóż mnie to obchodzić może, czy moja odźwierna mieni się Marją-Joanną?
— Ha! to wreszcie taki już twój charakter, odezwał się Kamil, ale nie o to chodzi. Zapytałem tedy Marji-Joanny: „Co ta panna zarabiać może za szycie koszul dla klasztorów i szpitali?“ Czy wiesz co ona zarabia?
— Nie, odrzekł Kolombaan, ale zdaje mi się, że nie wiele.
— Franka za koszulę, mój kochany.