Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy na długo masz pan zajęcia z temi dwudziestoma osobami?
— Prawie na dwadzieścia minut, minuta na osobę. O dziewiątej muszę być w Bas-Meudon.
— W Bas-Meudon?
— Tak.
— Cóż u djabła masz pan tam do czynienia?
— Poświadczyć zaduszenie gazem węglowym.
— Zaduszenie?
— Tak; dwaj młodzi ludzie zadusili się. Starszy ma, zdaje się, dwadzieścia cztery lat.
— Biedni chłopcy! rzekł Salvator z westchnieniem. Potem, wracając do sprawy Justyna. Do licha! Bardzo mi nie na rękę, że nie mogę z panem należycie się rozmówić, miałem panu oznajmić coś bardzo ważnego.
— Przychodzi mi na myśl...
— Słucham pana.
— Jadę powozem, będę sam, jedź pan ze mną: opowiesz, mi wypadek przez drogę. W kilku słowach, o co idzie?
— O porwanie.
— Szukajcie kobiety!
— A właśnie jej szukamy.
— Nie, nie; to nie chodzi o kobietę porwaną.
— A o jaką?
— Tę, która się przyczyniła do porwania tamtej.
— Sądzisz pan, że w tej sprawie jest kobieta?
— Kobieta jest we wszystkiem, panie Salvatorze; i to właśnie tak utrudnia nasze powołanie. Wczoraj dano mi znać, że dekarz zabił się spadając z dachu...
— I powiedziałeś: „szukajcie kobiety!“
— Była to pierwsza rzecz, którą powiedziałem.
— I cóż.
— Śmieli się ze mnie, mówili, że mam manię. Zaczęto szukać kobiety i znaleziono ją.
— A to jak?
— Głupiec ten odwrócił się dla zobaczenia kobiety ubierającej się w przeciwległej izbie, i tak mu było przyjemnie rozglądać się w niej, że zapomniał gdzie stoi; noga mu się osunęła, i hop...
— I zabił się?
— Na śmierć!... A co jedziesz pan ze mną do Bas-Meudon?
— Dobrze, ale mam przyjaciela.