Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bolina wydobył z niej jednego luidora i jednę sztukę pięciofrankową, które oddał Justynowi.
— Schowaj te dwadzieścia pięć franków do kieszeni, rzekł, za godzinę zużytkujesz je. Potem zwracając się do chłopca. Gdzie matka twoja znalazła ten list? zapytał.
— Co? zapytał chłopiec z miną nadąsaną.
— Pytam się, gdzie matka znalazła ten list... któremi szła ulicami.
— A czy ja wiem? Niech się pan jej samej zapyta.
— On ma słuszność, rzekł Salvator, jej trzeba się wypytać, ona zapewne liczy na twoje odwiedziny... Czekajcie! ustawmy dobrze nasze baterje.
— Kieruj pan nami, ja będę posłuszny... Co do mnie, straciłem głowę zupełnie.
— Wszak wiesz, że możesz mną rozporządzać kochany Salvatorze, rzekł Jan Robert.
— Tak i myślę też wyznaczyć ci rolę w tym dramacie.
— Owszem i tak czynną, jak ci się podoba! Doznawałem wzruszeń jako amator, nie mam nic przeciw temu, by ich doświadczyć jako aktor.
— O, panowie, proszę was! rzekł Justyn, uważając za zbyt drogą każdą minutę upływającą.
— Masz słuszność... Otóż to tak trzeba postąpić.
— Słuchamy!
— Ty, panie Justynie, pójdziesz z tym chłopcem do jego matki.
— Jestem gotów.
— Zaczekaj... Ty, panie Janie Robercie, postarasz się o konia i stawisz się z nim na ulicę Triperet Nr. 11.
— Nic łatwiejszego.
— Ja pójdę złożyć zawiadomienie w policji.
— Czy znasz tam kogo?
— Znam człowieka, którego nam potrzeba.
— Dobrze!... a potem?
— Potem przyjdę do was na ulicę Triperet Nr. 11, do matki tego chłopca i tam się ułożymy.
— Chodź, mały, rzekł Justyn.
— Zostaw najprzód słówko dla uspokojenia matki, rzekł Salvator, być może, iż wrócisz bardzo późno, a może i nie wrócisz wcale.
— Słusznie, odpowiedział Justyn, biedna matka! zapomniałem o niej.