Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się jej arystokratycznej przyjaciółce wyda wjazd na przedmieście św. Jakóba, dziedziniec farmaceuty, ciemne wnijście do mieszkania i wszystkie te cechy, jeśli nie nędzy, to przynajmniej ubóstwa, którego ona nie spostrzegła, aż dopiero wtedy, gdy pomyślała, że ktoś inny może to widzieć.
Podróż wydała się wszystkim krótką, mianowicie Minie, która nawet nie zwracała na to uwagi, że jedzie.
Z ręką w ręku Justyna, z głową raz opartą o róg powozu, to pochyloną na ramieniu młodzieńca, snuła marzenia, jakie snują się tylko pomiędzy piętnastym a ośmnastym rokiem życia.
Przyjechali około godziny dziewiątej wieczór.
Pomimo ciekawości, mieszkańcy przedmieścia nie mogli dotrwać aż do tak późnej godziny. Około siódmej, każdy, według mniejszej lub większej wytrwałości, wrócił do domu i ostatnie drzwi zamknęły się, kiedy usłyszano niezwykły huk powozu, zatrzymujący się przy domu aptekarza.
Aptekarz, który jeszcze nie spał, zaledwie usłyszał, otworzył drzwi i poznając swych lokatorów, oddał klucz panu Millerowi, oznajmiając, że ksiądz, na którego oczekiwał, nie przybył.
— Co za ksiądz? zapytała Mina.
— Jeden z moich przyjaciół, odpowiedział pan Miller, kłamiąc może pierwszy raz w życiu, ale w dobrej intencji.
Odprawiono powóz, a płacąc woźnicy, pan Miller rzekł mu pocichu te słowa:
— Bądź tu jutro, punkt o godzinie dziesiątej.
— Będę, wielmożny panie, odpowiedział woźnica.
— Zamawiasz powóz, kochany ojcze Millerze? zapytała Mina.
— Tak, moje dziecię; chcę się jutro trochę z tobą przejechać.
— A ty, czy także pojedziesz, bracie Justynie? pytała dalej Mina.
— A jakże! zawołał Justyn.
— O, co za szczęście! rzekła Mina.
I cała w podskokach wbiegła do domu, witając każdy sprzęt w mieszkaniu na ulicy św. Jakóba, tak, jak żegnała się z każdym sprzętem w zakładzie Wersalskim.
Tego wieczora położyli się spać dopiero o północy; za-