Listy do cudzej żony/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Listy do cudzej żony
Pochodzenie Listy do przyszłej narzeczonej i Listy do cudzej żony
Wydawca Saturnin Sikorski
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LISTY
DO CUDZEJ ŻONY.


I.

Dlaczego do cudzej?
Przyczyna bardzo prosta. Autor jest, jak dotychczas, kawalerem, a więc pomimo chęci najszczerszych, ze swoją żoną korespondować nie może. Nie zdarzyło mu się też nigdy w życiu widzieć lub słyszeć, aby mąż z żoną prowadził korespondencye w kwestyi ogólnej, a właśnie niniejsze listy takiej dotyczą. Jest w nich mowa o małżeństwie, o tej instytucyi jak świat starej, o której tyle tomów napisano i tyle jeszcze napiszą.
Wartoby na wstępie do tych listów położyć napis zdobiący angielski order Podwiązki, aby zawstydził się każdy, kto o nich z tytułu źle sądzi. W korespondencyi z cudzą żoną nie będzie nic takiego, coby odrobinę chociaż przypominało komedyę francuską lub tak zwany „romans psychologiczny.“ Kto zatem szuka skandalu, niech tej książeczki nie czyta, bo go w niej nie znajdzie. Szanowną korespondentkę, która wywołała niniejsze listy, znam od dziecka, widywałem ją jako pensyonarkę, jako podlotka, wreszcie jako młodą osobę bardzo urodziwą, pracującą na siebie w charakterze nauczycielki. Później przeniosłem się na mieszkanie w inne strony i straciłem ją z oczów. Mówiono mi, że wyszła zamąż bardzo bogato i że jest szczęśliwa. Dodaję jeszcze, że piękna pani Aniela, gdyż takie imię ma ta osóbka, jest moją kuzynką: w jakim stopniu nie wiem, ale podobno tak jest na zasadzie kombinacyj, ułożonych przez jedną z mych ciotek, wielką znawczynię wszelkich prozapij i parantelli. „Anielcia poszła za mąż świetnie“ — mówiła mi owa ciotka, przyjąłem to do wiadomości z uciechą i przez kilka lat wcale nie słyszałem o tej osobie.

. . . . . . . . . . . . . . . . .





II.

Był ranek smutny, chmurny, jak prawie co dzień w listopadzie. Słońce spało w chmurach, ani myśląc spojrzeć na zabłoconą ziemię, deszczyk mżył drobniutki, w pokoju panował jeszcze mrok, chociaż zegar dawno wydzwonił dziewiątą. Przyniesiono mi kilka listów z poczty. Wśród nich znajdował się jeden, wyróżniający się dziwaczną formą koperty. Była ona wązka, wydłużona, zrobiona z papieru imitującego stary pargamin. Otworzyłem ją i przedewszystkiem spojrzałem na podpis: „szczerze życzliwa kuzynka Aniela Iks“.
Więc ona nosi teraz nazwisko Iks. Tak i przypominam sobie, ciotka w swoim czasie mówiła, że Anielcia zrobiła świetną partyę, wychodząc za Iksa.
Czegoż żąda pani Aniela? o co jej idzie? zkąd przyszło jej na myśl z „pałaców sterczących dumnie“ zejść, chociaż myślą tylko, do ubogiej chatki, w której nic nie ma, prócz porozrzucanych książek i papierów?
Odpowiedzi na to pytanie trzeba było szukać w drobniutkich literkach, rozsypanych jak mak na czterech stronach arkusza.
Ach, więc nie wszystko złoto, co się świeci, więc tak zwana „świetna partya“ szczęścia nie daje, dostatki nie zapewniają spokoju; człowiek, któremu trzeba przyznać wiele zalet serca, charakteru, nie jest towarzyszem zajmującym, a osoba młoda, osoba, której dobrej doli wszystkie towarzyszki zazdroszczą, jest najnieszczęśliwszą pod słońcem! Niestety, tak. Napisane przecież najwyraźniej, czarno na białem, wybornym atramentem i na tak trwałym papierze, jak gdyby szanowna korespondentka pragnęła na całe wieki pozostawić potomnym dokument, świadczący o jej ciężkiej niedoli. Dlaczego jednak ja byłem owym powiernikiem, pod adresem którego nadesłano rzeczone lamentacye — piękna kuzynka usiłuje to wytłomaczyć w swym liście. O ile mogę wyrozumieć, ma ona to przekonanie, że dziennikarz, tak jak aptekarz, posiada wszelkie lekarstwa.
„Dajecie ludziom rozmaite wskazówki i informacye (pisze ta pani), rozprawiacie o polityce, sztukach pięknych, o karbunkule, filozofii, sporcie, ekonomii politycznej, o kosmetykach, teatrze, literaturze, dlaczegóż nie moglibyście dać rady osobie nieszczęśliwej w małżeństwie?“
Dobrze trafiła! Ale o kilka wierszy niżej zaczyna już z innej beczki:
„Wreszcie nie do dziennikarza się zwracam, dodaje, ale do przyjaciela, do kuzyna, do człowieka starszego, a więc i bogatszego doświadczeniem życiowem, obserwacyą. Nie z jednego pieca chleb jadłeś, dużo ludzi, a więc i dużo małżeństw znałeś, a zatem odczytaj mój list i radź, bo!...“
Ha! skoro pani dobrodziejka z tej beczki zaczyna, to co innego. Radzić mogę, ale uprzedzam, że rady moje nie przypadną do gustu. Wolno też je przyjąć, wolno odrzucić; ja tylko odpisuję na list...






III.

Zaraz odpisuję, tego samego dnia:
„Kochana Kuzynko! Nie wyrażam żalu i współczucia, bo to Pani w jej smutnem położeniu nic a nic nie pomoże; nie zachęcam Pani do „zrywania pęt“, ani do „walki zawziętej“, ponieważ, o ile mogłem wyrozumieć sytuacyę Pani, pęta nie są zbyt ciężkie, a walczyć nie ma z kim i nie ma o co.
„Proszę nie marszczyć czoła i nie gniewać się na swego powolnego sługę, proszę o trochę cierpliwości, o przeczytanie do końca tego listu, a raczej tych listów, bo kilka ich będzie, potem dopiero niech się Pani zastanowi nad niemi i albo z nich skorzysta i zachowa je w swem biórku na pamiątkę, albo też wrzuci je w piec gorejący na pastwę płomieni. Taki, czy owaki wyrok, przyjmę z pochyloną głową i apelacyi zrzekam się z góry. Obecnie zastanówmy się, o co właściwie Pani idzie? Przeczytawszy bardzo uważnie jej list raz, drugi i trzeci, powziąłem niejakie wyobrażenie o panu Iksie, mógłbym nakreślić jego portret na podstawie tego, co Pani własnoręcznie napisała. Probuję:
1-o. „Jest to człowiek o powierzchowności przyjemnej, niegdyś nawet był piękny, dziś wygląda poważnie i sympatycznie, własne słowa pani.“
2-o. „Nie mogę powiedzieć, żeby był dla mnie za starym, różnica wynosi tylko dziesięć lat; on właśnie zaczął czterdziesty, a ja... ma się rozumieć, dwadzieścia sześć.“
Mniej więcej tak Pani pisze.
3-o. „Sprawy majątkowe interesują mnie bardzo mało, i nie wchodzę w to zupełnie, że mąż mój posiada majątek ziemski i kapitały w banku, które podobno z każdym rokiem powiększa.“
I to wyjątek z pani listu.
4-o. „Zdrowie ten człowiek ma żelazne. Od czasu, jak jestem jego żoną, nie zachorował ani razu. Daleka jestem od twierdzenia, że to źle, owszem, życzę mu, aby jak najdłużej takim stanem zdrowia się cieszył, ale przecież jakaś mała dolegliwość, niedyspozycya, przelotny ból głowy, byłyby urozmaiceniem monotonnego życia. Nie chciej tego rozumieć fałszywie, kuzynie; nie posądzaj mnie o brak serca, ale przyznasz, że sam na mojem miejscu nie gniewałbyś się, mając choćby pozór, choćby tylko cień pozoru wyjazdu za granicę, do wód, gdzie tak przyjemnie czas przechodzi. Przewiduję, co mi na to odpowiesz — że można wyjechać i bez żadnego pozoru, że wreszcie ja mogłabym wyimaginować sobie jakieś cierpienia. Co do pierwszego, mąż mój ma niewzruszone zasady; jest to zawzięty domator, zwolennik swojskości, dowodzi, że bogactwo nie uwalnia od pracy i że on (to jest okropność) ma obowiązek pilnować swoich pól, wołów, koni, gorzelni, lasów, tak jak chłop na kilku morgach ma obowiązek strzedz swego dobytku. Co do drugiego, próbowałam i więcej już tego nie uczynię. Udałam raz cierpiącą: tak się ogromnie zmartwił, taką mnie opieką otoczył, tylu lekarzy sprowadził, że byłam umęczona i zażenowana... i wstydziłam się tej małej komedyi. Chyba i lekarze poznali się na moim figlu... bo przecież jestem zdrowa, zupełnie zdrowa.“
Ma Kuzynka słuszność, cóżby to byli za lekarze, gdyby nie umieli poznać się na figlach!
5-o pisze kochana Kuzynka tak:
„Na sposób obejścia się ze mną uskarżać się nie mogę: jest uprzedzająco grzeczny i delikatny. Humor ma zawsze jednakowy, pogodny; nie okazuje mi nigdy niezadowolenia, a zawsze usiłuje bawić i zajmować. Opowiada mi czasem o swoich folwarkach, gospodarstwie, lecz gdy dostrzeże, że mnie to nie zajmuje — zmienia przedmiot rozmowy natychmiast.“
6-o. „Ludzie go bardzo szanują i cenią jego zdanie wysoko. Nieraz przyjeżdżają sąsiedzi, aby zasięgnąć jego rady w rozmaitych kwestyach, wkładają na niego obowiązki honorowe, powołują na opiekuna sierot, rozjemcę sporów, a on pomimo, że ma dość własnych zajęć, nie wymawia się, przyjmuje wszystko.“
Oto jest sylwetka oskarżonego, według własnych słów oskarżycielki, same cytaty z Pani listów. Obaczmy teraz, o co go Pani obwinia, co właściwie popełnił, czem zatruł Pani życie, tak bardzo, że aż Ci się ono staje nieznośnym ciężarem!... Pomimo bardzo usilnych poszukiwań w liście Twoim, piękna Kuzynko, nie mogę znaleźć żadnych zarzutów określonych ściśle. Same ogólniki, westchnienia i żale: życie obrzydło, świat się przykry, wzdycham do wolności, do moich dawnych ideałów, o czem innem zupełnie marzyłam. Otóż, racz Pani to bardziej szczegółowo określić, racz powiedzieć szczerze, co Ci mianowicie dolega, czego pragniesz, do czego się Twoja dusza wyrywa?...






IV.

Co za punktualność, jaka punktualność!! Mógłbym myśleć, że koresponduję z jakim fabrykantem niemcem, pedantem z krwi, wychowania i przyzwyczajeń, nie zaś z młodą ładną, a zapewne i trochę kapryśną kobietą. W trzy dni przychodzi odpowiedź na list, odpowiedź obszerna, chociaż jeszcze bynajmniej nie wyczerpująca. Naprzykład, nie mogę z niej w żaden sposób wyrozumieć, czy Pani męża swego kocha, czy nie? Czy wychodząc za niego, mogłaś szczerze i bez zarumienienia się, nie kłamiąc, powiedzieć mu, że łączysz się z nim na zawsze, na dobre i na złe losy, aż do śmierci? To wiedzieć muszę przedewszystkiem, jeżeli zostałem mianowany doradcą i zaszczycony zaufaniem.
Ustęp listu o dwóch motylkach bujających w powietrzu, przenoszących się na barwnych skrzydełkach leciutko, z kwiatka na kwiatek, z gałązki na gałązkę, pełen jest poetycznego wdzięku. Dwa motylki, dwa ptaszki, dwie gwiazdki, to harmonia. Rzeczywiście, piękna Pani, dodałbym jeszcze, że dwa woły w jarzmie, dwoje spracowanych żeńców na zagonie, to także harmonia; ale wół z motylkiem, człowiek z ptaszkiem, to już, Pani Dobrodziejko, nie harmonia, to fałszywy akord, dysonans.
I tak mi z tej poetycznej przez Panią użytej alegoryi wypada, że właśnie wasze małżeństwo jest jakoby takim dysonansem. Ubliżyłbym małżonkowi Pani, gdybym chciał porównywać Go do wołu, boć przecież, jak widzę z Pani listu, jest w nim coś więcej nad siłę i zdrowie, sama Pani przyznaje, że ma prawy charakter i że go ludzie szanują — ale i Pani nie chcę porównywać ani do motylka, ani do ptaszka... Byłaby to impertynencya dla kobiety — jako dla człowieka — i jeżeli mamy doprowadzić tę korespondencyę do końca i traktować poważnie kwestyę jako kwestyę, to postanówmy sobie nie mieszać do dyskusyi fiołków, konwalij, jaśminów, ani słowika, ani księżyca, ani gwiazdek — tylko ludzi. Będzie to prozaicznie, ale lepiej. I gdyby Pani w swym liście nie była goniła za motylkami i ptaszkami, to może zdołałaby lepiej sformułować zarzuty przeciwko swemu mężowi; tymczasem tak je Pani umiała otulić w gęsty welon porównań i przenośni, że ani sposób dobrać się do tak zwanej przez zwykłych śmiertelników „istoty rzeczy.“
„Ja mu nie mogę nic zarzucić, pisze Pani, a jednak czuję, że to dla mnie towarzysz za poważny. I zdaje mi się, że źle uczyniłam, oddając mu swą rękę. Co jednak było robić? Wiesz dobrze, kochany Kuzynie, że rodzice moi byli biedni, a po śmierci ojca matka prawie nie miała z czego żyć, a przecież była jeszcze młodsza siostra. Jedynym środkiem utrzymania dla nas trzech, to jest dla matki, Jadwisi i mnie, było to, co ja zarobiłam lekcyami. Krucha to podstawa bytu, tembardziej, że matka z wiekiem coraz więcej zdrowie traciła, trzeba jej było zapewnić wygody, lepsze pożywienie, dawać wzmacniające wina i lekarstwa. Nieraz byłam w rozpaczy, co zrobię? Może, kochany Kuzynie, o tem wiesz, może nie wiesz, ale ja zabijałam się pracą; od wczesnego ranka do późnej nocy cały czas poświęcałam moim uczennicom, a jednak nie zarabiałam tyle, żeby mogło na wszystko wystarczyć. Z niesłychaną obawą, z trwogą, która przejmowała mnie dreszczem, spoglądałam w przyszłość straszną, niepewną; gdy wtem, zupełnie niespodziewanie, spotkałam w towarzystwie dzisiejszego męża mego, Henryka. Podobałam mu się, a w trzy miesiące potem zostałam jego żoną. Osądź sam, czy mogłam postąpić inaczej? Matka, uszczęśliwiona mojem zamążpójściem, ostatni rok życia przepędziła w największych wygodach i umarła z uśmiechem na ustach, dziękując Bogu, że ja jestem szczęśliwa(!). Siostrę młodszą wydałam zamąż, za kuzyna mego męża, człowieka mniej zamożnego niż on, ale mającego byt zabezpieczony. I w taki sposób ostatecznie rozwiązała się zagadka, trapiąca biedną nauczycielkę. Rozwiązała się pomyślnie — a jednak... kto wie, czy nie byłabym szczęśliwszą, wyszedłszy za biedaka, na twardą dolę, na pracę. Możeby on mnie lepiej zrozumiał, może troska o chleb nie dopuszczałaby do głowy tych myśli, które tłoczą się w niej niby ciężkie chmury, grożąc burzą... Ja nie mówię że Henryk jest zły człowiek, że mnie nie ocenia, nie kocha, ale uciekłabym chętnie za dziesiątą granicę, ukryła się za górami, za morzami, byle nie być tu, gdzie mi niby tak dobrze.“
Otóż to, kochana Kuzyneczko, owo „niby“ jest najgorsze. Przyjdziemy jeszcze i do tego punktu, ale pozwól, że cokolwiek zboczę z prostej drogi. Kochana kuzynka w swojej wspaniałej rezydencyi dzisiejszej, gdzie, jak się dowiaduję z listów, jest kilkanaście pokoi, śliczny ogród, cienisty park, staw, a na nim łódki do spaceru, nie myśli zapewne o tem, ze można mieszkać w jednej ponurej izbie, mieć widok na ciasne podwórko i na oficynę, w której gnieździ się niezamożna ludność miejska. Ja właśnie w jednej takiej ponurej stancyi mieszkam, na oficynę codzień patrzę i w niej na niejedno zapytanie kuzynki odpowiedź znajduję.
Oto naprzykład na pierwszem piętrze mieszka dziwne małżeństwo. Mąż ma przynajmniej sześćdziesiąt lat wieku, brzydki jak grzech śmiertelny, chory, przez połowę sparaliżowany, a żona śliczna, młoda kobieta. Wyobraża pani sobie zapewne, że tych dwoje ludzi żyje z sobą jak pies z kotem i że (oprócz Pani naturalnie) nie masz nieszczęśliwszej istoty nad ten świeży, do życia uśmiechnięty kwiatek, przypięty do starego kożucha. Bynajmniej — małżeństwo to jest zgodne i żyje przykładnie. On nie wychodzi z domu nigdy, ona tylko godzinę, dwie po za domem przepędza. Chodzi do kościoła i na targ, czasem odwiedza rodziców i rodzeństwo. Ojciec jej był ślusarzem, pracując przy fabryce, uległ kalectwu i zbiedniał. Nie miał dość siły, aby jako robotnik przy warsztacie mógł stanąć, ani też dość pieniędzy, aby warsztat założyć i czeladników przyjąć; bieda zaglądała do domu, trzeba było wyprzedawać potrosze ruchomości, aby mieć na chleb. Ten biedny człowiek miał czworo dzieci: córkę siedemnastoletnią dziewczynę i troje drobiazgu. Żona jego również nie domagała na zdrowiu. Położenie było bardzo trudne. W czasie najkrytyczniejszym przez osobę trzecią zgłosił się ów człowiek chory, z propozycyą, aby Mania została jego żoną. Wdowiec był wszelkiej opieki pozbawiony, a względnie do swojej sfery zamożny. Obiecał dopomódz rodzicom dziewczyny, a po śmierci jego całe mienie miało przejść na nią. Mania nie namyślała się długo, i już od dwóch lat spełnia obowiązki siostry miłosierdzia przy tym schorowanym człowieku. Ojciec jej założył warsztat, przyjął czeladników, roboty ma sporo i już chleba w domu teraz nie brakuje. Dowiadywałem się, jakie też jest pożycie tak niedobranej pary? Zaręczono mi, że jak najlepsze. Chory otoczony jest troskliwą opieką, a Mania ma tę pociechę, że widzi rodziców swych i rodzeństwo zabezpieczone od nędzy. Ta prosta dziewczyna, córka rzemieślnika, nie narzeka na swój los i nie rozpacza; pielęgnuje chorego, szanuje go i ma dla niego uczucie wdzięczności za to, że przyszedł z pomocą jej ojcu. Jestem prawie pewny, że gdy mąż jej umrze, ona szczerze i bez obłudy po nim zapłacze. Zasady religijne chronią ją od wszelkich pokus i jest żoną uczciwą.
Może niepotrzebnie wplotłem do dzisiejszego listu tę opowieść, ale już nie rozedrę tej karteczki, niech zostanie, a na zakończenie rzucę pytanie: czy też starałaś się Pani kiedy poznać bliżej te przedmioty, te sprawy, które interesują Twego męża? Chciałbym o tem wiedzieć.






V.

Widocznie obraziła się. Upłynęło trzy dni, tydzień, półtora, listu jak nie ma, tak nie ma. Widocznie kaprys już przeszedł, pisanie sprzykrzyło się, jakaś nowa myśl, czy nowy przedmiot, zajął panią Anielę. Jak jej się podoba, możemy na tem korespondencyę zakończyć.
Ale nie. Po dwóch tygodniach znów długa i wązka koperta znalazła się na mojem biurku. Tym razem list był krótszy niż poprzedni.
„Na co mi Pan opisywał historyę owej biednej dziewczyny? Czy to ma być aluzya? Ja przecież nie zostałam żoną sparaliżowanego starca i nie podjęłam się pielęgnować go aż do zgonu, a gdybym była w tem położeniu, gdybym była przyjęła na siebie tym podobne zobowiązania, to spełniałabym je nie gorzej niż owa dziewczyna, którą szanowny Kuzynek zdajesz się uwielbiać. Przyznam się szczerze, że przykro mi było po przeczytaniu owej przymówki, o mało, żem się nie rozpłakała. Czy każesz mi Pan szukać wzorów postępowania w owej oficynie, wśród sfery ludzi niewykształconych, prostaków?“
Bardzo pięknie, że się Pani gniewa, pisałem w następnym liście, to dowód, że lekarstwo skutkuje. Oto już się Pani zastanawia, już Pani myśli, a to coś znaczy. Z listu Pani jednak widzę, że zastanowiłaś się nad waszym wzajemnym stosunkiem, że robiłaś pewnego rodzaju obrachunek waszej współki. Słusznie, boć w gruncie rzeczy współka to jest: On wniósł do niej dobry charakter, stanowisko, majątek, pracę, energię, zdrowie, wreszcie wielkie przywiązanie do Pani — Pani zaś wniosła urodę, wdzięk, inteligencyę, i... otóż to, że nie mogę się dowiedzieć dokładnie i co jeszcze? Gdybyś, szanowna Kuzyneczko, wniosła szczere, serdeczne przywiązanie, gdybyś ukochała i jego samego, i jego dążenia, i jego pracę, gdybyś cieszyła się jego powodzeniem, a martwiła przeciwnościami, współka wasza byłaby lepszą, a wkład twój, Pani, zrównałby się z jego wkładem. Dziś wyglądacie jak dwaj kupcy, z których jeden pracuje, zabiega, całą inteligencyę i energię wkłada i zużywa na to, aby interesy współki szły wybornie, drugi zaś nudzi się i ziewa, a nie ciekawy jest nawet dowiedzieć się, co się dzieje. Przykro Pani było, że zacytowałem przykład poczerpnięty z życia ludzi sfery niższej. Czy sądzisz Pani, że od niej niczego nauczyć się nie można! Błędne to mniemanie. Ja widziałem małżeństwo, którego całem mieniem było kilka morgów lichego gruntu, wpół rozwalona chata i chuda krowa; widziałem, jak on zaprzęgał tę krowinę do pługa i orał, a kiedy trzeba było rolę zbronować, to oboje z żoną ciągnęli bronę po polu, bo konia własnego nie posiadali, a nająć cudzego nie mieli za co. Po kilku latach takiej ciężkiej wspólnej pracy położenie ich zmieniło się znacznie. Chałupa i stodółka odnowiona, w stajni koń, a w oborze dwie krowy. Kto wie, czy za lat kilka nie przykupią jeszcze kilku morgów i nie powiększą swego gospodarstwa. Może komu wyda się bardzo prozaiczną historya tych dwojga robotników, prostych, nieokrzesanych — ale jeżeli zechcemy się bliżej przypatrzeć ich pożyciu, dostrzeżemy w niem kilka bardzo cennych zalet. Przedewszystkiem wspólność pracy, wspólność interesów, celów i dążeń. Ci ludzie mogą powiedzieć, że ich szczupłe mienie jest ich własnem mieniem, każdy kęs chleba, jaki spożywają, owocem ich własnej pracy. Nie masz u nich podziału na moje i twoje, a o wszystkiem, co mają, o wszystkiem, co do nich należy, mogą powiedzieć — to nasze. Dlaczego Pani czasem nie zapyta swego męża o urodzaje, o zbiory, o stan robót w polu? Dlaczego nie zaproponuje mu Pani ze swej strony pomocy, choćby tylko w rachunkach? Dlaczego nie weźmie Pani na swoje własne barki jakiejś drobnej, drobniutkiej cząsteczki jego pracy?
Z listu szanownej Kuzynki widzę, że nawet zarząd domu niewiele ją obchodzi; siedzi sobie Pani, jak księżniczka wschodnia, a liczna służba spełnia jej każde życzenie. Czem Pani wypełnia cały dzień? „spacer, fortepian, książki, czasem goście. Po za tem smutek i smutek.“ To słowa Pani własne, to wyjątek z jednego Jej listu. Wierzę, że tak jest i ubolewam nad Panią, kochana Kuzynko, ale to, co Pani nazywasz smutkiem, bynajmniej smutkiem nie jest, to tylko nudy, wynikające z braku zatrudnienia, nudy okropne, mogące człowieka doprowadzić do rozpaczy.
Tak, tak, Kuzynko, to straszna choroba, a jednak jest na nią lekarstwo niedrogie, dostępne nawet dla biedaka. Ja chyba ten list przerwę... jestem bowiem przekonany, że go Pani w piec wrzucisz i powiesz: Co za nieznośny dziad! zamiast dobrej rady, o jaką go prosiłam, prawi mi morały, stawia za wzór babę wiejską, opaloną, zakurzoną, ciągnącą razem ze swym mężem, oczywiście także niezdarnym chłopem, bronę po polu...
Prawda, że tak będzie? Ale jakkolwiek się stanie, czy list ten pójdzie do pieca, czy też będzie schowany, zdaje mi się, że kochana Kuzynka wysnuje z niego kilka wniosków, choćby tylko trzy, a mianowicie, że jeżeli kto wychodzi zamąż przez poświęcenie się dla rodziny, jeżeli wyrzeka się osobistych pragnień dla szczęścia swoich najbliższych i przyjmuje na siebie przykre zobowiązania — to powinien je spełniać tak sumiennie i uczciwie, jak owa córka rzemieślnika. Że jeżeli ktoś wychodzi zamąż na to, aby pracować wspólnie i razem z towarzyszem swoim walczyć o byt, to powinien tak pracować gorliwie, jak ta młoda chłopka na zagonie.
I nareszcie, trzeci, najważniejszy wniosek, dający się zastosować do ludzi wszelkich sfer społecznych i towarzyskich, najrozmaitszych stanów majątkowych, jest ten: że jeżeli kto chce nie znać, co nudy, co jakieś urojone nieszczęścia, niech wynajdzie sobie zatrudnienie, niech je ukocha, niech mu się odda całą duszą...
Jeżeli, kochana Kuzynko, takie wnioski z mego listu wysnujesz, jeżeli zastanowisz się nad niemi, a zechcesz je choćby potrosze i stopniowo wprowadzać w czyn, w takim razie twój świat nudów istnieć przestanie, rozpadnie się w puch, obróci w nicość, a na jego miejscu zjawi się nowy świat czynu i uczuć, w którym będzie ci dobrze.






VI.

„I kogóż tam jeszcze, szanowny Kuzynku, nudziarzu niepoprawny, wywleczesz na scenę z bogatego repertuaru ślusarzy, szewców, chłopów?... Chyba brakuje już tylko zaszarganej żydówki z za Żelaznej Bramy, przekupki sprzedającej jabłka i pomarańcze?...
„Nie żałuj sobie tej przyjemności. Wprowadź jaką zaszarganą Surę na piedestał, daj jej oświetlenie wspaniałe, dekoracyę przepyszną, syp jej kwiaty pod zabłocone trzewiki, na zrudziałą perukę włóż wieniec laurowy, i wołaj do swej kuzynki, do mnie: Oto ideał kobiety, ideał żony, wzór do naśladowania! Ja to przyjmę, tak jak przyjęłam jakąś Manię z oficyny i chłopkę z Wólki. Pozwól sobie, pozwól, znęcaj się nad bezbronną ofiarą, której cała wina w tem, że z zaufaniem zupełnem otworzyła serce przed Tobą i żądała przyjacielskiej, życzliwej rady. Co za idea dzika brać wszystko naodwrót i zamiast szukać wzorów i przykładów wyżej, w lepszych sferach, schylać się po nie nizko, jak tylko można najniżej. Zdaje mi się, szanowny Kuzynie, że gdyby ci kto kazał szukać słońca, z pochyloną głową, zapatrzony w ziemię, poszedłbyś pewnie do piwnicy.
Brawo, Kuzynko, brawo! Twoje oburzenie, twój gniew zachwyca mnie, po słońce ja do piwnicy nie pójdę, ale jeżeli chodzi o tę naukę, którą daje życie, to jak najchętniej udam się nietylko na pole i do piwnicy, ale i do głębokich kopalni, w których pracują górnicy. I radzę ci, Kuzyneczko, że jeżeli zechcesz zobaczyć odwagę i śmiałość, a nawet najpiękniejsze wzory poświęcenia, to spuść się na kilkaset łokci pod ziemię, do czarnych przepaści, a znajdziesz je tam. Znacznie to głębiej niż w piwnicy, do której mnie po słońce posyłasz.
Co się tycze owej zaszarganej żydówki, dlaczego nie? Nie trzeba jej stawiać na piedestale, nie trzeba wieńczyć, ani bengalskiemi ogniami oświetlać, ale dość poznać jej położenie rodzinne i obowiązki, jakie ma do spełnienia. Jak kto inny szuka w małżeństwie uczucia, majątku, pozycyi towarzyskiej, tytułów lub protekcyi, tak ta szukała wielkiego honoru: marzeniem jej było mieć męża niesłychanie uczonego i mnóstwo dzieci. Jakoż dostała wielkiego myśliciela, filozofa w jej przekonaniu, a w gruncie rzeczy niedołęgę i idyotę, niezdolnego zupełnie do życia w tem znaczeniu, jak my je rozumiemy, nie mającego pojęcia o obowiązkach męża i ojca rodziny. Nie zajmuje on się niczem pożytecznem, cały dzień przepędza nad książkami, niezdolny jest zarobić nawet tyle, żeby mógł dać chociażby suchy kawałek chleba żonie swojej i dzieciom. I ta zaszargana żydówka żywi go swoim własnym przemysłem, żywi męża i dzieci, których ma siedmioro. A czem żywi? Dziesięcioma rublami, stanowiącemi cały jej majątek. Kupuje, sprzedaje i znów kupuje, cały dzień biega po ulicach obarczona koszami, zadyszana, zmęczona, upadająca nieraz pod ciężarem. Zgadzam się najzupełniej z szanowną Kuzynką, że nie jest to typ pociągający swoją powierzchownością, ale jako żonie i matce, jako kobiecie dźwigającej na swych barkach cały ciężar utrzymania głupowatego męża i dzieci, trzeba jej oddać sprawiedliwość. Ona ma ciężkie zadanie i sumiennie je spełnia. Jeżeli idzie o przykład, brać go z niej można. A, szanowna Kuzynko, oprócz tej żydówki, mógłbym przedstawić jeszcze inne typy ze sfery pracującej nietylko fizycznie, ale i umysłowo. Zwiedź tylko rozmaite oficyny i poddasza w wielkich miastach, pofatyguj się na trzecie i czwarte piętra, bo ta niedola wysoko się gnieździ. Wyobraź sobie, że są rodziny, w których mąż i ojciec pracować nie może, bo go ciężka choroba powaliła, albo posadę utracił, albo poprostu pijak jest lub hultaj, na złą drogę poszedł, żonę i dzieci porzucił, na pastwę losu zostawił. Pójdź, kochana Pani i zobacz, co robią te nieszczęśliwe. Same są, cały ciężar na nie spadł, a czy opuszczają ręce? Pracują. Pani Dobrodziejko, i jak pracują, pomimo, że niejedna z nich pochodzi z takiej sfery, w której dziewcząt pracować nie uczą. One jednak naturę własną przezwyciężają, wszelkie przyzwyczajenia przemogą, nauczą się robić tego, czego nigdy w swem życiu nie robiły, pokonywać trudności, walczyć z bezsennością, głodem, wstrzymywać łzy, które się cisną do oczu. Są to poprostu bohaterki, tem godniejsze szacunku, że ciche, nieznane, że świat o nich nie wie. A wiesz, Pani, kto był ich przewodnikiem w niedoli, nauczycielem? Serce, tylko serce! Miłość, przywiązanie dla męża kaleki, dla dzieci, zaprowadziła je na wyżyny poświęceń. Widzi Pani Dobrodziejka, że nie zawadzi, jak się Pani obrazowo wyraża, zaglądać czasem do piwnic, a jeżeli Pani chcesz studyować tak zwaną „kwestyę małżeńską“, to nie zaglądaj do marnych romansów francuskich, nie szukaj wzorów w rozpróżniaczonej sferze ludzi, których jedynym celem życia jest zabawa i tak zwane „zabijanie czasu“, ale idź tam, gdzie dusze ożywia wiara prosta, ta, co góry przenosi, gdzie serca pełne uczuć szczerych, a ręce i głowy wciąż zatrudnione. Trafiają się i w tych nizinach objawy brzydkie i wstrętne, ale, doprawdy, więcej jest dobrych — i tylko człowiek sam z gruntu zły i zepsuty dostrzedz ich nie potrafi. I gdy Pani zejdziesz trochę niżej, gdy poznasz ludzkie nędze i życie, gdy zobaczysz wielkie poświęcenia, i wielkie prace, i wielki niedostatek, to ci się własne życie, choćby ono było tylko zaledwie znośnem, wyda szczęśliwem. Jeśli będziesz miała w danej chwili w ręku chleb lub garść pieniędzy, to ogarnie cię nieprzeparta chęć podzielenia tego chleba i tych monet między nieszczęśliwych i ubogich, aby im ulżyć, a kiedy im ulżysz, wówczas sama uczujesz taką lekkość i błogość, jakgdyby ci wielki kamień spadł z piersi. Trzeba schodzić niżej, trzeba widzieć, co się tam dzieje, a szczególniej obowiązkowe to jest dla tych, których los wyżej postawił. Polecam to uwadze Pani Dobrodziejki.






VII.

Następny list jest bez wymówek i bez burzy — już ani słowa o chłopce, ani wzmianki o żydówce. Ton spokojny, trochę poważniejszy, mniej lamentu i użalania się na losy. Musiało się w domu stać coś takiego, co pchnęło myśli pani Anieli w nowym kierunku. Jest i komis, którym z nieśmiałością obarcza swego kuzyna i korespondenta. Mam kupić amazonkę i kapelusz. Aha, będziemy więc jeździli konno. Śliczna idea! Taki sport nie zaszkodzi; owszem, zbawienny jest dla zdrowia, a jako rozrywka, należy do najprzyjemniejszych. Oczywiście w tej chwili udałem się do sklepów, kupiłem, co mi polecono, i wysłałem paczkę na pocztę. „Przepraszam najmocniej, że cię, szanowny Kuzynie, trudzę, były słowa listu, ale idzie o pośpiech. Przyszła mi myśl, może szczęśliwa, może nie, aby czasem towarzyszyć Henrykowi w jego wycieczkach gospodarskich. Trzeba zobaczyć nareszcie, jak wyglądają zblizka te pola, lasy i łąki, o których ciągle słyszę. Nie wyjawię jednak mężowi tego zamiaru, aż mieć będę wszystko, co mi do takiej wycieczki potrzeba. Gdybym mu wspomniała o tem naprzód, natychmiast posłałby kogo do Warszawy naumyślnie, lub sam pojechał i w czwórnasób wszystko przepłacił, po co?
„Dziś przy obiedzie zapytałam go, ile ma wołów? Uważałam, że go to zapytanie niezmiernie zdziwiło. Zrobił wielkie oczy i zanim odpowiedział, zwrócił moją uwagę, że woły nie są jego, lecz nasze. Co prawda, on jest zawsze bardzo uprzejmy i nie ominie żadnej sposobności powiedzenia mi czego przyjemnego. Pokazuje się, że tych nieszczęsnych wołów jest bardzo dużo. Pytałam, czem są żywione, ile kosztuje ich utrzymanie i jakie z tego są zyski?
„Niedowierzał jakoś szczerości tego zapytania... Patrzył na mnie badawczo i rzekł (powtarzam rozmowę dosłownie):
„— Dlaczego zapytujesz o to?
„— Bo, jak sam powiedziałeś przed chwilą, są to nasze woły.
„Zerwał się z krzesła i pocałował mnie w rękę.
„— Dziękuję — rzekł — serdecznie dziękuję. Nie masz może pojęcia, ile przyjemności zrobiłaś mi tem zapytaniem.
„Z niezmiernem ożywieniem opowiadać mi zaczął o wielkiem gospodarstwie, jakie prowadzi, a trzeba wiedzieć, że gospodarstwo jest to przedmiot, do którego on się umie zapalać, nawet entuzyazmować. Kiedy mówi o niem, znać, że nad przedmiotem tym pracuje, że go zna doskonale, że oddaje mu się z całem zamiłowaniem. Ja, co prawda, nie podzielam tych zachwytów, ale muszę przyznać, że opowiadanie, a raczej wykład tego przedmiotu, bo naprawdę był to wykład, rodzaj wstępnej prelekcyi, zajęło mnie żywo. On mówił, jak trzeba ziemię znać dobrze, aby ją skłonić do wytwarzania największej ilości tych roślin, które mieć pragniemy, jak gruntownie trzeba badać właściwości tych roślin, ich życie i potrzeby. Mówił o tem, jakie to jest rozległe pole pracy, ile wymaga nauk i wiadomości pomocniczych, przez ile czasu ludzkość badała te tajniki natury, aby się dowiedzieć, w jaki sposób obchodzić się z ziemią. Słuchałam z wielkiem zajęciem, gdyż istotnie dla mnie były to zupełnie nowe rzeczy. Wyobrażałam sobie zawsze, że rolnictwo wymaga najmniej inteligencyi ze wszystkich gałęzi pracy ludzkiej i wogóle dość lekko traktowałam rolników. Cóż-bo wielkiego — myślałam — nająć ludzi, i kazać im, aby zebrali zboże i zwieźli je do stodół. To przecież potrafi każdy. Od dzisiejszej rozmowy z Henrykiem przekonałam się, że byłam w grubym błędzie.
„Muszę go poprosić, żeby mi jeszcze kiedy co o tym przedmiocie opowiedział, tembardziej, iż widzę, że mu to sprawia wielką przyjemność. Cały czas po obiedzie do późnego wieczoru przepędził ze mną. Chodziliśmy po ogrodzie, rozmawiali długo, długo. On ma powierzchowność bardzo sympatyczną, ale jak się ożywi, jest zupełnie przystojny.
„Poprosiłam, żebyśmy poszli na folwark; było to już o samym zachodzie słońca, kiedy inwentarz z pastwisk powrócił. Co tam krów, co koni, a jakie ładne źrebiątka! Najbardziej ubawiłam się w owczarni; owce, jagnięta chwytały mnie za ręce, jakgdyby dopominając się o pieszczotę, czy o przysmak. Bardzo miłe stworzenia. Za tydzień wszystkie mają być umyte i ostrzyżone. Muszę zobaczyć, jak się to robi. Wybieram się na wieś, sama, bez męża; chcę się przekonać, jak wyglądają wewnątrz te małe domki chłopskie, które widuję czasem przejeżdżając. Chcę zbadać, jak ci biedni ludzie żyją i czy im czego nie potrzeba.
„Jestem teraz trochę zajęta, bo mam wiele różnych projektów, którebym chciała wykonać, dlatego i ten list jest pobieżny i krótki, powetuję to za przyszłym razem, jak znajdę więcej chwil swobodnych, powetuję, gdyż mam się z kochanym Kuzynem o wiele, wiele rzeczy posprzeczać, pokłócić, a także za niektóre podziękować. Ale to później, dziś nie mogę. Doznaję w tej chwili różnorodnych wrażeń. A proszę pamiętać o sprawunku, szczerze wdzięczna będę za pośpiech“.






VIII.

Znów dłuższa przerwa.
Szanowna korespondentka umilkła, listu jak nie widać, tak nie widać. Należy przypuszczać, że winien temu karnawał, który właśnie tylko co się rozpoczął. Ten bożek pustoty i wesołości ma i na wsi, nawet w najodleglejszych zakątkach, swoich zwolenników. Bezwątpienia pani Aniela do ich liczby należy. Trudno żądać, żeby w takim czasie ważnym o pisaniu listów myślała; może właśnie umysł jej zajęty jest w tej chwili wytwarzaniem projektów zabaw, jakie u siebie urządzić zamierza, lub też obmyślaniem wykwintnych strojów, mogących olśnić brzydką, a doprowadzić do najgorszej zazdrości piękniejszą połowę towarzystwa. Ponieważ góra nie chciała przyjść do Mahometa, więc Mahomet przyszedł sam do góry. Nie pisze moja korespondentka, trzeba napisać do niej, i skoro zaczęło się korespondencyę, nie przerywać jej w połowie.
A więc...
Pani dobrodziejko, cóż znaczy ta cisza?
Czy ma zwiastować burzę, czy też... nie chcę się domyślać reszty, i jak na teraz, chociaż niepytany i nieproszony, odzywam się. Trzeba przyjść przecież do jakiegoś porozumienia, do konkluzyi, do wniosków stanowczych, trzeba postawić kropkę nad i.
A więc opiszę Pani krótką historyjkę z prawdziwego zdarzenia, z życia, bynajmniej nie z fantazyi, gdyż trzymam się warunków naszej umowy, na mocy której wszelka fantazya z tych listów stanowczo została wykluczona.
Tym razem materyału dostarczy nam nie oficyna, do której pani widocznie coś cierpi, nie chłopska chata (miała ją Pani Dobrodziejka studyować), ale front. Front, szanowna Pani, pierwsze piętro, ośm pokoi ze wszelkiemi wygodami, łazienka, marmurowe schody, stylowe meble, dywany, portyery, rzeźby, obrazy... To już nie piwnice przecież, ale „świat.“ W apartamencie, o którym mowa, mieszka małżeństwo. Żyją z sobą ci państwo siedm, czy ośm lat... ale przepraszam, źle się wyraziłem, powinienem był powiedzieć: żyli z sobą siedm, czy ośm lat, gdyż obecnie rozeszli się. W apartamencie pozostał pan, pani zaś przeniosła się na mieszkanie do swych rodziców, zabrawszy z sobą czteroletniego panicza — bo jest i panicz.
Rozstanie się nastąpiło wedle wszelkich form prawnych; już jest separacya, teraz toczy się proces rozwodowy i według wszelkiego prawdopodobieństwa, za rok lub półtora więzy, w które ci państwo zakuli się dobrowolnie na całe życie — pękną. Pan pójdzie w swoją stronę, pani w swoją. Pan znajdzie sobie inną pannę, pani innego pana, i znów, zacznie się koncert nudów i ziewania, ale już nie na dwa, tylko na cztery głosy.
Historya tych dwojga ludzi z apartamentu jest krótka. Poznali się na balu publicznym, a że on miał kamienicę dużą, a ona jeszcze większą, więc przyszli bez żadnej trudności do przekonania, że kamienica jedna i kamienica druga, to są dwie kamienice.
Zrobiwszy to odkrycie, on zaprosił ją do walca, a ona przylgnęła do jego ramienia tak dokładnie, jak, dajmy na to, dom trzypiętrowy Nr. 9563a do takiegoż domu Nr. 9563b. Rodzice uznali, że młodzi są tak doskonale dobrani, jak dwa domy, mające jedną ścianę wspólną. Na drugim balu, w kontredansie, on dał jej do zrozumienia, że ją kocha, na co otrzymał odpowiedź, że jej to wcale przykrości nie sprawia. Złożył rodzicom wizytę pierwszą i drugą jako miły i pożądany gość, a na trzeciej miał już tytuł narzeczonego. Potem poszło już wszystko bardzo szybko, gładko i bez przeszkód. Wspaniała wyprawa, intercyza, ślub, świetne wesele i wyjazd za granicę, bo przecież bez tego ani rusz. Ona była zachwycona zmianą losu i z tej zapewnie racyi, obecnie w sprawie rozwodowej dowodzi, że padła ofiarą... przymusu ze strony rodziców.
Po powrocie z podróży poślubnej młoda para zajęła ów wspaniały apartament i zaczęła „żyć“, to znaczy prowadzić tak zwany „dom otwarty“, czyli bywać w świecie, przyjmować gości, obchodzić wszelkie karnawały: wiosenne, letnie, jesienne i zimowe. Wie Pani przecież, jak to jest. Pani tyle tylko miała do roboty, co myśleć o strojach i flircie, bo nawet gdy przybył panicz, nie zajmowała się nim sama, zdawszy to na ręce płatne — a pan, trudził się podnoszeniem komornego i obcinaniem kuponów. Dla rozmaitości i dla tytułu miał urząd w jakiemś towarzystwie akcyjnem, urząd, który mu pochłaniał około dwunastu, czy nawet piętnastu godzin czasu rocznie.
Oboje państwo nudzili się. Ona ożywiała się jedynie w towarzystwie, on zaś był zupełnie innym człowiekiem za domem, a innym w domu. Mogłoby się zdawać, że ów świetny apartament, za wyjątkiem chwil, w których przyjmował w nim gości, trzymał specyalnie do spania, ziewania i bardzo fachowej, trzeba mu to przyznać, umiejętnej i pełnej głębokiej erudycyi krytyki... obiadów.
Grywał codziennie w karty w dobranem towarzystwie, puszczał się na hazard podczas wyścigów, co parę lat, z zachowaniem ostrożności, kusił fortunę na Rivierze; przyjaciół miał wielu, przyjaciółek kilka, z tych jedną stałą; przychodził szybko do posiadania coraz tęższej tuszy i coraz krótszego oddechu; był stałym gościem w pierwszorzędnych handlach, znał się wybornie na winie i cygarach, uchodził za pierwszorzędną powagę w sprawach wintowych, a niekiedy, gdy głębiej zastanawiał się nad życiem i zadaniami człowieka na tym padole płaczu, wpadał w pesymizm i dowodził, że nie warto żyć na świecie, ponieważ... trudno jest w Warszawie o porządnego kucharza...
Tak to, Pani Dobrodziejko, los ludzi niekiedy smaga i prześladuje...
Jego małżonka miała mniejszy, uboższy repertuar rozrywek. Nie zachwycały ją karty, nie znała się na wysokich gatunkach win, zapachu cygar, chociażby najlepszych, znosić nie mogła. Lubiła jadać dobrze, ale nie w tym wszelako stopniu, co jej małżonek. Z rozkoszy uczuć przyjaźni także korzystała znacznie mniej niż — mąż. On mógł bezpiecznie powierzyć przyjaciołom wszelkie tajniki — ona zaś nie odważyłaby się odkryć przyjaciółkom swych pożądań i pragnień, gdyż zaraz wzięłyby ją na ząbki naturalne i sztuczne.
Pozostał jej zatem tylko świat strojów i flirtu; pierwszym poświęcała prawie całą swą inteligencyę i ogromne zapasy wolnego czasu, z drugim poczynała sobie ostrożniej, zwłaszcza w pierwszych latach. Początek bywa zwykle najtrudniejszy. I byłoby się to pożycie owych dwojga ludzi wlokło jakoś, może i dotrwaliby do końca, ale wyszły na jaw pewne fakty. Ona spostrzegła nagle, że mąż pozwala sobie za dużo, on znów zauważył, że żona zbyt wyraźnie akcentuje swoją sympatyę dla pewnego młodego człowieka. Oboje ci państwo przypomnieli sobie, że są mężem i żoną i że mają jedno względem drugiego niejakie zobowiązania.
Wyniknął spór, wzajemne oskarżenia, wymówki; z jednej strony łzy i spazmy, z drugiej gryząca ironia, aż wreszcie kwestya stanęła na ostrzu noża. Pani odjechała do rodziców, pan został na placu boju, obecnie korespondują z sobą na papierze stemplowym, rozmawiają za pośrednictwem adwokatów, a widują się niekiedy w salonach konsystorza. W gruncie rzeczy położenie ich nie zmieniło się nic. On żyje jak dawniej, ona również, a panicza psuje pieszczotami babcia. Jedno tylko przybyło im zatrudnienie, a mianowicie: on upatruje jakiej piękności z posagiem, którą mógłby uszczęśliwić swoją ręką — ona zaś, bardzo jeszcze przystojna separatka, obserwuje bacznie wśród salonów człowieka z odpowiednią pozycyą majątkową i towarzyską, któryby zechciał zahypotekować się na drugim numerze księgi jej serca.
Oto i koniec historyjki — a teraz proszę o wiadomość, co się z Panią dzieje, czy posyłka doszła, czy Pani z niej zadowolona i wreszcie, jak stoi ta sprawa, która stała się przyczyną zawiązania niniejszej korespondencyi.






IX.

„Przepraszam, przepraszam i jeszcze raz przepraszam — moja wina! Zaniedbałam się w korespondencyi, zaległam, ale niech mnie usprawiedliwi brak czasu. Widzę już ironiczny uśmiech na pańskiej twarzy, kochany Kuzynie, widzę jak wzruszasz ramionami i mówisz: Jakto, ona niema czasu? więc któż go mieć będzie? — a jednak ja mówię prawdę szczerą; dziesięć razy zabierałam się do pisania i za każdym razem coś mi przeszkodziło; bo... bo... widzi Kuzyn kochany, obecnie mam mnóstwo zatrudnień. Starzeję się widocznie, zaczynam się wdawać w drobiazgi, co więcej — wstyd się przyznać — zrzędzę, i to dość często. Zaczęłam wglądać w sprawy domowe i przeraziłam się, widząc, jaki w nich nieład. Trzeba było zrobić zmianę gabinetu, mówiąc językiem gazeciarskim; zmienić połowę służby, a nad całą zaprowadzić kontrolę. Niełatwo mi to przyszło, ale zmusiłam się do wczesnego wstawania, do zajęcia się drobiazgami, które poprzednio nie obchodziły mnie wcale. I wiesz, kochany Kuzynie, co zyskałam na tem? Nie mówię oczywiście o korzyściach materyalnych, ale zyskałam to, że moje pojęcia o czasie zmieniły się z gruntu; że nareszcie godzina wydaje mi się godziną — a nie rokiem, jak jeszcze niedawno. Ach! i dużo, dużo się tu zmieniło od czasu ostatniego mojego listu... ale o tem później. Przedewszystkiem dziękuję za przesyłkę, wszystko jest dobre, według miary. Szkoda, że się nie ożeniłeś, kochany Kuzynie, skoro tak doskonale umiesz załatwiać damskie zlecenia.
„Historyjka którą mi opisałeś, nie ma dla mnie uroku nowości; wiem o niej, znam nawet osobiście aktorów tego dramatu; bo mów sobie co chcesz, szydź, śmiej się — ale ja twierdzę i twierdzić będę zawsze, że to dramat...
„Była wprawdzie chwila, że ja myślałam sama, myślałam... ale zastanowiwszy się głębiej, wstydzę się tych myśli... To jest zobowiązanie, więcej niż zobowiązanie, przysięga...
„Na wsi byłam i bywać będę często.
„Wiele jest tam do roboty. Znalazłam chorą, opuszczoną staruszkę, bardzo jest biedna, dzieci o nią nie dbają, teraz ma opiekę i mieć ją będzie do śmierci. Znalazłam kilka sierot — są już na folwarku. Nakarmione, umyte, dobrze odziane, cieszą się ze zmiany swego losu. Mąż mój dał im stosowne zatrudnienie, więc darmo chleba nie jedzą... pracują także dzieciaki! Chłopiec ma dwanaście lat, jest przy koniach, dziewczęta dwie, trochę młodsze, obsługują drób. Dobre dzieci, bardzo mnie zajmują. Postaram się, aby im sieroctwo było lżejsze i znośne.
„Zapytujesz, kochany Kuzynie, co się u nas dzieje? Doprawdy, nie umiem na to dokładnie odpowiedzieć; niby wszystko tak jak było, a przecież nie tak. Weselej jakoś czas schodzi; mój mąż wciąż ma dobry humor, proponował, żebym się trochę zabawiła, żebyśmy karnawał spędzili w Warszawie; oparłam się temu stanowczo, z tego powodu, że mąż mój poniósł dość dużą stratę materyalną przez wypadek w gorzelni. Nie wiem, z jakiego powodu pękł kocieł i uszkodził cały, podobno dosyć kosztowny budynek. Szczęściem, stało się to w samo południe, kiedy wszyscy robotnicy wyszli na obiad i tym sposobem obeszło się bez ofiar. Przyprowadzenie fabryki do poprzedniego stanu kosztować będzie sporo, i to był powód, dla którego propozycyę Henryka odrzuciłam stanowczo. Opierał się on temu i nalegał, ale ostatecznie musiał ustąpić. Jestem przekonana, że zrobiło mu to przyjemność. Zabawić się można i tutaj na wsi, w kilku domach w sąsiedztwie projektowane są większe zebrania — u nas również. Będę miała z tego powodu dosyć roboty.
„Owa zabawa u nas ma być w końcu stycznia, dwudziestego piątego, byłabym bardzo szczęśliwa, gdybyś, kochany Kuzynie, chciał nas odwiedzić, przyjedź na tydzień albo na dwa. Wieś w zimie nie jest straszna, a jeśli jesteś amatorem polowania, to lepszego zapewne łatwo nie znajdziesz. Bo tu są ogromne lasy w naszych stronach i zwierzyny nie brak. Niech cię odległość nie przeraża, kilkanaście stacyj koleją, kilkanaście mil na saniach. W wagonie dość jest wygodnie, a droga zwyczajna wyda się jak spacer. Śniegu mamy w tym roku obfitość, cała okolica tonie w białym puchu. Droga wskutek tego jest wyborna i nie męcząca.
„Zapraszam serdecznie, w imieniu własnem i Henryka, który pragnie Cię poznać. Oboje dołożymy starań, abyś się nie nudził, a jeżeli nie zechcesz przerywać swych zatrudnień, to znajdziesz i u nas kącik tak spokojny, jakiego w całej Warszawie szukałbyś napróżno... Rzeknij słowo, Kuzynie, a przygotuję się godnie na Twoje przyjęcie. Gotowa jestem posunąć uprzejmość tak dalece, że sprowadzę specyalnie dla ciebie beczkę atramentu i cały wagon papieru, żeby ci nie zabrakło. Czekamy na Pana dobrodzieja.“






X.

Wiesz Pani czem kogo kusić! Mniejsza o beczkę czernidła i o wagon papieru, ale owa bezwzględna cisza wiejska, jaką mi obiecujesz, to przedmiot westchnień wszystkich ludzi zmuszonych pracować umysłowo w zgiełku i turkocie wielkiego miasta; ale ta cisza jest zdradna, ja ją znam. Zdaje się człowiekowi, że w leciuchnej łódce płynie po równej, gładkiej i niczem niezmąconej powierzchni jeziora, że może zapomnieć w danej chwili o wszystkiem i wyłącznie tylko ze swemi myślami pozostać. Co bo może mu przeszkadzać, jaki szmer przerywać bieg myśli na wielkiej, jak lustrzana szyba gładkiej, powierzchni wody?
Takby się zdawało, Szanowna Pani Dobrodziejko, a przecież jest inaczej, owa bezwzględna cisza nie istnieje. Zamyśliłeś się, a oto nie wiadomo zkąd figlarz wietrzyk wyskoczył i dmucha na ciebie; z trzciny nadbrzeżnej woła na cię dzika kaczka, w górze rybitwa zatacza szerokie kręgi i jak kula spada na wodę po zdobycz, to znów ryba mąci powierzchnię wody, błysnąwszy nagle przed oczami srebrną łuską, para gołębi przelatuje tuż nad twoją głową, łomocząc skrzydłami, czapla zapada na płytkie wybrzeża, jaskółki muskają w przelocie toń gładką, a tam z lasu biegnie w podskokach trwożnie sarenka, aby pragnienie ugasić. Znam ja, Pani Dobrodziejko, tę ciszę pozorną, tę niby martwotę pełną życia i oddawna wiem o tem, że ciszy nigdzie niema: choćby człowiek szukał jej w podziemiach, to i tam przyjdzie za nim nietoperz, szczur, pająk, przyjdą różne robaki, aby zaprotestować i powiedzieć, że ciszy bezwzględnej niema i że jej szukać próżny trud. I polowanie nie jest dla mnie pokusą; nie mogę się przekonać do tej niby rycerskiej rozrywki, polegającej na zabijaniu lub kaleczeniu zwierząt. Z zaproszenia Pani korzystałbym chętnie, nie dla ciszy, której nawet w najbardziej zapadłych zakątkach wioskowych niema, nie dla polowania, nie posiadającego, jak dla mnie przynajmniej, powabów, ale dla towarzystwa, dla oderwania się chwilowego od atramentu i papieru, który mi Pani chce wagonami sprowadzić. Niech Pani cofnie zamówienie i wstrzymać każe transport, ja nie przyjadę i z gościnności korzystać nie będę, gdyż nie mogę teraz. Z zaproszenia wolę skorzystać latem, jeżeli doczekam i jeżeli państwo w domu będziecie. Bardzo rad będę poznać pana Henryka, bo już, dzięki tej naszej korespondencyi, powziąłem dla niego sympatyę... Dzięki naszej korespondencyi... Czy Pani nie uważa, że ona jakoś się psuje, traci racyę bytu, odbiegamy w niej coraz bardziej od kwestyi, Pani nie rzuca już pytań, nie chce rad i, daj Boże w dobrą godzinę to powiedzieć, niema pani miny (bo i w korespondencyi minę mieć można), niema pani miny nieszczęśliwej, znudzonej życiem kobiety... Jestem prawie pewny, że w ostatnich czasach musiała pani wypięknieć. Czy tak? Czy zwierciadło potwierdza moje przypuszczenia? Czy pan Henryk zauważył to zblizka, czego ja się domyślam zdaleka? Niech mi Pani koniecznie, ale to koniecznie o tem napisze. Nie chodzi tu o zaspokojenie zwykłej ciekawości, lecz o stwierdzenie teoryi. Bo, widzi Pani, chociaż jestem kawaler i prawdopodobnie do końca życia temu szlachetnemu stanowi będę wiernym, jednak piękność niewieścia bardzo mnie zajmuje i przyszedłem do przekonania, że na nią, to jest na piękność, składają się nietylko zewnętrzne przyczyny. Niech się to Pani nie wyda paradoksem, ale kobieta piękna jak Wenus może się wydawać wcale nieładną — w pewnych warunkach — a natomiast osoba zaledwie że przystojna, może robić wrażenie uroczego zjawiska: pierwsza, jeżeli jej nie ożywia jaka przyczyna wewnętrzna, psychiczna, pozostanie tylko manekinem, ładną figurką porcelanową, ale zachwycić, a nawet zaciekawić nie zdoła; druga, daleko skąpiej wyposażona w urodę, może się wydać zachwycającą.
Może to Pani łatwo sprawdzić, niech Pani tylko obserwuje tłumiącą ziewanie piękność, znudzoną czczością i pustką bezmyślnego życia, i kobiety zatrudnione, oddane zajęciu, kobiety, spełniające obowiązki swe z przekonania, z zasady... Niech Pani przypatrzy się kiedy kobiecie-matce, nawet nie uchodzącej za ładną, niech Pani spojrzy na jej twarz w chwili, gdy bierze dziecko na rękę, lub pochyla się nad kołyską. Zobaczy Pani wówczas, jak ta kobieta wypięknieje, jak się ożywią jej oczy, rozpromieni cała twarz. Przypomina Pani sobie bezwątpienia wspólną naszą kuzynkę, dziś już nieżyjącą, która do późnego wieku zachowała szczególną świeżość cery i blask oczu, nazywano ją „piękną staruszką bez zmarszczek.“
Nieraz bywała ona zapytywana, jakim sposobem potrafiła się tak zakonserwować doskonale?
— To nie żadna sztuka — odpowiadała — zimna woda i mydło, to są moje jedyne kosmetyki, zatrudniona zawsze od rana do nocy, nie znałam prawie co bezsenność, chyba gdy dzieci chorowały i trzeba było czuwać nad niemi; nie zaznałam też nigdy co to nudy, a zawsze myśląc o mężu i dzieciach, nie miałam czasu zastanawiać się nad sobą i wytwarzać zmartwień. Oto cały sekret.
Dzielna to była kobieta, doskonała żona i matka.
Pamięta ją Pani zapewne. Ja widziałem ją po raz ostatni przed czterema laty, było to na krótko przed jej śmiercią. Jeszcze mam przed oczami jej postać, wzbudzającą poszanowanie. Przyjmowała udział w rozmowie i bez względu na wiek podeszły, obchodziło ją wszystko, o czem mówiono. Zacna staruszka ręce miała wciąż zaprzątnięte, pomimo, że się jej jaknajsłuszniej odpoczynek należał. Szyła ciągle jakieś stroje dla wnuków. Przeszła przez życie cicho, a tak pożytecznie, tyle dobrego zrobiła! Jakże nie cenić i nie szanować jej pamięci.?!
Wpadł mi przypadkiem do rąk rękopis, pamiętnik kobiety, szkoda, że niedokończony, pisany urywkowo, ale można z niego jeszcze coś wydobyć. Była to widocznie nieszczęśliwa istota i nietrudno z pamiętnika wywnioskować, że pragnęła pozbyć się ciężaru życia dobrowolnie. Może kiedy w wolnym czasie uporządkuję ten manuskrypt, obecnie poprzestanę na zakomunikowaniu Pani kilku bardziej charakterystycznych wyjątków. Oto co mówi między innemi wiotki, napół zbutwiały papier, co opowiadają drobne, pospiesznie kreślone literki...
„... Od dziecka wciąż mi kładziono w głowę, żem ładna, że stworzona jestem do szczęścia, do zabaw, odbierania hołdów. Niech im Bóg tego nie pamięta...
... Byłam dzieckiem — lalką, byłam kobietą-lalką, strój mnie zachwycał, pochlebstwa upajały...
... Na moje nieszczęście, teraz to widzę jasno, przyszłam na świat w tej sferze, w której nie znają, co to troska o byt. Pieniądz ułatwia wszelkie zachcianki, pozwala być niczem, nie umieć dobrze nic, żyć życiem motylka.
... Wydano mnie zamąż... Czy kochałam człowieka, którego towarzyszką zostać miałam? — to pytanie nie zastanawiało mnie bynajmniej; więcej mnie zajmowała przepyszna suknia ślubna, uroczystości weselne, szereg zabaw projektowanych, wyjazdy, wreszcie bawiła mnie rola samodzielnej już pani domu, mogącej jaśnieć we własnych salonach i upajać się aż do zawrotu głowy kadzidłem pochlebstw, których mi nie szczędzono.
... Każdy mężczyzna z naszego towarzystwa mówił mi, że jestem piękna, zachwycająca, urocza, że uszczęśliwić mogę uśmiechem, spojrzeniem, słówkiem przychylnem, a ja słuchałam tych słów banalnych, bezmyślnych, upajałam się niemi...
... Za mężem byłam krótko, po dwóch latach pożycia, umarł. Nie rozpaczałam po nim, nie uczułam braku tego człowieka. Ładnej blondynce bardzo do twarzy w żałobie... Mówiono mi jeszcze więcej komplementów niż poprzednio, mówiono goręcej i śmielej.
... Po roku zdjęłam żałobę i znów wyszłam zamąż... Tym razem jeszcze gorzej. Pierwszy mąż był mi zupełnie obojętny: ani dobry, ani zły; drugi, prześladował mnie zazdrością. Z początku bawiło mnie to i starałam się usilnie, aby miał powody do wybuchów gniewu, a raczej pozory powodów. Nie przypuszczałam, że rzeczy zajdą tak daleko. Zranił w pojedynku człowieka, który tyle był winien, że ja uśmiechałam się do niego. Zranił go ciężko, a ze mną rozszedł się. Sprawa naszego rozwodu ciągnęła się dość długo; przez ten czas chorowałam ciężko, a ślady przebytych cierpień wyraźnie zarysowały się na mej twarzy. Zestarzałam się, zbrzydłam, patrząc w lustro, doznawałam wrażeń okropnych...
... Koniecznie, koniecznie chciałam wskrzesić dawną moją piękność, próżna praca... chciałam znów otoczyć się rojem wielbicieli jak dawniej, jeszcze raz wyjść za mąż i bawić się jak dawniej. Niestety, nie udawały się moje zabiegi. Uroda znikała szybko, a prócz tego majątek mój, źle administrowany, zmniejszył się znacznie; przestałam być ponętną i z tego względu.
... Jestem teraz osamotniona, przerażająca pustka dokoła mnie, życie staje się okropnym ciężarem.
... Czemuż nie dano mi zasad, ideałów, dążeń, czemuż nie nauczono mnie pracować?...
... Byłam niczem, jestem niczem i odchodzę w nicość.
... Po co ja żyłam?“
Biedna kobieta, nieprawdaż? Ciekawa rzecz, co się z nią stało? Może skończyła odrazu samobójstwem, może powolnie zatruwała się morfiną, a może wegetuje jeszcze, wstrętna sama dla siebie, przykra dla otoczenia, jeżeli ma jakie, zazdroszcząca biedakom i wyrobnikom, którzy jednak miewają niekiedy uśmiech na twarzy i chęć do życia.
Smutny obraz!
Pewien myśliciel powiada, że matką wszystkiego złego, wszystkich nieszczęść, występków, nawet zbrodni — jest próżniactwo. Człowiek, który nic nie robi i nie jest użyteczny dla drugich, nie zasługuje na miano człowieka — nie jest nim.
Wielka to prawda i gdyby stosowano się do niej, byłoby ludziom daleko lepiej na świecie.
Wybacz, kochana Kuzynko, że ten list, jak na karnawał, jest może za smutny, ale niestety, życie nie z samych uśmiechów się składa...






XI.

Cisza, cisza, aż do wiosny. Listu niema, już słońce przygrzewa, pola pozieleniały, skowronek piosnki wydzwania. Natura się budzi i wołać się zdaje na człowieka: Wyjdźże z murów, chodź, ogrzej się, odetchnij pełną piersią. Przyjdź do tej uczty, w której biorą udział kwiaty, motyle, ptaszki i wszelkie stworzenia. Skąp się w promieniach słonecznych, a zdawać ci się będzie, żeś odmłodniał. Teraz pojechałbym chętnie odwiedzić kuzynkę i jej męża, w lesistej okolicy ładnie być musi...
Rzeczywiście oto przychodzi list.
„Teraz już się nie wymówisz, Panie. Kiedy przysłać konie na stacyę? Jeżeli jeszcze kołacze się w Twem sercu odrobina wrażliwości na piękno natury, przyjeżdżaj zaraz, bo każda chwila droga. Hojna pani pełnemi garściami rozrzuca dary swe na przebudzoną z uśpienia ziemię, tyle światła, tyle zieloności, a wśród drzew, krzewów, pól, tyle radosnego świegotu ptactwa, że się nasłuchać nie można, przyjeżdżaj, przyjeżdżaj, przyjeżdżaj! Co do mnie, nigdy nie robiła na mnie wiosna tak wielkiego wrażenia, nigdy nie wydała mi się tak piękną, jak obecnie. Żyję, oddycham pełną piersią, jest mi wesoło, błogo, dobrze.
„Zapytasz zapewne: dlaczego? Zkąd ta zmiana?
„Chcesz wiedzieć prawdę?
„Byłam w tej korespondencyi szczerą, będę nią i nadal.
„Ja jestem zakochana, Kuzynie, przejęta uczuciem głębokiem, poważnem, prawdziwem, mogącem wypełnić całe życie.
Masz tobie! tego tylko brakowało, pomyślałem sobie, pani Aniela zakochała się... a mniemałem, że wszystko jest na dobrej drodze... Biedny ten pan Henryk... Ależ nie, wprost przeciwnie, dzisiejszy list pani Anieli jest pełen niespodzianek.
„Chcesz wiedzieć, Kuzynie, kto przebudził moje uśpione aż dotąd serce? kto? Jak ci się zdaje? Oto Henryk, mój mąż.
„Może to śmiesznie zakochać się we własnym mężu, po kilku latach pożycia, ale tak się stało.
„Przyjmij moje podziękowanie i uścisk dłoni, gdyż pośrednio przyczyniłeś się do tego. Radziłeś mi zbliżyć się trochę do męża, zainteresować się jego pracą, przyjąć w niej udział. Posłuchałam tej rady i przekonałam się, że pod chłodną na pozór powierzchownością, w tym skromnym, małomównym, pracy oddającym się człowieku, jest piękna dusza, szlachetne serce i wielka inteligencya. Ze wstydem przyznaję się, że go nie znałam dotychczas. Poznawszy, zaczęłam się zastanawiać nad sobą i wogóle nad naszym stosunkiem, i przyszłam do tego przekonania, że tak być dłużej nie może, gdyż powinno być lepiej. On mi w tem dopomógł swoją łagodnością, wyrozumiałością, postępowaniem uprzejmem. Prosiłam go, aby mi pozwolił zajmować się choćby tylko rachunkami; nie bronił, ale bardzo delikatnie dał do zrozumienia, że gdybym chciała tylko domem się zająć, miałabym dużo zatrudnienia i prawda, teraz mogę powiedzieć, że prawda. Gospodarstwo mężowskie interesuje mnie bardzo, niekiedy towarzyszę mu w pole, ale tylko wolnym czasem, gdyż te zatrudnienia, jakie mam w swoim kobiecym światku, zajmują mi prawie dzień cały. Poznaliśmy się bliżej z mężem moim i szczerze to mówię, pokochałam go i dziś tak zwana „kwestya małżeńska“ jest dla mnie rozwiązana. Kochać i pracować. Oto cały sekret; nie mieć czasu, to połowa szczęścia. Już się nie gniewam na Ciebie, Kuzynie, za twoje bohaterki z poddaszy, suteryn i chat chłopskich. Wierz mi, że teraz potrafię oddać sprawiedliwość tym pracownicom niezmordowanym, nie rażą mnie ani ich narobione ręce, ani grzbiety w kabłąk wygięte. To są ludzie obowiązku.
„Ponieważ, jak sądzę, wyczerpaliśmy przedmiot, jak dla mnie przynajmniej, więc możemy na tem korespondencyę zakończyć. Nie znaczy to, żebyśmy zupełnie mieli wymiany listów zaniechać, ale do tego przedmiotu pocóż wracać?
„Wstyd mi, że poruszyłam kwestyę, która, jak w tej chwili, już dla mnie kwestyą nie jest i zrobisz mi, kochany Kuzynie, wielką grzeczność i łaskę, jeżeli przywiedziesz z sobą moje listy i oddasz mi je na spalenie.“
„Chciałabym zatrzeć ślady przestępstwa, a doprawdy przestępstwem jest nie znać tak prostych, elementarnych zasad życia!
„Oszczędźże mi wstydu i daj listy, aby je płomień zniweczył.
„Czekamy.
„Do mojej prośby i Henryk swoją dołącza, przyjeżdżaj i ciesz się naszem szczęściem, bośmy naprawdę szczęśliwi.
„Czekamy.
„Zobacz naszą okolicę przepiękną i przerżniętą szeroką wstęgą spławnej rzeki, bogatą w wielkie lasy, w szerokie pola; odetchnij naszem powietrzem, a orzeźwi cię ono.“






XII.

Ostatni mój list był króciutki.
„Przyjeżdżam pierwszego Maja, pociągiem wychodzącym z Warszawy o godzinie 9 m. 20 rano.
Jest to termin stanowczy i chyba tylko jakaś okoliczność nadzwyczajna zmienić go może.
Spieszę obaczyć wasze łany i pola, poznać stare bory szumiące — a przedewszystkiem nacieszyć się widokiem dwojga ludzi szczęśliwych.“


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.