Latarnia czarnoxięzka/I/Tom IV/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ II.
JULJA, MAJĄTEK ROZBIOROWY.



Późną nocą stanęli August ze Stasiem w Dubnie, które im się teraz cale inaczéj wydało, puste, smutne, wyludnione, milczące. Nikt nie jechał ulicą, wszystkie okna czarne były, choć okienice gdzie niegdzie pootwiérane, wszystko spało, tylko psy biegały po Rynku i wiater chodził zamaszysto po ulicach.
Piérwszém pytaniem Stasia, które zadał rozespanemu żydowi.
— Hrabiostwo czy są w Dubnie?
— A jakże! Jasny panie! jest, jest! odpowiedział żydek, tu jeszcze wiele panów jest. Bo to u nich zapust.
Staś zmięszany wszedł do stancij i rzucił się na kanapę; on chciał co najprędzéj wszystko skończyć, a teraz gdy się zbliżył do niéj, gdy się dowiedział że jest tak blisko i spójrzał na straszne jutro, rad był chwile stanowczą oddalić — zabrakło mu odwagi. Postrzegł to baczny August i jakby od niechcenia zaczął mówić o Natalij. Ale i to nic nie pomogło — Noc bezsenna przeszła dla Stasia, ze strasznemi marami, z palącą gorączką, z niepokojem rwącym piersi, noc jaką człowiek ostygły, zobojętniały, w starości nawet pamięta i włosy mu wstają na głowie, gdy jéj cierpienia przypomni. Dzień się ukazywał przez szczeliny okiennic, gdy osłabły bojem z samym sobą zasnął twardym snem, co robi głowę ciężką i nieuspokaja ale gorzéj rozdrażnia.
Była dziesiąta gdy się przebudził i chwycił się ubiérać. Chciał iść do Hrabinéj zaraz chciał kończyć, chciał jéj upaść do nóg, przyznać się do wszystkiego, prosić o przebaczenie. Ale gdy już wziął kapelusz w rękę, gdy stąpił za próg nogą, to znowu odbiegła go odwaga i wrócił i padł na kanapę. Nareście wyrobił w sobie konieczne męstwo i poszedł.
Nie mogę i niepotrafię opisać, jak mu serce biło, gdy wszedł do pokoju, w którym Hrabina leżała na szezlągu, sparta na dłoni i dumała. Na widok jego porwała się i krzyknęła.
— Ach! to ty! to ty! I w zapale rzuciła mu się na szyję. Staś stał zimny, tylko lice zapłoniło mu się wstydem. Powstały w nim dziwne uczucia.
Gdy się przerwie miłość długiem rozstaniem, gdy się przywyknie myśléć tylko o kochance, a niewidzi jéj, ujrzawszy ją znajdujesz różnicę między marzeniem a rzeczywistością. W chwilach zapału, rzeczywistość przewyższa marzenie, gdy miłość ucieka z serca, marzenie zabija rzeczywistość. Staś ujrzał Hrabinę zestarzałą, zbrzydłą, powszednią. Taką mu się ona wydać musiała po świéżéj, idealnéj, czystéj Natalij — Zdało mu się że widział na czole Hrabinéj wyryte całe jéj przeszłe życie, wszystko co ją skalało w oczach świata. Nawet ten namiętny szał, z jakim mu się rzuciła na szyję, zawstydził go, boleśnie — Chciał ją widziéć zimniéjszą, w sercu obwiniał ją nawet za to przywiązanie, tak bezwstydnie, tak heroicznie ogniste, tak zapamiętałe.
Uczucia jego i myśli wyryły się na twarzy i Julja, wyczytała je, choć niedowierzając sobie.
— To ty! zawołała rzucając mu się na szyję; ale zimny, przymuszony uśmiéch Stasia odepchnął ją — Opuściła ręce, spójrzała i spytała —
— Co ci jest?
— Nic mi nie jest, i pocałował ją w rękę —
— Tyś się okropnie odmienił!
— Ja? spytał Staś rumieniąc się, w czémże —
— Ja niewiém, ja przeczuwałam to, ja to czuję, tutaj — dodała wskazując na serce. Powiédz mi, powiédz, ty już mnie niekochasz, tyś przyjechał obojętny, co gorzéj może, zajęty inną? powiédz prędzéj — ja chcę wiedziéć!
I mówiąc to tak była przerażoną, tak drżącą, tak konwulsyjnie miała załamane ręce, że Staś niémiał siły nic odpowiedziéć i wybąknął tylko.
— Ale cóż ci się stało Juljo! Z kąd te domysły! Z czegóż to wyczytałaś!
— Ach! bo ty niewiész, odpowiedziała ona, jak straszne miałam przeczucia, we śnie, na jawie marzyłam nieustannie że nie możesz mi powrócić, jakim pojechałeś. Twoja miłość dla mnie biédnéj, nie mogła trwać chyba między cztérma murami i jednym ciągiem bez przerwy. Zobaczyłeś świat, ludzi, inne kobiéty, owionęło cię powietrze i wytrzeźwiałeś zapewne. O! ja ci tego niewymawiam Stanisławie, tyś niewinien, tak być musiało, moje serce to przeczuło.
Zimno, bez przekonania, tłumaczył się jednak Staś przed Julją, nie mógł już zdobyć się na powiedzenie prawdy całéj i spuszczał się na czas co wszystko odkrywa, na powolne zerwanie węzła, którego gwałtownie potargać niémiał siły. —
— Ale ty jeszcze marzysz Juljo — rzekł do niéj —
— Bogdajbym tylko marzyła — odpowiedziała mu — zawodzi marzenie, ale nie zawodzi serce. —
— Lecz z kądże te domniemania i na czém je opiérasz?
— O! na czém! Na konieczności takiego wypadku, który nie dziś to jutro przyjść musi. Chciałabym go tylko nie dożyć — Zaledwieś odjechał, zabiło mi serce i jużem ciebie żegnając, moje pożegnała szczęście. Siadłam w oknie, zapłakałam i zdało mi się, że do mnie nie wrócisz, tak mi się stało smutno na świecie, tak powietrze było ciężkie, tak wszystko nudne i jednostajne. Odtąd godzina godzinie, dzień dniowi płynął podobny, a ile razy wspomniałam na ciebie, tyle razy czułam w sercu chłód jakby się sztylet do niego przedziérał, jakby uciekało życie — I napróżno chciałam się rozerwać, rozweselić, zadurzyć — ciągle Staś wesół, niepamiętny na mnie stał mi na myśli, ciąglem go widziała, ciągle płakałam. C’est au point, że Hrabia aż zobaczył łzy moje, piérwszy raz w życiu i o ich przyczynę zapytał.
— Cóżeś mu odpowiedziała?
— A! już teraz niepamiętam — zawołała Hrabina — Ale powiédz mi, powtórz sto razy, zapewnij, żeś mi powrócił jak pojechałeś, moim, tylko moim Stasiem —
— Juljo — wybąknął Stanisław zmięszany, inaczéj, nie byłbym ci się pokazał —
— Powtórz mi jeszcze!
I to mówiąc modliła się do niego, błagała go, klęczała duszą przed nim —
— O! bo to moja ostatnia pociecha w życiu, to moja miłość ostatnia. A gdy ją stracę — pójdzie z nią życie, ja czuję — Ty byś mi niechciał odebrać życia, Stasiu —
— Juljo! na Boga, bądź że spokojną? zkąd ta bojaźń, te myśli?
— Prawda, ja sama niewiém zkąd one przychodzą, dla czego, a jednak płyną nieustannie i chmurzą mi czoło i trują mi, ot nawet tę chwilę, którąbym powinna, jak najweseléj obchodzić. Nie, niepotrafię być wesoła, nie mogę — Tyś bawił tak długo —?
— Jeździłem z wujem, jak wiész, i nie byłem panem swéj woli — miał interessa, musieliśmy zabawić —
— I tyś nie tęsknił, nie wyrywał się?
Staś był w najprzykrzejszém w świecie położeniu, musiał kłamać. Powiedziała mu przed chwilą, że zabił by ją inaczéj postępując, kłamał więc, choć niezręcznie, przymuszenie, tak, że się Julja poznać na fałszu musiała.
— Cóż to jest? spytała, że w twych słowach niéma życia, niéma przekonania. Mówisz, ja bym ci tak wierzyć chciała, a nie mogę. Wciąż mi serce szepcze — On cię tylko pociesza, on tylko litość ma dla ciebie.
— Juljo — ty mnie prześladujesz — ja niewiém co mam mówić i czynić — uspokój się, proszę cię o to — Jeśli ci moje przywiązanie potrzebne na co — ono cię nie opuści —
— To są słowa litości, to nie miłość — odpowiedziała Hrabina — ty mnie nie kochasz —
— Juljo, powtórzył Staś, jakimże sposobem, mam cię o tém przekonać?
— Przekonać mnie! to nie jest w twojéj mocy — zawołała — ty nie potrafisz kłamać, choćbyś chciał, przez litość może, ty nie potrafisz udawać —
— Ale ja nie udaję —
Julja spójrzała na niego, on miał twarz tak strapioną, pomięszaną, tak był nieszczęśliwy, że się nią uwiodła Hrabina. Żywo podbiegła ku niemu, chwyciła go za rękę i spytała —
— Więc tyś mój, mój zawsze?
— Twój — odpowiedział Staś z boleścią twój Juljo! Tak mu jéj żal było —
— Powtórz to jeszcze, powtórz — Ty niewiész jak pragnę twego głosu, twojego wejrzenia, ciebie —
Te ogniste wyrazy, przykro dzwięczały w duszy Stanisława, one mu się wydały tak obnażone, tak bezwstydne teraz, jemu co przywykł, do czystéj, dziewiczéj rozmowy z Natalją —
— Powiédz mi, tyś się bawił bezemnie, tyś się rozerwał, tyś zapomniał, że bez zgiełku, we dwoje można być szczęśliwym — Jakże ci się wydali ludzie, jak kobiéty. Musiałeś ich widziéć tyle piękniejszych, młodszych, tyle weselszych i przyjemniejszych odemnie. Nieprawda — jam ci się teraz wydała starszą, brzydszą —? — Twoja Julja jest jesiennym kwiatem, co woń i barwy utracił, a tamte?
Staś zarzucony pytaniami, potokiem słów, które płynęły z ust namiętnéj Julij, rzucał się w odpowiedziach na różne strony, zaczynał, nie kończył, wahał się, zapominał i wydawał się mimowolnie ze swoją oziębłością, bo słowa nie znalazł w ustach, na malowanie miłości, któréj już niémiał w sercu.
— Ale mi nic nie mówisz, dodał na końcu, o Hrabi, o twoich interessach, słowem o sobie —?
— Ach! cóż ci mam powiedziéć, to mnie nie zajmuje; Prądnicki wszystko jak najlepiéj ukończył — Jestem spokojna teraz i nie myślę więcéj o tém — Hrabia poddał się swemu losowi z bezprzykładną pokorą, wyznaczyłam mu pensją i kontent zupełnie, powiada, że nigdy nie był tak szczęśliwy! Czemu to ja tego powiedziéć nie mogę, Stanisławie —? Tak mi ciągle smutno, ciężko, takie mnie oblegają przeczucia, co ranka wstając czuję się słabszą na umyśle i ciele, poglądam z przestrachem na godziny upływające, co mi starość niosą. O! jak się jéj teraz boję, jak drżę gdy o niéj wspomnę! Utracić największy mój skarb, tak krótko pocieszywszy się nim, utracić ciebie —
A po chwilce dodała —
— Wiész byłam słaba ciągle, niespokojność mnie gryzła, musisz widziéć żem zmizerniała, wybladła, zwiędła jakby rok życia mi przybył przez te kilka tygodni — Radziłam się lekarzy, powiadają że to nie jest nic niebezpiecznego — Piersi mnie tylko bolą, często mam gorączkę i kaszlę wieczorem. I piérwszy raz w życiu zasłabłam, zadrżałam o życie, gdy chciałabym je przedłużyć, gdy mi go tak potrzeba. Teraz drżę ze strachu o siebie i podwajam słabość bojaźnią, ach, ja tak potrzebuję życia póki mam ciebie, chwytam go się z całych sił, z rozpaczą, z modlitwą do Boga, żeby się zlitował.
— Ale czegóż się tak lękać? rzekł Staś — to chwilowe, przejdzie, masz katar i nic więcéj.
— Zapewne, zapewne, podchwyciła Julja, masz słuszność, ot musi być katar i ten ból piersi i kaszel i gorączka to wszystko z kataru — O! tak to z kataru! Jam się bała, żeby to niebyły — Nie chcę powiedziéć co; ty masz słuszność, to katar tylko.
I podała swoją rękę Stasiowi, a ręka jéj była biała, gorąca i sucha, skóra na niéj stała się w dotknieniu nie jedwabną jaką była, ale jakby muślinem pokrytą, zmatowaną. Kaszlnęła i krew pokazała się na chustce.
— To nic, to katar, powtórzyła jeszcze. A oczy jéj błyskały niezwyczajnym ogniem, a oddech był gorący i przyśpieszony i słychać było prawie bicie serca —
— Ona chora! rzekł Staś w duchu, ona widocznie chora — Dopiéro teraz postrzegł, że nawet mowa Julij, jéj zapał, po części dawały się tłumaczyć gorączką.
— Radziłaś się kogo, spytał, na twój katar?
— Radziłam się — odpowiedziała — ale na cóż tu rady! To rzecz tak mała. Teraz gdyś ty przyjechał, gdy mam ciebie, to przejdzie bardzo prędko, szczęście mnie uzdrowi. Pojedziemy do domu, na wieś, tu nadto jest oczów i te ich zabawy, nie bawią mnie wcale — Jutro, nieprawdaż, pojedziemy do domu?
— Kiedy zechcesz —
— I ty z nami?
— Naturalnie — ja cię nie opuszczę —
— A! bo czas ucieka, mówiła Julja, a ja tak długo nie widziałam ciebie, muszę stracony odzyskać — Nieprawdaż Stasiu? szkoda tyle straconego czasu?
I znowu gwałtowny porwał ją kaszel. Drzwi się otwarły i wszedł Hrabia, a za nim Doktor Schwernoth, mała, niezgrabna, pękata figurka, we fraku czarnym, z kapeluszem, ogromną laską w ręku, sygnetami na wszystkich palcach, twarzą rumianą i oczkami żywemi. Doktor Schwernoth, był jak powiadano niegdyś cyrulikiem tylko i niewiadomo jak i kiedy na Doktora Medycyny i Chirurgij się wyświęcił. Mało miał nauki, ale za to wiele doświadczenia i odwagi. Gdy mu się raz słabości pacjenta poznać nie udało, niezrażał się bynajmniéj, probował inaczéj i znowu inaczéj i jeszcze inaczéj, aż nareście trafił albo w chorobę, albo w człowieka. E sempre bene. — Gdyby był żył dłużéj, byłbym go niezawodnie wykurował, powiadał sobie, co ja winien że umarł. Doktor nasz zapewne skutkiem dawniejszego swego cyrulickiego nałogu, lubił krew puszczać, stawiać bańki, wezykatorje i synapizma; nadewszystko jednak krew puszczał, dowodząc że jéj nigdy nadto puszczać nie można.
Dla pacjentów grzeczności i pobłażania niezwyczajnego, miał u wszystkich łaskę, gdyż dozwalał, prawie wszystkiego czego chcieli i odmieniał nawet leki wedle ich woli. Byleby pięknie poprosić, dawał lekarstwo, jakie się podobało, nieodmówił żadnego. Jeśli przepisane pokazało się niesmaczne, wnet je sprzątał; preparował drugie, którego woni, i gustu niemógł się odchwalić.
— A! panie Schwernoth — mówił któś, to nie na piersi ja cierpię, cała moja słabość pochodzi z żołądka.
Ja, ja! odpowiadał — s żołądka —
— A może i z piersi.
— Może i s piersi!
— Jak sądzisz przyłożyć by plaster.
— A ha! przyloszyć by plaster —
— Albo postawić pijawki?
— Moszna postafić pijawka.
— A gdyby wezykatorje —
— Szemu ni, fesikatorja! —
I taki był serdeczny i poczciwy, że na wszystko pozwolił, tylko jak się już uparł krew puścić, w ówczas go nikt nie przełamał.
Takiego to lekarza prowadził Hrabia dla żony, jemu się zdawało, że skoro potrzeba doktora, to piérwszy z brzegu doktor, zawsze będzie jedno, co ostatni. Niepojmował różnicy i powiadał o nich.
— Wszystko to jedno, taki to doktor, jaki to — wszystko jedno.
Zobaczywszy Stasia, Hrabia posunął się go witać.
A! ça, de rotour! enchanté de vous revoir! A Hrabina nam chora —
— To katar! odpowiedziała Julja.
Doktor wziął za puls, podumał i powiedział poważnie.
— Katara.—
— Zimnéj wody, spytał Hrabia.
— Z sukrem, dodał Doktor.
— Albo może co zapiszesz?
— Mosze sapisać — I usiadł natychmiast preparować mixturkę. Poczém wziąwszy kapelusz i laskę, zabierał się odchodzić.
— A będziesz wieczorem? rzekł żegnając go Hrabia.
— Będę fieczorem — Skłonił się i wyszedł. Hrabia upadł na siedzenie —
— No! jakże tam wasze kontrakta, coście się tak długo bawili? A jedliście tam dobrze — Ostrygi, serdelki, ryby morskie! Ha! U Bellota czasem dobrze gotują. A i Marszałek gubernski ma niezłą kuchnią — Co?
Staś się tylko uśmiéchnął i Julja także.
— Że téż ty Hrabio, tylko o żołądku mówisz i myślisz zawsze?
— A cóż chcecie żebym robił? Hę? literatury nie lubię, gospodarstwo — c’est bourgeois, spekulacje, c’est canaille, karty, c’est ruineux —
— No! a jeść tylko — c’est malsain — dodała Hrabina.
Et pourtant vous voyez comme je me porte bien.
Hrabina westchnęła.
Ça! cóż dziś robiemy? spytał Hrabia, ja jestem na proszonym obiedzie u Marszałka, ale nie u naszego sąsiada! dodał. — A jutro wyborny strasburski pasztet u Prezesa, otwarcie uroczyste!
— Jabym chciała jechać jutro do domu, szepnęła Julja. Powietrze tutejsze mi nie służy, męczę się waszemi zabawami, od tego choruję — Pojadę lepiéj.
Comme il vous plaira.
— A ty Hrabio?
— A ja, zostanę — do końca zapust. Prezes ma dobrą kuchnią — Powrócę do was z postem — bo myślę, że i pan Stanisław jedzie? spytał.
— Jadę, ale do domu i to niewiém, czy jutro jeszcze.
Hrabina spójrzała na niego zdziwiona.
— Ale pan jedziesz ze mną — potrzebuję kogoś w drodze, jestem słaba, juściż mnie tak nie opuścisz pan —
— Skoro pani rozkaże —
— A! ja tylko proszę —
Staś się skłonił, a Hrabia bębniąc palcam po stoliku dodał.
— Kupiłeś tam co do jedzenia w Kijowie? choć konfekty przynajmniéj?
— Zdaje mi się że je mamy —
— Jak to, nie jesteś tego pewny?
— Ale są, są i przyślę Hrabiemu — poprawił się Staś, niezawodnie wieczorem.
Mille merçi.
— Dużo było piéniędzy na kontraktach?
— Dosyć, ale wszyscy, składali je do banku nowo założonego —
C’est vexant, i nie można ich było dostać — nam panom?
— Z trudnością; każdy wolał bank i zupełną pewność, choć procent mniejszy.
— Do zadziwienia, jak kredyt publiczny umiéra! rzekł wzdychając Hrabia — niéma wiary!
Julja poruszyła z lekka ramionami i poprawiła się na siedzeniu. —
Hrabia spójrzał na zégarek —
— O! już bo czas na śniadanie! Adieu! do zobaczenia.
I porzucił ich samych znowu.
Staś rad był wyjść i nie mógł do tego znaléść pretextu, ciężko mu szła rozmowa, mięszał się co chwila, Hrabina nadzwyczaj była czułą, namiętną, on coraz chłodniejszy. Tylko litość wyciskała mu łzy z oczów i niedozwalała wyznać prawdy. — Litość — bo Julja w jego oczach tak zmieniona, tak zbladła, złamana, była w istocie chorą i nie lekki to katar był tylko, ale cóś strasznego, przerażającego. Mówiły oczy, gorączkowe ruchy i mowa, częsty bolesny kaszel, ból głowy, pragnienie, że to nie lekka i przechodząca jak lekarz osądził, ale ciężka a może nieuleczona choroba. Hrabina była zmienioną, a niespokojność sama, z jaką przyjęła Stanisława, chorobliwy stan umysłu jeśli nie ciała, okazywała.
Nareście przesiedziawszy bolesną godzinę u jéj krzesła, Staś odszedł. Zastał Augusta w domu.
— A co? spytał go wuj —
— Ona chora, okropnie chora!
— Chora! I August załamał ręce, bo przewidział, że Stanisław nie będzie miał siły wyznać jéj wszystkiego — Cóżeś zrobił?
— Nic! odpowiedział Staś — Chciałżeś żebym ją dobił nielitościwém wyznaniem. — Gdybyś wiedział, jak mnie przyjęła, z jakiém niespokojném przeczuciem mnie wypytywała! Sądziłem że wié o wszystkiém, ale nie — ona się tylko domyśla, ona to widzi oczyma duszy — ona mi nawet niewierzy. Musiałem kłamać — ach! gdybyś ty ją widział, gdybyś ją widział, jak biédna, jak smutna, jak chora.
— Więc znowu wracasz do kajdan twoich? spytał niecierpliwie August.
— Abym je rozerwał, pozwól przynajmniéj na czas — Ona nie miałaby siły —
— Pochlebiasz sobie nadto — nie piérwsze to przywiązanie —
— Gorzéj, bo pewnie ostatnie — Ona to samo powtarza.
— Takie jak ona kobiéty, nie przestają tak prędko — rzekł pogardliwie August.
Staś się zapłomienił.
— Nie mów tego wuju, ja słuchać nie mogę. Na Boga, nie mów —
August wzruszył ramionami —
— Nie dał bym szpilki złamanéj, że ta choroba zmyślona.
— Zmiłuj się, zawołał Staś — tyś jéj niewidział, tak nikt na świecie nie udaje i udać nie jest w stanie.
— Cóż robim z sobą.
— Jedziemy jutro —
— A ona zostaje —
— Ona jutro wyjeżdża, ciszéj dodał Staś.
August powtóre wzruszył niecierpliwie ramionami.
— Wyrzecz że się Natalij, rzekł — Masz do wyboru z nich jedną. Pamiętaj że jesteśmy na wsi. Każdy nasz krok wyrachowany, policzony, uważany — Ona się dowié, jeśli na nowo zaczniesz bywać u Hrabinéj i utrzymasz dawne związki, a na ówczas — nie będziesz jéj się mógł pokazać więcéj.
Staś stanął zadumany.
— Ale powiédz że mi co mam czynić?
— Zerwać i skończyć od razu, teraz zaraz — rzekł August.
— Dobrze, rzekł Staś powolnie — dobrze — Ale o jedno cię tylko proszę — Pójdź sam i zobacz ją teraz. Jeśli wróciwszy powiész mi jeszcze, coś powiedział przed chwilą, pójdę i zerwę wszystko jedném słowem.
August się zastanowił —
— Pójdę, rzekł i wziął kapelusz, ale jaki dać pretext téj wizycie.
— Powiédz że mnie szukasz — odpowiedział Staś i rzucił się na łóżko.
August wyszedł; dobra godzina upłynęła nim powrócił; z okna zobaczył go Staś idącego powolnie ze spuszczoną głową.
— A cóż? odezwał się do wchodzącego na próg — widziałeś ją —
— Widziałem, smutnie odrzekł August i zamilkł.
— Będziesz że miał siłę powtórzyć swoją radę, zapytał Staś prędko —
— Będę — rzekł August. Tak jest, potrzeba wszystko skończyć — Jéj chorobą jest niepewność, ona wątpi o tobie i to ją trawi, niespokój, obawa. Gorsze jest czasem oczekiwanie nieszczęścia, nad nieszczęście samo. W rozmowie dała mi poznać stan swojéj duszy, rozpytywała się o tobie, kogoś widywał, u kogo bywałeś najczęściéj, czyś nie nadskakiwał któréj z kobiét! Ona się domyśla, albo nawet wié o wszystkiém. Uwodzić ją dłużéj, byłoby tyranją — Potrzeba dla ciebie i dla niéj skończyć raz. Ty jéj już nie kochasz, ona się domyśla, oszukiwać jéj dłużéj niepotrafisz. Tyś nadto szczéry, ona nadto zna ludzi. Na co siebie i ją udręczać. Wierz mi Stanisławie, potrzeba zerwać.
— Ale ja tego niepotrafię — odparł Stanisław — ja nie umiem — ja —
— Napisz list, rzekł August.
— I więcéj jéj niewidziéć, po chwili wymówił Staś smutnie — A! ona taka biédna — ona tak ciérpi. Wolę ja się poświęcić —
— Przypomnij jednak, że nie sam siebie tylko poświęcasz, dodał August prędko, myślisz że to dla Natalij obojętne?
Wahał się jeszcze i namyślał Stanisław, ale w końcu przemogły rady wuja, usiadł pisać. Wiele kosztował go list ten któren sto razy mazał i kréślił, ale nareście skończył, z biciem serca zapieczętował i nie mogąc się jeszcze odważyć go wysłać, schował przy sobie.
List był następujący:
— Gdybyś wiedziała z jakim bólem serca siadam pisać ten list do ciebie, przebaczyłabyś mi może, choć cząstkę mojéj winy. Niémiałem siły wyznać ci Juljo, że to czegoś się domyślała, coś przeczuwała stało się — Nie jestem panem siebie, nie mogę ci twojéj miłości odpłacić miłością, a niepotrafiłbym oszukiwać cię dłużéj. Przebacz mi jeśli możesz, jam winien i całe życie płakać będę nad winą moją — Dla ciebie piérwszéj uczułem bijące serce, przy tobie poznałem szczęście — los nie pozwolił kosztować mi go dłużéj — Jestem związany i mimowolnie, oddałem serce — Powiédz, że mi przebaczasz — że mi nie złorzeczysz, że mnie wymawiasz przed sobą, potrzebuję téj pociechy, bo gorzko teraz w sercu mojém, gdym znowu zobaczył ciebie; a gniéw twój słuszny, odjął by mi spokojność i zatruł życie. Jeszcze raz proszę cię — przebacz — —
List ten tak dziwacznie ułożony, mówił jednę tylko rzecz wyraźnie — że Staś kochał inną — Lepiéj osłodzić tego wyznania niepotrafił on, ani się uniewinniać. Długo po napisaniu jeszcze wahał się czy go posłać, czy nie, i sto razy wyjmował go i chował znowu. Łzy pokazywały się na powiekach —
— Wuju, jeśli ten list poślę — jedźmy zaraz, każ zaprzęgać konie i uciekajmy. Na Boga uciekajmy z tąd co najprędzéj, ja niezniosę téj myśli! Być tak blisko Julij, wiedziéć że ona płacze, że ona ciérpi i nie poleciéć do niéj.
August posłuszny Stasiowi, którego kochał, pośpieszył wydać rozkazy do wyjazdu — Z bijącém sercem oddał list służącemu Hrabinéj Stanisław, pocztowe konie stały u wrót, on się rzucił w sanki, dzwonek zadzwonił, polecieli czwałem.
— Stało się, rzekł do siebie — teraz niech Bóg jéj strzeże! Stało się!
I po sto razy bez myśli, mechanicznie niespokojny, powtórzył jeszcze.
— Stało się —
— A ponieważ się stało, rzekł August, nie myśl więc o tém, lub myśl jak najmniéj możesz. Człowiek kiedy raz postanowi co uczynić, kiedy uczyni, ani się cofać, ani żałować tego co zrobił nie powinien. Zapomniałem cię uprzedzić, że nie jedziemy do domu.
— A dokądże? spytał Staś —
— Po nowe znajomości — rzekł August. Teraz niebezpieczném by było, być nadto blisko Julij, ona zapewne jutro powróci, my choć dzień jeden musiemy przebyć gdzieindziéj. Mamy do wyboru kilka domów na drodze, do których wstąpić możemy.
— Rób co chcesz — odpowiedział Staś i umilkł a dumał.
Konie zwróciły się w bok z pocztowego gościńca, a August mówił do siostrzeńca.
— Widzisz Stasiu, tę ogromną wieś, nad brzegiem rzeki, w prześliczném położeniu, rozsypaną po wzgórkach, zakrytą gajami, poprzecinaną sadami owocowemi, w któréj spostrzegasz dwa ogromne wiatraki, kościołek biały i Cerkiew z trzema kopułami — Ta piękna sadyba, jest jedną z najnieszczęśliwszych — to państwo niezgody, sporów, processów i kłótni, to majątek rozbiorowy. Przed laty dziesięcią, mieszkał tu młody stratny człowiek, który rozsypał znaczny majątek na karty, na konie, na hulankę z ludźmi, co ich zwał przyjaciołmi swemi. Smutny był jego koniec, umarł zrujnowany i patrzał oczyma niedogasłemi, jak kredytorowie rozszarpali majątek. Nieroztropny, zaciągnął więcéj długów, niż wart był majątek, reszta ich spadła, ciężyła na jego sumieniu i przy łożu śmierci, nie jeden przyszedł go przeklinać, straciwszy fundusz ostatni. Piękna wieś dziedziczna, dawnym trybem, poszła pod rozbiór, więcéj niż dziesięć sched uczyniono z jednéj; podrobiono ją na kawałki, lokując wierzycieli na dziesięciu, trzech i na jednym nawet chłopie. Widzisz te białe dworki wyglądające z między chat włościańskich, to są mieszkania nowych panów tego sioła, tamten większy zajął zręczny szachraj, co potrafił wymódz obligi na utraciuszu, w dwójnasób pożyczonych summ i umiał je w sądzie rozbiorowym utrzymać — Tam daléj mieszka dawniejszy Rządca klucza, daléj jeszcze jeden z Ekonomów, co skradzione u niego, pożyczał mu pieniądze, daléj cukiernik, daléj koniarz, porozsiadali się na schedach wziętych w długu. Wiész że co to życie w takim rozbiorowym majątku, gdzie sąsiad potrąca sąsiada, gdzie ogród graniczy z ogrodem, dom z domem, dziedziniec z dziedzińcem, gdzie codzienny spór o kury wpadające do ogrodów o ścieżki, któremi chodzą, o bydło zajęte w szkodzie i Bóg wié o co jeszcze. To życie, jakiego trudno miéć wyobrażenie nie sprobowawszy go; nie jest to życie miasteczka, nie życie wsi spokojnéj, cóś anormalnego, dziwnego i okropnego, Wielu spokojniéjszych uciekło i wyniosło się z tąd, a wojennego ducha kollokatorowie zyskali na tém, bo pobrali w administracją, w possessje opuszczone części. Rząd dopomniał się poszlin, wielu nie było w stanie opłacić, poszły schedy w administracją i dziś Bóg święty wié tylko, co tu za nieład i na czém się to skończy.
Tam w oddaleniu widać fundum dawnego dziedzica, biédnego zrujnowanego, nieopatrznego dziecięcia; stary pałac wali się, okna otworem, drzwi otworem, dach się wali, dziedziniec porósł krzakami, w kuchni kollokatorska gorzelnia, w stajni kollokatorska wołownia, w altanie ogrodowéj włościański magazyn. A w wielkim ogrodzie tną stare lipy na drwa, kasztany na podwaliny do budowli — Smutny widok téj ruiny.
Wjeżdżali właśnie do wsi. Na prawo stał maleńki dworek, podobniéjszy do chałupy niż do domu, przed nim dwie jéjmoście w perkalowych szlafrokach, krochmalnych czépkach, wziąwszy się pod boki rozprawiały tonem najwyższego gniéwu.
— Powiadam Wasani, mówiła jedna, jak ten smarkacz, raz jeszcze będzie mi wyrządzał psoty, to go każę złapać i rózgami osiec, a potém sprowadzajcie sobie Assessora i róbcie sobie śledstwo, ja się z tego śmieję. Będzie tak jak przeszłego roku, bo mam Assessora w kieszeni.
— Bardzo dobrze, będzie to pan Assessor wiedział, co Wasani powiedziałaś — odpowiedziała druga.
Tak ón u mnie w kieszeni, jak u ciebie — Jak mu poślę faskę masła, to zobaczemy co z tego będzie.
— A no! zobaczemy. A chcesz wasani wojny to dobrze, tylko się strzeżcie, żebyście tak nie wyszli, jak mój sąsiad drugi, któregom się pozbyła chwała Bogu.
— Co z nim to nie z nami!
— Zobaczemy!
— Zobaczemy!
Podjechali, gromada chłopów, stała przeciw drugiéj gromady i kłócili się żywo. Poddani jednego kollokatora z poddanemi sąsiada, poszło o jakieś złodziéjstwo, które sobie wzajem przypisywali, Pop stał w pośrodku, ale nie mógł ich pogodzić.
Przed karczmą, Ekonom pana Zabrzezińskiego z Ekonomem pani Polityłowéj o mało się za łby nie brali o jakąś dziewczynę, co zbiegła z jednéj części i poszła służyć do drugiéj. Jeden żądał aby mu ją wydano, ten jéj wydać nie chciał. Spór żwawy, przyszło do osobistości, jeden drugiemu poczęli wymawiać swoje sprawki.
— A co to, myślisz że ludzie niewiedzą żeś ty Chaimowi posłał dwa korce pszenicy z pańskiego toku.
— Dowiedziesz mi to dowiedziesz! hę! klnę się na Pana Boga, że ci tego nie daruję. Sam złodziéj a śmié mnie.
— A co ja ukradłem?
— A czyja to sprawka, przeszłoroczne kopy z pola?
— Otóż poczekaj, dowodź że mi tego przed Sądem —
— Na co ja mam dowodzić, toć cię prawie za rękę złapali i doszli —
Przejechali — Większy dworek stał nadedrogą, do niego należały piętnaście chat we wsi. Świéżo widać zasadzono ogródek i wystawiono sztachety, nieco porządniéjszy był gościniec, czyściéj przed domkiem. Właśnie w bramie z ogromną fajką piankową na paciorkowym cybuchu, w czapeczce włóczkowéj roboty, z rękami w kieszeniach zielonéj lisiurki, otoczony psami, stał pan Antoni właściciel części, którego nasi panowie, poznali byli u Sędziego. Widząc ich przejéżdżających ukłonił się i z głośném śmiéchem zawołał.
— O! tak to, a do szlachcica nie raczycie!
— I owszem, rzekł August rozkazując się zatrzymać, wiedząc że pan tu mieszkasz, właśnie się miałem rozpytywać w karczmie i chciałem mu złożyć moje uszanowanie.
Pan Antoni się ukłonił.
— Całém sercem prosiemy, czém chata bogata tém rada, a choć nie bardzo bogata, ale jakoś to się cóś znajdzie na przyjęcie, co Bóg dał.
Wysiedli przed gankiem.
— Koniki do stajni, rzekł pan Antoni, który ciągle panom przycinał. U mnie nie po pańsku, nie odsyłam koni do karczmy, po staremu, panom radzi i czeladzi i koniom nawet.
Zaczém weszli do piérwszego pokoju. Była to wielka izba z piecem pobielanym i kominem, dosyć czysta, nie malowana, ale świéżo wybielona. Miasto sufitu belki widoczne, ale białe także. W kącie kanapa rozłożysta, przed nią stolik orzechowy, krzesełka ubrane w kapki mamisowe. Na dwóch gierydonach po kątach, ustawiono mnóstwo porcellany różnego rodzaju, srébrną cukiernicę, srébrne lichtarze, robione kwiatki, woskowe owoce, masielniczkę w kształcie baranka i różne drobne graciki.
Na ścianach w czarnych ramkach zawieszone obrazki wyobrażały, śmierć Xięcia Józefa, historją Mazepy, portrety Czarneckiego, Stefana Batorego, Zamojskiego i kilku innych. —
Podłoga była czysto wymyta, i nie woskowana. Na oknach stało gieranium, róża, hortensia i kilka innych wazoników.
— A Jéjmość Dobrodziéjka? spytał wchodząc August.
— Koło gospodarstwa! Zaraz państwu służyć będzie. U nas panie ślachty, musi gosposia sama za gospodarstwem patrzéć, niema czasu romanse czytać siedząc na kanapie.
Goście usiedli, z drugiego pokoju słychać było głosy kilkorga dzieci, z których jedno płakało, dwoje się śmiało, a jedno spiéwało, wszystko to razem i dosyć zgodnie. Wyżéj wszystkich głosów odzywał się macierzyński i niańki; ale surowe admonicje nie pomagały na wrzawę aż pan Antoni pójść musiał i ojcowską powagą poskromić nieposłusznych. Nastała cichość, ale za to wzięła się krzętanina i plątanina po całym domu.
Wszedł kozaczek zdjąć maselniczkę z gierydonu, wpadła bosa i rozczochrana dziewczyna po butelkę stojącą na oknie, odezwała się klucznica na ganku, zaryczał parobek koło stajni. Drzwi bocznych pokojów nieustannie trzaskały. Znać było jak się przygotowywano na przyjęcie gości. Ten biegł z kluczami do lochu, tamta do spiżarni kozaczek z pośpiechu roztłukł sześć talérzy na ganku i to powiększyło rozruch, tak że sam gospodarz wynijść znowu musiał, bo niesłychana wrzawa powstała.
Nareście sama jéjmość z dwóma najstarszemi bębnami wyszła do bawialnego pokoju. Wyraźnie ustroiła się do gości. Czépeczek miała z pąsowemi wstążkami, szlafrok rozpuszczony tybetowy, perły na szyi i czystą chustkę od nosa w ręku. Twarz jéj mimo usilnego starania o wyraz spokojności, wydawała niepokój, udręczenie jakieś, cała była czerwona, zapłomieniona i pomięszana.
— Pokłońcież się — Edziu i Władysiu! zawołała na chłopców.
Chłopcy obydwa szusnęli razem lewemi nogami ku prawym.
— Śliczne dzieci! rzekł August do matki, Jéjmość spuściła głowę, niewiedziała co odpowiedziéć, miała prawo wymagać pochwał, bo jak na niedzielę wystroiła ich i wyczesała; stali bardzo grzeczni w kącie i wytrzeszczali oczy na przybyłych.
Zaledwie momencik posiedziawszy gosposia zakłopotała się o cóś i wybiegła znowu.
Pan Antoni tym czasem w najlepszym humorze, palił fajkę i prowadził rozmowę.
— Wiész szanowny panie, rzekł August do niego — nie zazdroszczę ci mieszkania z tylą sąsiadami. Często dalszy dokuczy, cóż dopiéro tacy bliscy.
Pan Antoni się rozśmiał, w fajce poprawił —
— E! e! to to pan jeszcze nic niewiész jak my tu żyjemy, a to nieustanny bój i wojna! Jest nas tu kollokowanych dziesiątek, a spytaj się kto u kogo bywa, kto z kim w zgodzie i kto z kim niéma processu! Jak dzień nastanie, do późnéj nocy gotuje się u nas jak w garnku — No, a co panie robić, człek się oswoił, przywykł i jakby tylko spokojnie, toby się może zdawało, że czego brakuje.
— Ale to nieznośne życie!
— A co panie, kiedy niéma wyboru!
— To sprzedać i kupić gdzieindziéj!
— E! łatwo to powiedziéć. Póki człek siedzi na swoim zagonie, to się to jakoś trzyma fundusik, a niechnoby przyszło przedać, to cóżby było? Wytrąć z summy szacunkowéj jeden dłużek, wytrąć zapis, wytrąć process do ukończenia — co mnie się zostanie? Trzeba żyć jak Bóg dał.
— Bo może masz lepszych sąsiadów?
Pan Antoni wziął się za głowę (na którą wsypał popiołu od fajki) schylił się i zaśmiał.
— Aj panie co sąsiedzi, to sąsiedzi. Ot, powiém panu naprzykład cośmy mieli przeszłego roku; bo to w lecie jeszcze sto razy gorzéj, pola w szachownicach, ustrzedz się szkody ani sposobu — Pan Regent mój sąsiad (ale nie ten co pańskie interessa prowadzi) wpędza świnie na moje pole, przez złość, umyślnie, spasa panie. Ja milczę raz, dwa. Na koniec strzelbeczkę na ramię i na polowanie. Dawajże panie polować na dziki! położyłem ich pięciu. Regent jak się dowiedział, w krzyk, w lament. A po co mi puszczasz w szkodę? powiadam — A to tego a to owego, a to nie ja, a to przypadkiem. Ale już miał do mnie ząb. Trzebaż panie ten łotr pastuch mój, zasnął i cielęta poszły w szkodę w hreczkę Regenta. Ale strzelać cieląt nie można. Zajmuje on cielęta i nie odstawia jak należało do taxy, ale trzyma zamknięte. Cielęta zdychają. Dobrze.
— Jak to dobrze?
— Zobaczysz pan posłuchaj! Ja z prośbą, jak mu panie narachuję szkody! On postawia swoją — Odtrącić. Nu — dobrze, i jeszcze mi musiał zapłacić za cielęta, jak za robocze byki. Ale już od téj pory zły coraz gorzéj na mnie. Wyjechałem ja gdzieś do sąsiada, a tu żona za mną posyła, żebym powracał, bo straszny bój z chłopami Regenta. Pędzę się co tchu na sianożęć. E! gdzie panie, formalna bitwa, jeszcze szczęście, że się nie pokaléczyli kosami. A poszło to o granicę. Moi chłopi sobie, jego sobie; a Regent na czele. Widzę że tu niéma co robić, niechciałem nawet być przy tém i wprost do Assessora. Dowiodłem Regentowi, że podbudzał chłopów i ledwie się z tego wywinął, opłaciwszy grubo. Teraz już ze mną ostróżniejszy, ale taki czyha ciągle na mnie. —
I pan Antoni się rozśmiał zwycięzko.
— A z drugiéj strony o miedzę, gorzéj Regenta, bo baba panie, ale piekielnica. Już co z tą, to i ja rady dać sobie niemogę. Żeby co posiać w ogrodzie, żeby jak pilnować, wyjedzą, wybiją, wybiorą, wyniosą, ale téż i ja wziąłem się na figiel. Nie posyłam już nigdy do swojego ogrodu po warzywo, tylko do niéj. Złapałem jéj parobka w swojéj stajni jak kradł owies i wpakowałem do turmy.
— Oj! żeby tu pan był w lecie, jak piękny wieczór a wyjdziemy wszyscy na ulicę. To to jest na co popatrzéć, jak to z ukosa jeden na drugiego pogląda, jak czeka czy się skłoni, jak pod nos sobie prawią różne przysmaki.
— Ja bym nigdy nie wyszedł — rzekł August.
— E! e! to to panie u nas, fest, kiedy się dobrze wykłócim. Ot jak niedawno Regent z panią Swieżawską, stanąwszy na dziedzińcach, bo ich tylko płot dzieli, jak poczęli się swarzyć, tośmy wszyscy wybiegli słuchać, jak na komedją.
— Waćpani jesteś jendyczka — rzekł Regent —
— Waćpan jesteś chłop wyślachcony —
— Waćpani ojciec służył za pisarza —
— Twój gnój woził na pole —
— A na co ty mnie odmówiłaś Ekonoma.
— A co ty masz za rację dysponować wolnym człowiekiem —
— Poczekaj Waspan —
— Poczekaj Aspani!
I tak się czcili z półgodziny, tośmy się za boki trzymali słuchając. Ot widzi pan komedja czysta i nic więcéj.
Podano śniadanie, składające się z słonego masła, wędliny, séra i bigosu. Do tego wódkę starkę i miętówkę.
Ale ledwie kawałek chleba do ust donieśli goście, lament się dał słyszéć na dziedzińcu okropny.
Skrwawiony chłop stał przed gankiem.
— Oho! to już cóś zmalowali! zawołał pan Antoni i wybiegał.
— Aj! kochanku zmiłuj się, krzyknęła żona, nie passjonuj się tylko.
Pan Antoni machnął ręką i wybiégł.
— Co to jest?
— To, to panie, ekonom Regenta, zbił naszego człowieka, za to że kołek w płocie wyłamał.
Ekonom stał właśnie opodal i podniósłszy kańczuk jeszcze się odgrażał. Pan Antoni wybiegł do niego — Wszczęła się sroga kłótnia. Tuż i Regent w szlafroku pośpieszył.
— Co to jest? co to jest!
— To jest, że Wacpana ekonom, ten łajdak któremu ja kości pogruchoczę, zbił mego człowieka i ja go zaraz odsyłam do Sądu —
— On mnie łajał! zawołał Ekonom.
— Było do mnie przyjść na skargę. Ja Wasanu pokażę —
— Ej! panie sąsiedzie, ozwał się Regent nauczony już przez Antoniego — Na co nam te swary, czy to nie można zagodzić?
— Żeby jutro mnie napadł! zawołał Antoni — Ja mu tego nie daruję, temu rozbójnikowi. Do Sądu! do Sądu! będzie śledstwo! są świadkowie!
— Szanowny panie Antoni, na co to rozmazywać, niechaj zagodzi chłopa!
— O nie! co nie, to nie — nie daruję.
Tu dopiero Regent jął swego Ekonoma burować, Ekonom przysięgać się że nic nie winien, Antoni wrzeszczéć i odgrażać się. Po długim sporze rozeszli się, a w kwadrans chłop przyszedł sam oznajmić, że go zagodzili.
Nasi goście zjadłszy śniadanie, chcieli uciekać.
— Dalibóg, od obiadu nie puszczę, obiad gotowy, i zaprosiłem z drugiego końca sąsiada, pana Bielskiego — Już mi nie zrobicie téj krzywdy, żebyście odjechali od obiadu, i wzgardzili ślacheckim chlebem.
Potrzeba było zostać, gdyż pan Antoni byłby się obraził niechybnie i mówił potém, że August na pana choruje i ślachtą pomiata. Zostali więc, i niezadługo zaczęło nakrywać do stołu, co trwało czas jakiś, póki wynaleziono najlepszą bieliznę, najpiękniejsze karafki i srébrne sztućce, daleko w kufrze cały rok spoczywające i pokazujące się tylko w dnie uroczyste.
Pan Antoni chciał pokazać przed gośćmi że i on ma porządki w domu i znajdzie czém przyjąć, wyniesiono nawet butelkę zwietrzałego porteru i skwaśniałego wina, które pić przymuszał. — Pani Antoniowa co chwila rumieniła się za niezgrabne podawanie kozaczka, co do stołu służył, za niedopieczone, niedogotowane lub spalone potrawy — Goście znajdowali naturalnie wszystko bardzo dobrém, a pan Antoni powtarzał.
— Już to panie, cale co innego u panów, a ślachcica na to nie stać. U mnie i dziéwczyna bosa posłuży do stołu i lada kaszą człek się najé. A za to, człek długów niéma, i kredytorowie mu nie piszczą pod oknami, zasypia, panie z spokojném sumieniem.
Sąsiad pan Bielski, taratatkowy jegomość, który pachniał Ekonomem o milę, powtarzał zawsze za panem Antonim
— O tak! tak panie Dobrodzieju!
Niemiał on téj poufałości, co gospodarz i nieustannie kłaniał się nizko przed Augustem, szanując go wielce. Zawsze mu się widać jeszcze zdawało, że służy za Ekonoma i bał się miejsca utracić. Czasem przypominał sobie, że jest tak jak i drudzy, ale wnet znowu wpadał w uniżoność sługi przesadzoną.
Nareście skończył się obiad i goście znowu jechać chcieli, ale pan Antoni niepuszczał od herbaty, którą zmusił ich pić zaraz po obiedzie. I znowu nie można było odmówić, bo by zaraz pan Antoni powiedział
— Już to panowie widać, boją się naszéj herbaty, kiedy tak uciekają. A do tego ludzie nie zjedli jeszcze, u mnie słudzy muszą być nakarmieni, nie tak jak u panów, co odsyłają do karczmy! Ja kiedy rad gościowi, to rad!
Napiwszy się po dwie szklanki herbaty, bo od drugiéj wymówić się było niepodobna, ujrzeli wreście konie zaprzężone i pożegnali gospodarstwo. Pan Antoni wyprowadził ich na ganek, dziękując za odwiedziny; pan Bielski, nizko się kłaniał, a gosposia wyglądała oknem, rada zapewne, że się pozbyła tak ciężkich gości. Wszystkie dzieci powłaziły na krzesełka i poprzykładały twarze do szyb, pokazując sobie palcami odjéżdżających.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.