Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom IV.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się co tchu na sianożęć. E! gdzie panie, formalna bitwa, jeszcze szczęście, że się nie pokaléczyli kosami. A poszło to o granicę. Moi chłopi sobie, jego sobie; a Regent na czele. Widzę że tu niéma co robić, niechciałem nawet być przy tém i wprost do Assessora. Dowiodłem Regentowi, że podbudzał chłopów i ledwie się z tego wywinął, opłaciwszy grubo. Teraz już ze mną ostróżniejszy, ale taki czyha ciągle na mnie. —
I pan Antoni się rozśmiał zwycięzko.
— A z drugiéj strony o miedzę, gorzéj Regenta, bo baba panie, ale piekielnica. Już co z tą, to i ja rady dać sobie niemogę. Żeby co posiać w ogrodzie, żeby jak pilnować, wyjedzą, wybiją, wybiorą, wyniosą, ale téż i ja wziąłem się na figiel. Nie posyłam już nigdy do swojego ogrodu po warzywo, tylko do niéj. Złapałem jéj parobka w swojéj stajni jak kradł owies i wpakowałem do turmy.
— Oj! żeby tu pan był w lecie, jak piękny wieczór a wyjdziemy wszyscy na ulicę. To to jest na co popatrzéć, jak to z ukosa jeden na drugiego pogląda, jak czeka czy się