Przejdź do zawartości

Król Jan (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Król Jan
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. The Life and Death of King John
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KRÓL JAN.



KRÓL JAN.

Z

Zanim szczegółowo o dramatach historycznych Szekspira mówić będziemy, musimy wspomnieć najprzód nieco o ich genezie i źródłach.

Poeta, który się urodził, aby był wieku swojego genialnym przedstawicielem, znalazł wszystko gotowem, co mu do spełnienia posłannictwa jego posługiwać mogło. Dramat historyczny był w zarodku, brakło mu tylko tego rozwinięcia i wykończenia, jakie geniusz sam nadać może, wskazując talentom drogę. Arystokratyczna młodzież rycerska owego wieku miała upodobanie w historyi własnego kraju obrazowo przedstawionej w dramatach, które główne dziejowe wypadki i postacie odtwarzały, nadając im barwę często do teraźniejszości zastosowywaną. Przez usta tych bohaterów przeszłości mówił poeta uczuciami i myślami, które się w sercach odbijały, budziły do czynów wielkich, wskazywały niegodziwych następstwa. Częstokroć charaktery współczesne, które wyśmiać pragnął lub uwydatnić, występowały okryte imionami umarłych. Teraźniejszość w żywym związku szła z przeszłością razem.
Dramata historyczne poprzedników Szekspira, były to wszakże lub rymowane kroniki, albo dyalogowane powieści, w scenach luźnych, nie zawsze szczęśliwie powiązanych z sobą, wystawujące jakiś dziejowy odłamek. Same ich tytuły, opowiadające treść dramatu, dają o niej niejakie wyobrażenie. Sztuki w tem było tyle, ile w nie włożył instynkt pisarza, lub przypadek dostarczający wątku. Z teoryi dramatu nikt sobie nie zdawał sprawy; jedność czasu, miejsca, czynu nie była warunkiem ani przeszkodą żadną. W jednym akcie poeta przenosił osoby działające z końca w koniec świata, mieniał je dowolnie, wprowadzał i usuwał. Wybór treści i osób, wypadki wielkie, jakie pospolicie wybierano za wątek do dramatów, zmuszały dramaturgów do świetnej, napuszystej, wyszukanej mowy.
Smak wieku wymagał błyskotek, kochano się w połysku słowa, w grze wyrazów, w myślach misternie snutych i dźwięczących głośno. Więcej też szło pisarzom o te szczegóły, o tę rzeźbę kunsztowną, niż o silną podstawę budowy i linie jej szlachetne a wielkie.
Zarówno z dziejami Anglii, historya Rzymu, bajeczne powieści w ówczesnych kronikach mieszczące się, a tym więcej cenione, im w nich żywioł dramatyczny, tragiczny, namiętny, a dziwaczne losu igraszki jaskrawiej występowały, służyły dramaturgom za treść do ich pośpiesznie, pobieżnie, więcej dla sceny, niż do druku składanych utworów.
Sposób, w jaki Szekspir pracował dla sceny, powszechnie dzisiaj jest znany; rzadko siląc się na wymysł własny, na powieść utkaną sztucznie, najczęściej biorąc dawne dramata, które przerabiał i poprawiał, przetapiał i piętnował geniuszu swojego cechą. Stosuje się to i do dramatów historycznych, całkiem przez niego na tle dawnem osnowywanych, lub z kronikarskich czerpanych powieści.
Nadzwyczajny dar dozwalał mu prawie niedostrzeżonem dotknięciem, drobnymi na pozór rysy, na ostatek wyrabianiem szczegółów, uwydatnieniem charakterów, nadawać najsłabszemu utworowi cechę nową i genialną. W niektórych czuć to rusztowanie ubogie i pogięte, na którem królewska purpura poety w cudne się fałdy wygina. Szekspir w początkach ograniczający się może takiemi poprawy i dodatkami, w miarę powodzenia i nabytej w siebie wiary, poznając kunsztu warunki, nabierał odwagi i stawał się coraz samoistniejszym. Zawsze jednak głównem dlań zadaniem nie była osnowa i scenario, ale charaktery i dyalogi, gra namiętności, wieczna prawda serca ludzkiego i dusza, która się wszędzie odbić, uwydatnić, uprzytomnić mogła. Tą prawdą, zaczerpniętą z wiedzy człowieka, ze znajomości natury jego, okupuje poeta często najniebezpieczniejsze położenia, najśmielsze pomysły. Instynkt wskazuje mu, gdzie rys tragiczny, aby wystąpił tym mocniej, wymaga koniecznego rysu, który go dźwiga i podnosi.
Wszystkie żywioły życia, wszelkie sprężyny jego są w ruchu, barwy wszystkie na nieprzebranej leżą palecie, cudowna siła rozporządza niemi i włada.
Dramata historyczne Szekspira, zaczerpnięte są z kroniki Holinshed’a, naiwnie i żywo opowiadającej dzieje, tak właśnie jak je chciał mieć przedstawionemi poeta raczej, niż historyk krytyką zbrojny. Do króla Jana jednakże poeta nie użył kroniki, ale gotowego już dramatu, na którego prawie niezmienionej osnowie, oparł całą swą pracę.
Historya Jana dostarczyła już była treści do tendencyjnego dramatu, w duchu protestanckim napisanego przez pierwszego protestanckiego biskupa Ossory, ks. John Ball. Szekspir zaś posłużył się innym, wydanym w roku 1591 dramatem we dwóch częściach, które zlał w jedną całość, i wycisnął na nim piętno własne, genialnem jego obrobieniem. Wedle zwyczaju owej epoki, dramat ma tytuł następujący:
„Pierwsza i druga część zamieszek pełnego panowania Jana, króla Anglii. Z odkryciem króla Ryszarda Lwie-Serce nieprawego syna (zwykle zwanego Bękartem Faulconbridge). Także śmierć króla Jana w opactwie Swinstead. Tak jak to różnymi czasy granem było przez J. Królowej Mości aktorów w przezacnem mieście Londynie“.[1]
Później, w roku 1611 lichy ten dramat wydany był z oznaczeniem autora głoskami: W. Sh., aby mógł uchodzić za dzieło Szekspira, i niektórzy dawniejsi krytycy przypisywali mu go nawet, jako dzieło jego młodości. Wnosząc z niektórych aluzyi mogących się odnosić do roku 1597, Chalmers i Malone, oznaczają dramatowy Szekspira rok 1598. Wspomnienie o nim znajduje się już w Meres’a „Palladis Tamia“, drukowanej w roku 1598, i prawdopodobniej odnieść go należy do lat między 1596 a 98, to jest do okresu średniego działalności poety w pełni sił i życia. Drukowanym osobno nie był, jak się zdaje, i wyszedł dopiero w wydaniu zbiorowem arkuszowego formatu z r. 1623. Korzystając z tego zapewne, podstawiano ułomny dramat wyżej przywiedziony, jako dzieło Szekspira.
Pomiędzy dwoma tymi utworami, z których pierwszy jest nieforemną scen wiązanką, a drugi jednem ze znakomitszych dzieł poety, różnice są tak wielkie, jak między miernością a geniuszem. Wybitne charaktery, najpiękniejsze sceny, albo są słabo tylko oznaczone lub całkiem w pierwowzorze nie istnieją. Szekspir wedle zwyczaju swego, przetworzył go zupełnie i uczynił swą własnością, nadając mu barwy prawdy i życia pełne blasku.
W opowiadaniu Holinshed’a, które nieznanemu autorowi pierwotnemu za wskazówkę służyło, brzmi ta historya, mniej więcej jak następuje: „W roku 1191 panuje w Anglii król Jan, chociaż korona należała nie jemu, ale Artiurowi Plantagenetowi, synowi Godfryda, brata starszego Jana. Artiur był małoletnim, stryj przywłaszcza sobie władzę, podniecony ku temu przez swą matkę, królowę Eleonorę, zazdrosną i nienawidzącą piękną Konstancyę, matkę Artiura, a wdowę Godfryda. Konstancyi należała rejencya w czasie małoletniości syna; nie chcąc jej dopuścić, Eleonora namawia syna, aby tron opanował. Artiurowi pozostało tylko księstwo Bretanii. Matka jego, broniąc praw syna, udała się z prośbą o pomoc do Filipa Augusta, króla Francyi, a ten zgodził się bronić praw jego, z warunkiem, aby mu z francuskich swych krajów był hołdownikiem.
Po ośmiomiesięcznej wojnie, król Francyi zdobył kraje należące Artiurowi, ale wskutek układu w roku 1200 odstąpił je Janowi pod warunkiem, że po śmierci jego do Francyi zostaną wcielone. Układ ten ukrzepiono małżeństwem między synem króla Francyi, a siostrzenicą króla Jana, Blanką.
Śmierć Konstancyi, matki Artiura, zdawała się układy te i wydziedziczenie czynić nieodwołalnem. Eleonora tryumfowała. Tymczasem wybuchła druga wojna między Filipem Augustem a Janem, o Izabellę Angoulemską, porwaną mężowi jej i zaślubioną przez niego. Filip król Francyi, podniósł więc sprawę Artiura, naówczas piętnastoletniego i już czynnego w tej wojnie. Artiur dostał się w ręce stryja, wzięty w niewolę pod Mirebeau.
Naglony przez niego, aby się wyrzekł praw swych do korony, Artiur odparł dumnie dopominając się o nie. Osadzony w więzieniu w Falaise, pod strażą Huberta du Bourg, średniowiecznym obyczajem, miał mieć oczy wypalone; lecz bronił się tak zajadle oprawcom i tak ich poruszył słowami swemi, że Hubert nie targnął się nań, obiecując sobie wyrobić dlań u króla przebaczenie.
Tymczasem rozsiano wiadomość po kraju, że Artiur umarł w więzieniu, co do wściekłości pobudziło Bretończyków, tak, że musiano odwołać tę wieść i zapewnić, że żył i był zdrowym. Król Jan zadowolonym być miał z tego, że jego rozkazów nie spełniono, bo się obawiał pomsty. Artiur wszakże usiłując ujść z więzienia, skoczywszy z murów zamku, w którym był zamknięty, zabił się czy utopił w rzece. Inni utrzymują, że potajemnie, z rozkazu Jana został zabity.
Król Jan więc tryumfował, pozbywszy się współzawodnika; ale w pięć lat później Innocenty III, za wypędzenie arcybiskupa Laugtona, rzuca interdykt na Anglię, wyklina króla i koronę przekazuje Filipowi Augustowi królowi Francyi. Już się gotowano na wyprawę przeciw Anglii, gdy król Jan z całemi siłami wystąpił z rozpaczliwą obroną.
Wśród wojny, ukazuje się tu pustelnik Piotr, przepowiadający, że Jan dobrowolnie złoży koronę; znaki złowrogie zjawiają się na niebie; Jan przerażony upokarza się przed papieżem i królestwo Anglii w hołdzie mu oddaje. Zmienia to usposobienie Innocentego III, który Anglię przyjmuje dla siebie, a odbiera od króla Francyi.
Filip August, nie zważając na to, przedłuża wojnę i zwycięża pod Bouvines. Baronowie angielscy odstępują Jana i tron ofiarują synowi zwycięzcy. Jan uchodząc przed wojskami francuskiemi, ścigany przez pomstę niebios, chroni się do opactwa Swinstead, w hrabstwie Lincoln i tu otruty przez mnicha, w czarze piwa (ale), umiera.
Taką jest treść opowiadania Holinshed’a i pierwszego dramatu; wszystko to, związane w całość, powtarza się w Szekspirze. U niego tylko każda z wprowadzonych postaci nabiera charakteru, barwy i życia.
Cały dramat jest w najściślejszem wyrazu tego znaczeniu ludowym, przeznaczonym do dobitnego działania na umysły; Szekspir nadaje mu dążność moralną i cechę patryotyczną, historya nie jest ściśle zachowana, ale duch jej pochwycony i wcielony; tradycye poszanowane, zużytkowane najdrobniejsze szczegóły, które obrazowi charakteru dodać mogły. Dążność patryotyczna dramatu, pobudzająca do utrzymania niepodległości Anglii od Rzymu i Francyi, przeszła doń z pierwszego utworu biskupa Balla; ale Szekspir uwydatnił ją w kilku ustępach bardzo wyraziście i silnie.
Nie będziemy się zastanawiali nad budową dramatu, dosyć luźną i niespokojną, z epizodów złożoną, i kilku tylko wybitnymi charakterami związaną. Jest ona, z małemi przemiany, dramatem swojego czasu, a raczej na sceny rozbitem opowiadaniem historycznem. Słuszną czyni uwagę Gildemeister, iż Szekspir był zmuszonym osnowę dramatu znanego, popularnego, grywanego wielekroć na scenie, zachować bez zmiany; słuchacze bowiem wymagali tego i niejako dopominali się sytuacyi, które nawykli byli widzieć na scenie. Dlatego w królu Janie pozostał ten naiwny pokrój ludowego, średniowiecznego dramatu, cały i nietknięty. Działające postacie i nadane im przez poetę cechy, głównie zwracają uwagę. Król Jan winienby być najtroskliwiej odmalowanym, poeta jednak wahał się uwydatnić charakter i przedstawił go nie tak ohydnym, jak jego czyny. Zdaje się, iż wspomnienie patryotycznego oporu przeciw Francyi i Rzymowi, może cześć dla tego, który nadał Anglii Magna Charta, wstrzymały od nacechowania króla, występującego w charakterze dosyć nieoznaczonym i zamało dobitnie. Zresztą historya niejako upoważniała poetę. Jan nie miał ani dosyć odwagi do otwartego i jawnego popełnienia zbrodni, ani dosyć stałości, by w złem wytrwał.
Wyraziściej występują inne figury dramatu, a szczególniej raźny, dzielny, ochoczy Faulconbridge, który nadaje życie dramatowi, i z pogardzonego bękarta wybija się swem męstwem i wiernością dla króla, na bohatera. Bohater to nie klasycznych rysów, ale z ciałem i kośćmi Anglik, nie tracący głowy ani humoru w niebezpieczeństwie, mający w pogotowiu i miecz i słowo rżnące. Możnaby powiedzieć, że w sztuce zastępuje, jako ręka prawa, samego króla Jana i wypełnia sobą, czego tamtemu braknie.
Dwa charaktery kobiece, zazdrosnej babki, która przez dumę własnej krwi nie przebacza, i czułej matki, potężnymi, wielkimi rysy są oddane. Niemniej wdzięczną jest postać Blanki Kastylskiej. Prawdziwe współczucie obudza piękny, miły, w kwiecie wieku uśmiechający się do życia, Artiur, szczególniej w znakomitej scenie z oprawcą.
W scenach pojedynczych cała piękność tego dramatu spoczywa, którego budowy nie mógł dotknąć poeta, ale cudownie umiał zużytkować sytuacye dane i podnieść, barwą je krasząc poetyczną.
Nazwaliśmy dramat ten ludowym, chociaż w wieku Szekspira to, co my ludem zowiemy, jeszcze do życia powołanem nie było. Poeta pisał dla tego ludu wybranego, jakim była szlachta, dworacy, wojskowi, to co otaczało tron i nadawało życie stolicy. Jak w innych tak i w tym dramacie odbija się niejako publiczność, dla której pisano, w kolorycie sztuki. Potrzebowała ona patryotycznych aluzyi, chwały angielskiego rycerstwa i oręża, dźwięcznych słów o niepodległości narodu i podnoszenia cnoty a ideału szlacheckiego, który czczono. Młodzież arystokratyczna, zalegająca scenę, stanowiąca kwiat publiki, lubowała się w słowie wykwintnem, w igraszkach wyrazów, w błyskotkach stylu, w tej swego rodzaju tężyźnie, jaką naprzykład Faulconbridge uosabia. Szekspir zmuszonym był często, dla pozyskania sobie względów słuchaczy, narzucać barwy wyszukane i jaskrawe, ale nigdy lekkomyślności ich nie poświęcił moralnej dążności dramatu, która wszędzie góruje i daje klucz do pojęcia ludzkich losów.



OSOBY:

Król Jan.
Książę Henryk, syn jego, później Henryk III.
Artur, książę Bretanii, syn Godfryda, zmarłego księcia Bretanii, starszego brata króla Jana.
Wilhelm Mareshall (Marszal), hrabia Pembroke.
Godfryd Fitz-Peter, hrabia Essex, wielki sędzia Anglii.
Wilhelm Longsword, hrabia Salisbury.
Robert Bigot, hrabia Norfolk.
Hubert de Burgh, szambelan królewski.
Robert Faulconbridge (Fokonbrydż), syn sir Roberta Faulconbridge’a.
Filip Faulconbridge, jego brat przyrodni, syn nieprawy (bękart) króla Ryszarda I.
Jakób Gurney, sługa lady Faulconbridge.
Piotr z Pomfret, prorok.
Filip, król francuski.
Ludwik, delfin.
Arcyksiążę Austryacki.
Kardynał Pandulf, legat papieski.
Melun, par francuski.
Chatillon (Szatilion), poseł francuski do króla Jana.
Eleonora, wdowa króla Henryka II, matka króla Jana.
Konstancya, matka Artura.
Blanka, córka Alfonsa, króla Kastylii, siostrzenica króla Jana.
Lady Faulconbridge, matka Bękarta i Roberta Faulconbridge.

Panowie, Panie, Obywatele miasta Angers, szeryf, heroldowie, oficerowie, żołnierze, posłańcy i inna służba.


KRÓL JAN.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Northampton. Sala w Pałacu.
(Wchodzą: król Jan, królowa Eleonora, Pembroke, Essex, Salisbury i inni lordowie, Chatillon).

Król Jan.  Powiedz, Chatillon, czego żąda Francya?
Chatillon.  Po pozdrowieniach, tak przez moje usta
Król Francyi mówi do pożyczanego,
Pożyczanego majestatu Anglii.
Eleonora.  Pożyczanego majestatu Anglii!
Dziwny początek.
Król Jan.  Cicho, dobra matko.
Słuchaj poselstwa.
Chatillon.  Filip, król francuski,
W imię prawego dziedzica Artura
Plantageneta, a syna Godfryda,
Twojego brata, domaga się zwrotu
Tej pięknej wyspy i ziem jej uległych,
Irlandyi, Anjou, Touraine, Maine, Poitiers;
Wzywa cię razem, abyś miecz odpasał,
Którym tytułów bronisz przywłaszczonych,
Oddał go w ręce twojego synowca,
Prawego króla, młodego Artura.
Król Jan.  A co, jeżeli odrzucę wezwanie?
Chatillon.  Surowy przymus strasznej, krwawej wojny
Do szanowania praw dziś przywłaszczonych.
Król Jan.  Wojna za wojnę, krew za krew, i przymus
Za przymus: oto moja jest odpowiedź.

Chatillon.  Więc króla mego z mych ust przyjm wyzwanie.
Na tem się kończy moje tu poselstwo.
Król Jan.  Ponieś mu moje, i wracaj w pokoju.
Jak błyskawica bądź dla oczów Francyi,
Bo nim zapowiesz moją tam wyprawę;
O mem przybyciu mych dział grzmot wam powie.
Wracaj więc, trąbą naszego bądź gniewu,
Bądź smutnym waszej zagłady heroldem!
Straż mu uczciwą dajcie; ty, Pembroku,
Dopatrz tej sprawy. Bądź nam zdrów, Chatillon.

(Wychodzą Chatillon i Pembroke).

Eleonora.  Widzisz, mój synu, wszak przepowiedziałam,
Że ta ambitna nie spocznie Konstancya,
Aż króla Francyi, świat podburzy cały
Do popierania praw swojego syna.
Nie trudno było wszystkiemu zaradzić
Słowem miłości w porę wymówionem.
Dziś miecz dać musi krwawe rozwiązanie,
Gdy dwa królestwa podjęły tę sprawę.
Król Jan.  Przy nas jest prawo i moc posiadania.
Eleonora.  Moc posiadania więcej niźli prawo;
Bez niej, mój synu, biada mnie i tobie!
To ci sumienie me szepce do ucha,
Gdy nikt prócz ciebie i Boga nie słucha.

(Wchodzi Szeryf hrabstwa Northampton i rozmawia po cichu z Essexem).

Essex.  Spór najdziwniejszy, o jakim słyszałem,
Twojego sądu domaga się, panie.
Czy każesz strony przywołać?
Król Jan.  Niech wejdą.

(Wychodzi Szeryf).

Opactwa nasze i nasze przeorstwa
Wszystkie wyprawy tej zapłacą koszta.

(Wchodzi Szeryf z Robertem Faulconbridge i jego bratem z nieprawego łoża).

Kto wy jesteście?
Bękart.  Wierny ci poddany,
Ja, urodzony w tem hrabstwie Northampton,
Jestem szlachcicem, ile mogę sądzić,

Najstarszym synem Roberta Faulconbridge,
A na rycerza w bitwie pasowanym
Króla Ryszarda Lwiego Serca ręką.
Król Jan.  A ty kto jesteś?
Robert.  Synem i dziedzicem
Tego samego Faulconbridge’a.
Król Jan.  Ten starszym bratem, a tyś jest dziedzicem?
A więc nie jedna rodziła was matka?
Bękart.  Potężny królu, jedna, niewątpliwie,
I ojca mamy jednego, jak myślę.
Ale w tej sprawie całą wykryć prawdę
Bóg tylko jeden z matką moją może;
Ja, jak i wszyscy śmiertelnych synowie,
Mam wątpliwości.
Eleonora.  Człowieku bez wstydu!
Powątpiewaniem matki krzywdzisz honor.
Bękart.  Ja? Żadnych nie mam do tego powodów.
To przypuszczenie mojego jest brata,
I byle zdołał sądownie go dowieść,
Zdmuchnie mi jakie pięćset funtów rocznie.
Niech Bóg ratuje honor mojej matki
I moją ziemię!
Król Jan.  Mówi bez ogródek.
Czemu, choć młodszy, zabrać chce dziedzictwo?
Bękart.  Nie wiem; zapewne żeby zabrać ziemię,
Pewnego razu nazwał mnie bękartem.
Czylim tak prawnie jak on na świat przyszedł,
Wolę mej matce zostawić odpowiedź;
Lecz czym tak dobrze jak on ulepiony,
(Pokój tym kościom, których to jest sprawą!)
Nasze porównaj twarze i bądź sędzią.
Jeśli sir Robert jest obu nas ojcem,
A ten syn ojcu swemu jest podobny,
Dzięki ci, Boże, na kolanach składam,
Że nic mojego ojca nie posiadam.
Król Jan.  Takiegoż Bóg nam nasłał postrzeleńca?
Eleonora.  Ma w rysach twarzy ślady Lwiego Serca,
I w mowie swojej głosu jego dźwięki.

Czy i ty w silnej człowieka budowie
Nie wyczytujesz znamion mego syna?
Król Jan.  Bacznie zmierzyłem wszystkie jego członki:
To żywy Ryszard. Dla jakich powodów
Z bratem się twoim o dziedzictwo spierasz?
Bękart.  Gdy ojca mego pół tylko ma twarzy,
Za tę pół twarzy chce wziąć całą ziemię:
Za pół szeląga pięćset funtów rocznie!
Robert.  Łaskawy królu, kiedy żył mój ojciec,
Twój brat do częstych używał go posług.
Bękart.  Do mojej ziemi praw ci to nie daje.
Powiedz nam raczej, do czego mej matki
Ryszard używał.
Robert.  Raz w ważnej go sprawie
Do niemieckiego wyprawił cesarza,
A przez ciąg cały poselstwa zamieszkał
Na jego zamku. Wstyd mi jest powiedzieć,
Jak tryumfował w swojem przedsięwzięciu;
Lecz prawda prawdą; i morza i lądy
Ojca od mojej rozdzielały matki,
(Jak nieraz z ojca mego ust słyszałem)
Gdy był poczęty dziarski ten jegomość.
Mnie testamentem wszystkie swoje ziemie
Ojciec przekazał i przysiągł konając,
Że syn mej matki synem jego nie był,
Albo inaczej na światby ten przyszedł
Za wcześnie całe czternaście tygodni.
Daj mi więc, panie, co mi się należy:
Ojcowską ziemię po ojcowskiej woli.
Król Jan.  Twój brat jest prawnie urodzonym synem;
Po ślubie matka twoja go powiła,
Jej było winą, jeśli w tem był figiel;
Każdego męża, co pojmuje żonę,
Równy przypadek łatwo może spotkać.
Przypuść, że brat mój, który jak powiadasz,
Nad tego syna poczęciem pracował,
Chciałby go ojcu jak swojego zabrać.
Twój ojciec miałby prawo go zatrzymać,

Jak cielę z swojej urodzone krowy,
Prawo zupełne. Chociażby go spłodził,
Brat go mój nie mógł jak swojego zabrać;
Twój go też ojciec nie może odrzucić,
Choć nie jest jego. Stąd wywodzę wniosek:
Brat mój dziedzica ojcu twemu spłodził,
A dziedzic ojca — ojca weźmie ziemię.
Robert.  Jak to? „Więc ojca wola nie ma mocy
Nie swego syna z dóbr swych wydziedziczyć?
Bękart.  Nie więcej, myślę, z dóbr mnie wydziedziczyć
Niźli jej miała, ażeby mnie począć.
Eleonora.  Co chcesz? Wybieraj: zostać Faulconbridgem,
Podobnym bratu ziemi posiadaczem,
Czy też bez piędzi ziemi panem siebie,
Uznanym przez nas synem Lwiego Serca?
Bękart.  Gdyby miał postać moją brat mój, pani,
A ja miał jego, postać sir Roberta,
Gdybym miał takie nogi, dwa badyle,
Gdybym wypchane dwie skóry węgorze
Zamiast rąk nosił, tak chude oblicze,
Żebym za ucho róży nie śmiał zatknąć,
By kto nie krzyknął: „Patrzcie, trzy farthingi!“[2]
Gdybym miał całą Anglię z tą figurą,
Bodajem z togo nie ruszył się miejsca.
Jeślibym całej nie dał za twarz moją;
Bo za nic nie chcę zostać sir Głowaczem.
Eleonora.  Lubię cię. Chceszże zrzec się swej fortuny,
Oddać mu ziemie, w moim pójść orszaku?
Bękart.  Jestem żołnierzem i do Francyi śpieszę.
Bracie, weź ziemie, ja biorę mój hazard.
Prawda, twarz twoja pięćset funtów da ci,
Lecz kto ci za nią pięć da groszy, straci.
Za tobą, pani, choćby na śmierć pójdę.
Eleonora.  Ja wolę, żebyś przede mną tam poszedł.
Bękart.  Grzeczność ustąpić każe kroku wyższym.

Król Jan.  Jak się nazywasz?
Król Jan.  Filip byłem chrzczony,
Filip, syn starszy sir Roberta żony.
Król Jan.  Weź tego imię, któregoś obrazem.
Klęknij, Filipie, ale powstań większym,
Wstań sir Ryszardem i Plantagenetem.
Król Jan.  Daj mi dłoń, bracie po matce kochany,
Mnie ojciec honor, tobie twój dał łany.
Błogosławiony dzień ten i godzina,
Gdy nieobecny Robert spłodził syna.
Eleonora.  Plantagenetów jak żywy to obraz!
Babką, mnie odtąd nazywaj, Ryszardzie.
Bękart.  Babką z przypadku, ale i cóż z tego?
Nie całkiem prostą, bitą prawa drogą,
Tylko przez okno zamiast przez podwoje.
W nocy wędrują ci co w dzień nie mogą;
Jak bądź złapałeś, co złapałeś, twoje.
Każdy strzał dobry, byle celu dobił:
Jestem kim jestem, mniejsza kto mnie zrobił.
Król Jan.  Idź, Faulconbridgeu, proces twój wygrany,
Rycerz bez ziemi oddaje ci łany.
Matko, Ryszardzie, i nas sprawa nagli,
Dalej, bez zwłoki, do Francyi, do żagli!
Bękart.  Bądź zdrów! bodajeś zawrze był szczęśliwym,
Boś na świat traktem przyjechał uczciwym.

(Wychodzą wszyscy prócz Bękarta).

Wyżej niż przody honorem o stopę,
Niżej niż przody o kilka stóp ziemi.
Dziś mogę zrobić panią lada Kaśkę.
Ktoś mówi: „Dobry wieczór, sir Ryszardzie!“
— „Dziękuję aści“. — A jeśli, na przykład,
Zowię się Jerzy, ja go nazwę Piotrem,
Bo nowy honor nazwisk zapomina.
Byłoby nazbyt grzecznie, zbyt uprzejmie,
Śród takiej zmiany nazwiska pamiętać.
Gość przybył jakiś; więc go z dłubizębem
Proszę do mego dostojnego stołu,
A gdy rycerski mój napcham żołądek,

Ssąc sobie zęby, do mego fircyka
W ten mówię sposób: — „Mości dobrodzieju,
(Przody wygodnie opierając łokcie)
Chciałbym zapytać...“ — tu kładę pytanie.
Za niem odpowiedź, jakby z katechizmu:
„O panie, jestem na twoje rozkazy,
Bo jestem twoim uniżonym sługą“.
— „Nie, mości panie, jam jest raczej twoim“.
I znów odpowiedź nim przyszło pytanie;
Komplementami przecina rozmowę,
Prawi o Alpach i o Apeninach,
O Pireneach i o rzece Padzie,
Aż i wieczerzy nadeszła godzina.
To ja nazywam dobrem towarzystwem,
Wysokolotnej duszy mojej godnem,
A ten jest tylko bękartem swych czasów,
(Którym ja wiecznie chcąc nie chcąc zostanę),
Który nie idzie za swych czasów modą,
Nie tylko w ruchach i przyzwyczajeniach,
W zewnętrznych formach i kroju odzienia,
Lecz z głębi serca nie jest sączyć zdolny
Słodkiej dla zębów obecnego czasu
Trucizny kłamstwa. Chcę się jej nauczyć,
Nie żeby zwodzić, lecz ujść oszukaństwa,
Co mnie na szczeblach drabiny tej czeka,
Po której myślę drapać się do góry. —
Cóż to za pani w podróżnej odzieży
Tak śpiesznie pędzi? Czyliż nie ma męża,
Któryby przed nią w róg podjął się dmuchać.

(Wchodzą: Lady Faulconbridge i Jakób Gurney).

To moja matka! — Cóż to, dobra pani,
Z takim pośpiechem na dwór cię sprowadza?
Lady Faul.  Gdzie ten niewolnik, powiedz, gdzie jest brat twój,
Co na mój honor zażarcie poluje?
Bękart.  Syn sir Roberta starego, brat Robert?
Potężny człowiek, drugi olbrzym Kolbrand?
Więc tak za synem sir Roberta gonisz?
Lady Faul.  Syn sir Roberta! ha, dziecko wyrodne,

Syn sir Roberta! skąd ci to szyderstwo?
Toć i ty jesteś synem sir Roberta.
Bękart.  Zostaw nas samych na chwilę, Gurneju.
Gurney.  Chętnie, Filipie.
Bękart.  Filipie? więc wróblu.[3]
Mam ja nowiny — ale później o tem.

(Wychodzi Gurney).

Pani, nie byłem sir Roberta synem.
Sir Robert mógłby spożyć w wielki piątek,
Nie łamiąc postu, co jest jego we mnie.
Sir Robert, prawda, niezgorszym był majstrem;
Mógłże mnie spłodzić? Nie, sir Robert nie mógł;
Znam jego towar; a więc, dobra matko,
Komu za członki moje mam dziękować?
Bo majstrem nogi tej nie był sir Robert.
Lady Faul.  Czy i ty z bratem swoim się sprzysiągłeś,
Gdy ci honoru mego bronić każe
Własny interes? Wszystkie te szyderstwa
Co mają znaczyć, bezczelny hultaju?
Bękart.  Rycerzem, matko, jak sir Basilisco,[4]
(Jeszcze ból czuję) byłem pasowany.
Ale nie jestem sir Roberta synem.
Ja sir Roberta i ziemi się zrzekłem:
Prawość, nazwisko, wszystko z dymem poszło.
Więc, dobra matko, daj mi poznać ojca:
Coś uczciwego, nie prawda? Kto, matko?
Lady Faul.  Więc Faulconbridgeów zrzekłeś się nazwiska?
Bękart.  Tak szczerze, jak się wyrzekam szatana.
Lady Faul.  Słuchaj, twym ojcem był Ryszard Lwie Serce.
Długich nalegań zwyciężoną siłą,
Dałam mu miejsce w łożu mego męża.
Ty mnie przynajmniej o grzech nie skarż, drogi,
Któremu swoje winien jesteś życie.
Bękart.  Gdybym raz drugi miał rodzić się, matko,

Wierzaj, lepszego nie pragnąłbym ojca.
Są grzechy, którym świat łatwo przebacza;
Takim jest grzech twój; błąd nie był szaleństwem.
Musiałaś serce swoje oddać temu,
(Jak hołd należny miłości poddanki),
Z którego gniewem, siłą niezrównaną
Mierzyć się nie mógł lew nieustraszony,
Nie mógł obronić królewskiego serca
Od jego ręki. Kto lwa serce wydarł,
Łatwo mógł zabrać i kobiety serce.
Za mego ojca dziękuję ci, matko;
A kto pomówi o grzech cię w tej sprawie,
Własną go ręką do piekła wyprawię.
Teraz cię mojej przedstawię rodzinie;
Tam ci powiedzą, że w onej godzinie
Byłoby grzechem rzec „nie“ Ryszardowi:
Wierutnie kłamie, kto inaczej powie. (Wychodzą).




AKT DRUGI.
SCENA I.
Pod murami Angers.
(Wchodzą: z jednej strony Arcyksiążę Austryi, z drugiej Filip, król Francyi; obadwaj na czele armii; Ludwik; Konstancya, Artur, Orszak).

Ludwik.  Witaj nam, książę, pod murami Angers!
Ryszard, co serce lwa swą dłonią wyrwał,
Twojego tronu poprzednik, Arturze,
Świętego boju żołnierz w Palestynie,
Skonał przedwcześnie sprawą tego księcia;
By złe naprawić choć w jego potomstwie,
Przybywa książę na me nalegania,
By w twej obronie chorągiew rozwinąć,
A wyrodnego stryja przywłaszczenia

Skarcić surowo. Kochaj go, Arturze,
Pocałowaniem śród nas go powitaj.
Artur.  Śmierć Lwiego Serca Pan Bóg ci przebaczy,
Gdy dziś potomstwu jego życie dajesz,
Wojny twej skrzydłem prawa jego słonisz.
Witam cię, książę, bezsilną prawicą,
Ale miłości czystej pełnem sercem.
Witaj nam, książę, pod murami Angers!
Ludwik.  Szlachetne dziecię, któżby cię nie bronił?
Ks. Austr.  Ten pocałunek niech będzie pieczęcią
Mojej przysięgi, że do mej ojczyzny
Nie wrócę przódy, aż to miasto Angers,
Wszystkie francuskie twoje posiadłości,
I tamte blade, tamte białe brzegi,
Odpychające ryczących fal wściekłość,
Swoich wyspiarzy dzielące od świata,
Póki ta Anglia morzem okolona,
Twierdza, wodnistym otoczona murem,
Od wszystkich obcych bezpieczna zamachów,
Póki ostatni ten zachodu cypel
Swoim cię królem i panem nie uzna, —
Póty nie złożę broni, piękne dziecię,
I nie pomyślę póty o powrocie.
Konstanc.  O przyjmij matki, przyjmij wdowy dzięki,
Nim dłoń twa silna powróci mu siły,
By ci sam lepiej miłość twą zapłacił!
Ks. Austr.  Niebieski pokój tych czeka, co oręż
W tak świętej sprawy podnoszą obronie.
Król Filip.  A więc do czynu! Dział obróćmy paszcze
Na mury tego upornego miasta.
Niech najbieglejsi naszej armii męże
Najkorzystniejsze wskażą stanowiska;
Zostawim kości nasze na tem polu,
We krwi francuskiej do rynku przebrodzim,
Lecz miasto dziecku temu powrócimy.
Konstan.  Czekajmy jeszcze na powrót poselstwa,
By nierozważnie szabli krwią nie broczyć.
Chatillon może przyniesie z pokojem

Prawa, o które chcemy wojnę toczyć,
Wtedyby gorzko przyszło nam opłakać
Krwi każdej kropli daremnie wylanej.

(Wchodzi Chatillon).

Król Filip.  Cud, pani; spojrzyj! Na twoje żądanie
Wraca Chatillon, poseł nasz do Anglii.
Jaką nam z Anglii przynosisz odpowiedź?
Mów, niecierpliwie słów twoich czekamy.
Chatillon.  A więc porzućcie liche oblężenie,
Do spraw ważniejszych zwróćcie wasze myśli.
Jan wasze słuszne odpycha żądania,
Siły gromadzi; przeciwne mi wiatry
Tak mnie spóźniły, że jego zastępy
Do brzegów naszych wraz ze mną przybiły.
Na czele hufców liczbą ośmielonych
Ku miastu temu ciągnie bez oporu.
Z nim matka jego, jak piekielna furya,
Do krwi i mordów słowem go podżega.
W jej towarzystwie jest bękart Ryszarda,
I synowicą jej Blanka z Hiszpanii,
I wszystkie głowy narodu gorące,
Tłumy ognistych, śmiałych ochotników,
Z obliczem dziewic, ale smoków sercem.
Przedali w Anglii swoje ojcowizny,
Z dumą na grzbietach całe niosąc mienie,
Śpieszą nowego szukać tutaj szczęścia.
Nigdy dzielniejszych wybór wojowników
Nie przebył morza na angielskich nawach,
By nieść pożogę ziemiom chrześcijańskim.

(Słychać bębny w odległości).

Odgłos ich bębnów nie daje mi kończyć:
Przychodzą szukać układów lub wojny;
Bądźmy gotowi.
Król Filip.  Jak niespodziewana
Ta ich wyprawa!
Ks. Austr.  Im niespodziewańsza,
Tym większych od nas wymaga wysileń,
Bo męstwo rośnie z niebezpieczeństwami.

Niech więc przybędą; jesteśmy gotowi.

(Wchodzą: Król Jan, Eleonora, Blanka, Bękart, Pembroke i wojsko)

Król Jan.  Pokój Francuzom, jeśli nam w pokoju
Do dziedzicznego wkroczyć dadzą miasta;
Gdy opór stawią, niech krew płynie Francyi,
A słodki pokój do nieba uleci,
Gdy my, bicz boży, skarcimy ich dumę,
Wyganiającą boży pokój z ziemi.
Król Filip.  Pokój Anglikom, jeżeli Anglicy
Wrócą do Anglii, by tam żyć w pokoju.
Kochamy Anglię, dla miłości Anglii
Pod ciężkim hełmem pot skronie nam wilży.
Nasze mozoły twoją były rzeczą,
Lecz miłość Anglii tak obcą twej duszy,
Żeś jej prawego wydziedziczył króla,
Przeciął nić tronu prawego następstwa,
Pokrzywdził króla-dziecię i pogwałcił
Dziewiczą cnotę monarszej korony.
Spójrz na ten brata twego wizerunek,
Oczy te, czoło, na kształt jego lane;
W tym małym wszystko odżyło obrazku,
Co z bratem w wielkich skonało rozmiarach;
Lecz ręka czasu drobny ten rysunek
Zwolna podniesie do wielkiego wzoru.
Wszak twoim starszym bratem był ten Godfryd,
A to syn jego; Anglia na Godfryda
Spadała prawnie; wedle ustaw bożych,
Godfryda prawa na syna przechodzą.
Skądże do króla przyszedłeś tytułu,
Gdy jeszcze tętni krew żywa w tych skroniach,
Którym należną wydarłeś koronę?
Król Jan.  Kto Francyi wielkie dał upoważnienie
Kłaść mi pytania, odpowiedzi żądać?
Król Filip.  Ten Sędzia, który do monarchów duszy
Szle myśl cnotliwą bacznem okiem czuwać
Nad pokrzywdzonem i zgwałconem prawem.
On nad tem dzieckiem zwierzył mi opiekę,
Z Jego rozkazu o zbrodnię cię skarżę;

Z Jego pomocą skarcić ją zamierzam.
Król Jan.  Chcesz sobie władzę nieprawną przywłaszczyć.
Król Filip.  Przywłaściciela chcę tylko obalić.
Eleonora.  Kogoż to, Francyo, zwiesz przywłaścicielem?
Konstan.  (Do Filipa) Pozwól mi odrzec, królu. Twego syna.
Eleonora.  Swego bękarta chcesz ukoronować,
Nad światem w jego zawładnąć imieniu.
Konstan.  Tak byłam wierną twojemu synowi,
Jak jego ojcu ty byłaś; to dziecię
Ojca Godfryda podobniejsze rysom,
Niźli Jan twoim, choć duszą podobny,
Jak deszcz jest wodzie, jak dyabeł swej maci.
Syn mój bękartem! Nigdy jego ojciec,
Bóg widzi, nie był uczciwiej poczęty,
Być nie mógł: wszakże byłaś jego matką.
Eleonora.  Dobrą masz matkę; ojca twego kala.
Konstan.  Dobrą masz babkę; chce ciebie pokalać.
Ks. Austr.  Zgoda i pokój!
Bękart.  Słuchajcie woźnego.
Ks. Austr.  Cóż to za dyabeł?
Bękart.  Dyabeł, co cię porwie,
Byle samego z twą cię potkał skórą.
Bo zając z ciebie, co, jak bajka uczy,
Przyszedł zdechłego lwa za brodę targać.
Ja ci tę skórę przysmalę, licz na to,
Bylem cię złapał; miej się na baczności.
Blanka.  Pięknie lwią skórę nieść temu przystało,
Co lwa z niej odrzeć odważył się śmiało.
Bękart.  Tak łup ten jego przystoi grzbietowi,
Jak nogom osła sandały Alcyda.
Ten ciężar z grzbietu zdejmie ci to ramię,
Lub nowy doda, który ci go złamie.
Ks. Austr.  Cóż to za junak, co nas przyszedł głuszyć
Słów niepotrzebnych wrzaskliwym potokiem? —
Królu, Ludwiku, słucham waszych żądań.
Ludwik.  Skończcie te spory, kobiety i błazny.
Treść naszych żądań ta jest, królu Janie:
Prawem Artura domagam się zwrotu

Anglii, Iriandyi, Anjou, Maine i Touraine;
Czy chcesz je zwrócić? czy chcesz złożyć oręż?
Król Jan.  Raczej me życie. Wyzywam cię, Francyo!
Sam się, Arturze, w moje oddaj ręce,
A zyskasz więcej od mojej miłości,
Niż dłoń tchórzliwa Francyi może podbić.
Poddaj się, chłopcze.
Eleonora.  Wróć do swojej babki.
Konstan.  O tak jest, dziecię, wróć do swojej babki,
Daj jej koronę, a babka ci twoja
Da za królestwo śliwkę, wiśnię, figę;
Ach, dobra babka!
Artur.  O skończ, droga matko!
Ach, czemuż w cichym grobie nie spoczywam!
Nie godnym sporów, które wywołałem.
Eleonora.  Matki się wstydzi biedny chłopiec, płacze.
Konstan.  Czy się jej wstydzi czy nie, hańba tobie!
O, nie wstyd matki, ale babki srogość
Z biednych ócz jego perły te wyciska,
Które do nieba wołają o pomstę.
Niebo je przyjmie jak czystą ofiarę,
I tym z kryształów kupione różańcem,
Kaźń sprawiedliwą na głowę twą zeszle.
Eleonora.  Nieba i ziemi hydna potwarczyni!
Konstan.  Nieba i ziemi hydna krzywdzicielko,
Próżno mi dajesz potwarczyni miano,
Bo ty i syn twój grzesznie przywłaszczacie
Pokrzywdzonego chłopięcia koronę,
Prawa i ziemie. Czyż dziecię to nie jest
Twojego syna najstarszego synem?
W tobie jedynie jego jest nieszczęście,
Na biednem dziecku Bóg twe karci grzechy;
Na niego spadła surowość zakonu,
Bo w drugiem tylko idzie pokoleniu
Od twego łona grzechem skalanego.
Król Jan.  Skończ, skończ, szalona!
Konstan.  Jedno jeszcze słowo.
To nie dość, że jest za grzech jej chłostany,

Lecz ją i grzech jej Bóg na chłostę wybrał
Tego potomka za nią chłostanego,
A przez jej chłostę, przez jej grzech jedynie.
Jego przestępstwa jej są przestępstwami,
A siepaczami pomsty za jej grzechy.
Na biedne dziecię cała kara spada,
A wszystko za nią; niechaj marnie zginie!
Eleonora.  Świegotko, mogę testament pokazać,
Który twojego syna znosi prawa.
Konstan.  Kto o tem wątpi? Zbrodniczy testament,
Zgangrenowanej babki grzeszne dzieło.
Król Filip.  Skończ, pani, albo miarkuj twoje słowa,
Bo nie przystoi naszą obecnością
Podobnym sporom dodawać otuchy.
Niech teraz trąba przywoła mieszkańców
Na mury Angers, niechaj nam powiedzą,
Kogo uznają: Artura czy Jana?

(Odgłos trąby. Pokazują się mieszkańcy na murach Angers).

Obywatel.  Na mury miasta kto nas przywołuje?
Król Filip.  Francya za Anglią.
Król Jan.  A Anglia za siebie.
Mieszkańcy Angers, wierni nam poddani...
Król Filip.  Ja to was, wierni poddani Artura,
Do przyjacielskiej wyzwałem rozmowy.
Król Jan.  Mnie przód słuchajcie dla waszego dobra.
Sztandar francuski, który tu powiewa
Pod waszem okiem, pod murami miasta,
Tylko na zgubę przyciągnął tu waszą.
Dział tych wnętrzności pełne są piorunów;
Już są gotowe na wasze okopy
Zionąć żelazne swoje oburzenie;
Już oblężenia krwawego przybory,
I cała srogość mściwości francuskiej
Przez bram szczeliny patrzą miastu w oczy.
Bez nas już murów tych śpiące kamienie,
Co bezpieczeństwa ściskają was pasem,
Jużby ze swego wapiennego łoża
Wypadły gromem dział tych postrącane,

I otworzyły na zemsty gościniec
Szeroki wyłom dla wojsk rozjuszonych.
Ja, król wasz prawy, z niemałym mozołem
Spieszną wam odsiecz pod mury przywodzę,
Od draśnień bronić lica waszych murów.
I patrzcie, Francuz rokowania żąda,
Ciska wam, zamiast kul w ogień owitych,
Co miały febrą mury wasze wstrząsnąć,
Słówka pokoju w kłąb dymu zawite,
By błąd zdradziecki do uszu wam wcisnąć.
Dajcie mu przeto zasłużoną wiarę,
Dajcie nam przystęp. Wasz król, dobrzy ludzie,
Długich pochodów wycieńczony znojem,
W waszych się murach domaga spoczynku.
Król Filip.  Nim odpowiecie, słuchajcie mnie przody.
Patrzcie, prawicą moją trzymam dziecko,
Którego świętych praw przysiągłem bronić,
Plantageneta młodego, on synem
Starszego brata tego tu człowieka,
I królem jego i ziem, które dzierży.
Za te zdeptane prawa, na wojsk czele,
Depcemy dzisiaj łąk waszych zieloność.
My wrogiem waszym o tyle jesteśmy,
O ile święta gorliwość nas zmusza
W obronie tego skrzywdzonego dziecka.
Oddajcie służby komu przynależy,
Waszemu panu, młodemu książęciu,
A nasz miecz, niedźwiedź jak okagańczony,
Tylko pozorną objawi wam groźbę.
Mych dział złośliwość wyczerpie się cała
Na chmury nieba ze swych ran szydzące.
Z nieposiekaną szablą i przyłbicą
Poniesiem chętnie wrzącą krew do domów,
Którąśmy przyszli mury te pokropić.
Odchodząc, w świętym zostawim pokoju
Was, żony wasze, wasze niemowlęta.
Jeśli ofiary moje odrzucicie,
Tych starych murów spróchniałe kamienie

Nie zasłonią was przed posłami wojny,
Choćby te wszystkie angielskie zastępy
W ich twardem kole z wami się zamknęły.
Czy chcecie teraz uznać mnie za pana
W imieniu króla waszego, Artura,
Lub czy mam gniewu mego hasło wydać,
I w krwi potokach praw moich dochodzić?
Obywatel.  Jesteśmy króla Anglii poddanymi,
Dla króla Anglii murów tych strzeżemy.
Król Jan.  Więc go uznajcie, otwórzcie mi bramy.
Obywatel.  To być nie może. Nasz hołd się należy
Temu, co stwierdzi swój królewski tytuł.
Nim to nastąpi, bramy naszych murów
Przed światem całym zatarasujemy.
Król Jan.  Czyliż korona króla nie dowodzi?
Gdy to za mało, na świadków przywodzę
Walecznych mężów trzydzieści tysięcy
Czystej krwi Anglów.
Bękart.  Bękartów i innych.
Król Jan.  Gotowych życiem prawa moje stwierdzić.
Król Filip.  Równi im liczbą i krwi równie czystej...
Bękart.  Między którymi nie brak też bękartów.
Król Filip.  Gotowi jego roszczeniom się oprzeć.
Obywatel.  Nim rozstrzygniecie czyje prawo lepsze,
Murów tych strzeżem dla lepszego prawa.
Król Jan.  Niechże Bóg duszom tym odpuści grzechy,
Które do wiecznej ulecą siedziby,
Nim spadnie rosa na ziemię wieczorna,
W obronie króla naszego królestwa!
Król Filip.  Amen! — Rycerze, do broni! do broni!
Bękart.  O święty Jerzy, coś smoka wychłostał,
I od dnia tego, dosiadłszy mu grzbietu,
Na szyldzie mojej cwałujesz karczmarki,
Jakiego cięcia nowego nas naucz! (Do Księcia Austr.)
Braciszku, gdybym w twej jaskini siedział,
Przy twojej lwicy, do twojej lwiej skóry
Przyszyłbym głowę rogatego zwierza,
W potwór cię zmienił.

W potwór cię zmienił.
Ks. Austr.  Cicho! dość już tego.
Bękart.  Drżyjcie! Czy ryki lwa tego słyszycie?
Król Jan.  Śpieszmy się teraz na wejściu doliny
Nasze do boju pułki uszykować.
Bękart.  Lećmy korzystne zająć stanowisko.
Król Filip.  Idźmy, czas drogi. (Do Ludwika:) Ty staniesz z odwodem
Na tamtem wzgórzu. Bóg i prawo nasze! (wychodzą)

SCENA II.
Pod murami Angers.
(Alarm; utarczki, potem odwrót. Wchodzi Herold francuski z trębaczami i podstępuje pod mury).

Herold fr.  Otwórzcie bramy, Andegaweńczycy,
Przyjmijcie króla waszego, Artura,
Dziś on potężną Francyi dał prawicą
Angielskim matkom gorzkich łez powody,
Siejąc ich synów trupy na tem polu.
Niejednej wdowy jęczącej mąż chwyta
Ziębnącą ręką zakrwawioną ziemię.
Niewielką stratą kupione zwycięstwo
Igra z tańczącym sztandarem Francuzów,
Którzy nadchodzą w tryumfalnym marszu
Ogłosić królem i Anglii i waszym
Młodego księcia Bretanii, Artura.

(Wchodzi Herold angielski z trębaczami).

Her. ang.  Uderzcie w dzwony, Andegaweńczycy,
Jan, wasz i Anglii nadciąga monarcha,
Pan placu boju po krwawych zapasach.
Srebrem błyszczące wojsk jego kirysy,
Krwią pozłacane francuską, wracają.
Ni jedno pióro z angielskiego hełmu
Francuzów lancą nie spadło draśnięte;
W tych samych rękach wracają chorągwie,
Co je do bitwy idąc rozwinęły.
Jak grono strzelców wracają Anglicy
Z pofarbowaną krwią Francuzów dłonią.
Otwórzcie bramy, witajcie zwycięzcę!

I. Obyw.  Z naszych wież szczytu nie trudno nam było
Dwóch armii ścigać atak i odwroty:
Nie przechyliła się zwycięstwa szala.
Cios za cios padał, krew za krew płynęła;
Dłoń dłoni, siła sile się równała.
Równo sprzyjamy równym zapaśnikom;
Póki jednego szala nie przeważy,
Obom strzeżemy miasta, nie żadnemu.

(Wchodzą z jednej strony: król Jan na czele wojska, Eleonora, Blanka i Bękart; z drugiej: król Filip, Ludwik, książę Austryi, wojsko).

Król Jan.  Francyo, czy jeszcze masz co krwi do straty?
Powiedz: czy pragniesz, by naszych praw potok,
Gniewny stawianą przez ciebie zawadą,
Wystąpił z granic rodzinnego łoża,
Twoje sąsiednie zalał nawet brzegi,
Jeśli przeszkodzisz srebrnej jego fali
Do oceanu spokojnie się toczyć?
Król Filip.  W gorącej próbie ni jednej krwi kropli
Mniej od krwi naszej nie wylała Anglia,
Ba! nawet więcej. Na dłoń tę przysięgam,
Władnącą tego klimatu ziemiami,
Nim sprawiedliwie dobytą broń złożym,
Lub cię zwyciężym, lub w poległych liczbę
Jednego więcej króla zapiszemy,
Aby tej wojny dziejom blasku dodać
Śmiercią monarchy wielkiego narodu.
Bękart.  O majestacie, jaką świecisz chwałą,
Gdy gniew zapala krew bogatą królów!
Śmierć teraz stali swą żelazną paszczę,
Szable przemienia w swe kły i pazury,
Ucztuje sobie na trupach poległych
W wątpliwym boju królewskich zatargów.
Czemu zdumieni stoją monarchowie?
Z krzykiem: „Do broni!“ wróćcie na plac krwawy,
Równe potęgą duchy rozognione!
Niech śmierć jednego drugiemu da pokój;
Krew, śmierć i rany niech będą wam hasłem!
Król Jan.  Po czyjej stronie miasta są mieszkańcy?

Król Filip.  Kto królem waszym, Andegaweńczycy?
I. Obyw.  Król Anglii, skoro rozpoznamy króla.
Król Filip.  W nas go uznajcie, praw jego obrońcach.
Król Jan.  W nas, naszych własnych praw przedstawicielu,
W nas, co prowadzim do was osobiście
Waszego pana, jak pana tej ziemi.
I. Obyw.  Silniejsza od nas przeczy temu władza.
Wiedzeni trwogą, w murach zamykamy
Nasze skrupuły, póki naszej trwodze
Król niewątpliwy końca nie położy.
Bękart.  Przez Boga, szydzą z was nędzne mieszczuchy,
Skryci bezpiecznie za murów blankami,
Skąd, jak na scenie, patrzą obojętnie
Na waszych sporów krwawe widowisko.
Radzę wam przeto, potężni królowie,
Jerozolimskim wzorem buntowników,
Na chwilę węzłem przyjaźni się związać
I na te mury wspólny gniew wymierzyć.
Niech działa wasze, po czeluść nabite,
Otoczą miasto od wschodu na zachód,
Aż piorunowym grzmotem w proch zamienią
Kamienne żebra zuchwałego miasta.
Niech deszcz ognisty leje na tych łotrów,
Aż się na gruzach domów rozwalonych
Nagimi jak to powietrze obaczą.
Rozdzielcie potem zjednoczone siły
I pomieszane na chwilę sztandary,
Twarz na twarz, oręż obróćcie na oręż:
Niechaj fortuna wybierze kochanka,
Któremu na swej miłości zadatek
Da w pocałunku chwałę i zwycięstwo.
Jak wam do smaku ta rada, królowie?
Czy nie zaprawna solą polityki?
Król Jan.  Na te niebieskie nad głowami sklepy,
Pochwalam wniosek. Powiedz, Francyi królu,
Czy wspólnie miasto obrócim w perzynę,
Potem rozstrzygniem, kto ma w niem królować?
Bękart.  Jeśli masz w sobie królewskiego ducha.

Przez harde miasto jak my pokrzywdzony,
Jak my, zwróć na nie dział twoich czeluście,
A kiedy cale na proch się rozleci,
Na siebie potem broń obróćcie wściekłą,
Aby zaludnić niebiosa i piekło.
Król Filip.  Niech i tak będzie. Powiedz, gdzie chcesz stanąć?
Król Jan.  My od zachodu ciśniemy zagładę
Na łono miasta.
Ks. Austr.  A ja od północy.
Król Filip.  Nasze pioruny luną od południa
Na harde miasto gradem kul ognistych.
Bękart  na stronie). Z jaką mądrością biorą stanowiska!
Jeden drugiemu kule w oczy ciska.
(Głośno) Trzeba im dodać ducha. Dalej! Naprzód!
I. Obyw.  Raczcie mnie słuchać potężni królowie,
A ja wam pięknej zgody wskażę drogę.
Bez krwi rozlewu podbijcie to miasto,
Wykupcie tłumy te od nagłej śmierci.
Co jak ofiary na plac ten przychodzą.
Wstrzymajcie zapęd, słuchajcie mej rady!
Król Jan.  Więc mów, ochotnych znajdziesz w nas słuchaczów.
I. Obyw.  Hiszpanii córka, Blanka, synowicą
Anglii jest króla; Delfina Ludwika
I tej dziewicy obrachujcie lata;
Jeśli gorąca miłość chce urody,
Któż się pięknością z Blanką może równać?
Jeśli pobożna miłość szuka cnoty,
Gdzie czystszą cnotę niż w Blance odkryje?
Gdy dumna miłość równych szuka związków,
W czyichże żyłach bogatsza krew płynie?
Pięknością, cnotą i świetnością rodu
Równie jest młody Delfin doskonały,
Lub, jeśli nie jest, to stąd, że nią nie jest;
I ona wszystkie ma doskonałości,
Jeżeli nie jest wadą, że nim nie jest.
On jest połową szczęśliwego męża,
Na dopełnienie jej mu tylko braknie
Ona piękności jedną jest połową,

On na dar ślubny przyniesie jej drugą.
Dwa te strumienie srebrne połączone,
Błogosławieństwem brzegów swoich będą.
Dwoma brzegami złączonych strumieni,
Ich opiekuńczą wy będziecie tamą,
Gdy je małżeńskim połączycie ślubem.
Od kul i armat silniejszy ten związek,
Śpieszniej od prochu bramy wam otworzy;
Bez tego związku morze rozdąsane
Mniej od nas głuche, lew mniej nieugięty,
I podwaliny skał mniej niezachwiane,
Śmierć nawet sama mniej wściekła w swym gniewie,
Niż my w obronie murów będziem naszych.
Bękart.  By was zatrzymać, patrzcie, jak z łachmanów
Wytrząsa starej śmierci zgniły kadłub!
A to mi gęba! na raz jeden pluje
Śmiercią, górami, skałami i morzem!
O lwie ryczącym mówi tak spokojnie,
Jak o szczenięciu młode prawi dziewczę!
Cóż to za puszkarz zucha tego spłodził?
Dym, ogień, kule w każdem jego słowie;
Swoim językiem daje bastonadę.
Chłosta nam uszy; każde jego słowo
Cios daje twardszy od francuskiej pięści.
Od czasu, jakem po raz pierwszy nazwał
Ojca mojego brata moim tatą,
Jeszczem słów takiej chłosty nie odebrał.
Eleonora.  Słuchaj go, synu, zwiąż ten zgody węzeł,
Daj synowicy bogatą wyprawę,
Tym bowiem węzłem utwierdzisz na zawsze
Koronę, na twej chwiejącą się głowie,
Zagasisz słońce, na któremby mogła
Potęgi owoc wydać ta latorośl.
Widzę wahanie w oczach króla Francyi;
Widzisz, jak szepczą? Nie trać sposobności,
Póki ich duszą ambitna myśl włada,
By ich gorliwość, roztopiona teraz,
Nie skrzepła znowu pod chłodnym powiewem

Prośby, litości i zgryzot sumienia.
I. Obyw.  Jakie przyjęcie znalazła u królów
Zagrożonego miasta myśl przymierza?
Król Filip.  Pierwszy do miasta przemówiłeś, Anglio,
Bądźże i teraz pierwszy z odpowiedzią.
Król Jan.  Jeżeli Delfin w tej księdze piękności
To słowo: „kocham“, wyczytać jest zdolny,
Godne królowej odbierze z nią wiano.
Anjou, Maine, Touraine, Poitiers, kraj wszystek
Z tej strony morza przez nas posiadany,
(Prócz tego miasta dziś oblężonego)
Na małżeńskiego łoża dam pozłotę,
By równą była najpierwszym księżniczkom
Blaskiem honorów, świetnością tytułów,
Jak im jest równą pięknością i rodem.
Król Filip.  Co mówisz, synu? Spójrz na jej oblicze.
Ludwik.  Patrzę, mój ojcze, i w oku jej widzę
Cud nad cudami, ojcze, cień mój własny,
Cień mój na słońcu! Przysięgam, że jeszcze
Nigdym samego siebie tak nie kochał,
Jak dziś, gdym ujrzał własny wizerunek
Na tle pochlebnem oka jej skreślony.

(Rozmawia po cichu z Blanką).

Bękart.  Na tle pochlebnem oka jej skreślony!
Na gniewnym marszczku brwi jej powieszony,
A ćwiertowany w jej sercu! Sam czuje,
Że miłość zdradził, na kaźń zasługuje.
Szkoda, że chłystek tak sponiewierany
W tak pięknem miejscu wisi ćwiertowany.
Blanka.  Wolą jest moją mego stryja wola:
Jeśli co w tobie widzi po swej myśli,
Przymioty, które do serca mu idą,
Na jego wolę łatwo moją zmieniam,
Lub, żeby myśl mą wyrazić dokładniej,
Do posłuszeństwa łatwo zmuszę serce.
Nie chcę cię zwodzić pochlebstwem, że wszystko
Co widzę w tobie, miłości jest godne,
Ale wyznaję, że nic tam nie widzę,

I najsurowszej myśli nawet sądem,
Coby obudzić mogło wstręt do ciebie.
Król Jan.  Co synowicą moja na to mówi?
Blanka.  Że powinnością jest jej świętą słuchać,
Co w twej mądrości raczysz postanowić.
Król Jan.  Więc mów, Delfinie, czy możesz ją kochać?
Ludwik.  Pytaj mnie raczej, czy mogę nie kochać;
Kocham ją bowiem z wszystkich sił mej duszy.
Król Jan.  Więc ci ją daję, z nią daję w posagu
Pięć ziem: Maine, Touraine, Vexin, Poitiers, Angers,
I srebrnych grzywien trzydzieści tysięcy.
Jeżeli z twoją zgadza się to wolą,
Rozkaż, Filipie, synowi i córce,
By sobie rękę podali wzajemnie.
Król Filip.  Przystaję chętnie. Dajcie sobie rękę.
Ks. Austr.  A z ręką usta, jestem bowiem pewny,
Żem ja tak zrobił w dniu moich zaręczyn.
Król Filip.  Otwórzcie bramy, Andegaweńczycy,
By zgodę przyjąć, co waszem jest dziełem,
Bo ślubny obrzęd, bez najmniejszej zwłoki,
W kaplicy Panny Maryi odprawimy. —
Czy jest w tem kole królowa Konstancya?
Wiem, że jej niema, jej bowiem obecność
Tej zgody wielką byłaby przeszkodą.
Kto wie, niech powie gdzie z swoim jest synem?
Ludwik.  W twoim namiocie, królu, w ciężkim żalu.
Król Filip.  A to przymierze przez nas dziś zawarte
Nie będzie na jej boleści lekarstwem.
Bracie, jak możem wdowę tę pocieszyć?
Przybyłem tutaj, aby praw jej bronić,
A drogą własnej poszedłem korzyści.
Król Jan.  Potrafim jeszcze wszystkiemu zaradzić,
Gdy hrabią Richmond i księciem Bretanii
Oglosim wspólnie syna jej, Artura,
Z dodatkiem tego bogatego miasta.
Niech kto pospieszy, na tę uroczystość
W naszem imieniu zaprosić Konstancyę.
Jeśli nie wszystkie spełnim jej życzenia,

Potrafim chociaż tyle ją ukoić,
Że ją od głośnych wstrzymamy lamentów.
Idźmy, z przepychem, jaki pośpiech zdarzy,
Niespodziewanych dopełnić obrzędów.

(Wychodzą wszyscy prócz Bękarta; obywatele oddalają się z murów).

Bękart.  Zgoda, królowie, świat, wszystko szalone!
Jan, by dziedzictwo zabrać Arturowi.
Część posiadłości chętnie odstępuje;
Filip, któremu zbroję własną ręką
Wdziało sumienie, który miecza dobył,
Jak boży żołnierz, w sprawie pokrzywdzonych,
Dał się uwikłać, gdy mu słowo szepnął
Ten zdań odmieniacz, chytry dyabeł, rajfur,
Który kark skręcał zawsze honorowi,
Łamał przysięgi i ciągnął za sobą
Królów, żebraków, starców i młokosów;
Dziewce, co niema prócz swego dziewictwa
Nic do stracenia, dziewictwo to kradnie
Ten gładkolicy szlachcic: własna korzyść,
Własny interes, ku nim świat się chyli.
Świat ten się kiedyś dobrze równoważył,
Po równym gruncie spokojnie się toczył,
Aż na pochyłość interesu wkroczył.
One to z pierwszej odbiły go drogi,
Przez nią o pierwszym zapomniał swym celu.
Ten to sam rajfur, ten sam wiarołomca,
Interes, zmiennej Francyi olśnił oczy,
Od zamierzonych odwrócił ją celów,
I wojnę w świętej rozpoczętą sprawie
Skończył pokojem zawartym nikczemnie.
Ja sam, dlaczegóż interes tak smagam?
Nie raczył dotąd umizgnąć się do mnie.
Nie ja z pogardą rękę bym mu zamknął,
Gdyby w nią złote swe anioły[5] wciskał;
Ale tej ręki nie pokusił jeszcze.
Jak żebrak przeciw bogaczom powstaję,

I pókim żebrak, będę głośno wołał:
Niema większego nad bogactwa grzechu;
Gdy się zbogacę, cnotą moją będzie
Wołać, że niema grzechu nad żebractwo.
Gdy dla korzyści król słowo fałszuje,
I ja w mem sercu ołtarz jej zbuduję (wychodzi).




AKT TRZECI.
SCENA I.
Namiot króla francuskiego.
(Wchodzą: Konstancya, Artur, Salisbury).

Konstan.  Poszli na gody! poszli pokój przysiądz!
Ze krwią fałszywą, fałszywą krew złączyć!
Ludwik ma Blankę, a Blanka te ziemie?
To być nie może; ty się przesłyszałeś.
Namyśl się, proszę, i rzecz powtórz całą.
To być nie może, to tylko czcze słowa;
Zwodzisz mnie tylko, a twe są wyrazy
Pospolitego tchem marnym człowieka.
Wierzaj mi, człeku, nie mogę ci wierzyć;
Przeciw twym wieściom króla mam przysięgę.
Kara cię czeka, żeś mnie tak przestraszył,
Bo jestem słabą, do strachu pochopną,
Ciężko skrzywdzoną, a więc strachu pełną,
Samotną wdową, więc podległą strachom,
Jestem kobietą zrodzoną do strachu.
Choć wyznasz teraz, że to były żarty,
Nie zdołam ducha mego ukołysać,
I przez dzień cały drżeć będę strwożona.
Dlaczegóż głową tak smutno potrząsasz,
Tak smutno patrzysz na mojego syna?
Dlaczegóż rękę na twem sercu kładziesz?

Co łzy te znaczą, które z twoich źrenic
Płyną jak wzdęty potok ze swych brzegów?
Znakże to smutny słów twych prawdziwości?
Więc powtórz jeszcze, nie całą twą powieść,
Lecz jedno słowo, że powieść jest prawdą.
Salisbury.  Tak jest prawdziwą, jak są fałszywymi
Ci, którzy powieść mą zmienili w prawdę.
Konstan.  Jeśli mnie wierzyć w ten smutek nauczysz,
Naucz zarazem smutek, jak mnie zabić.
Wiara i życie niechaj się spotkają
Jak rozpaczliwych dwóch szermierzy wściekłość,
Co w pierwszem pada spotkaniu i kona.
Ludwik wziął Blankę! O synu, gdzież jesteś?
Zawarty pokój! Cóż się ze mną stanie?
Odejdź! nie mogę znieść twego widoku;
Wieść ta cię robi najszpetniejszym mężem.
Salisbury.  Jakąż ci krzywdę wyrządziłem, pani?
Tylkom powtórzył krzywdę, innych dzieło.
Konstan.  Ta innych krzywda tak mi nienawistna,
Że ten mnie krzywdzi, który o niej mówi.
Artur.  Miarkuj się, matko!
Konstan.  O drogi mój radco,
Gdybyś był szpetny, gdybyś był niekształtny,
Gdybyś na potwarz łona twojej matki
Na twarzy nosił odraźliwe plamy,
Był czarny, głupi, krzywy i koślawy,
Pokryty znamion i brodawek trądem,
Jakby mi łatwo miarkować się było!
Bobym cię wtedy nie kochała, synu,
I tybyś także tronu nie był godny.
Lecz ty tak piękny! Przy twem urodzeniu
Naturze rękę podała Fortuna,
By ci dać wielkość. Przez natury łaskę
Możesz się mierzyć z blaskiem róż i lilij;
Ale Fortuna dała się przekupić,
I dziś z twym stryjem Janem cudzołoży;
Złotą swą ręką nakłoniła Francyę
Podeptać piękną wszechwładztwa powagę,

Króla w rajfura miłostek ich zmienić.
Francya rajfurką Fortuny i Jana!
Złej nierządnicy i przywłaszczyciela!
Krzywoprzysiężcą nie jestże król Francyi?
Zatruj go słowem, lub precz z moich oczu!
Osamotnione zostaw tu boleści,
Które samotnie sama muszę znosić.
Salisbury.  Przebacz mi pani, lecz wedle rozkazów
Nie mogę wrócić do królów bez ciebie.
Konstan.  Możesz i musisz, bo nie pójdę z tobą!
Mą boleść dumy nauczę, bo boleść
Podnosi duszę, chociaż łamie ciało.
Przy mnie, przy smutków moich majestacie
Niech króle staną. Mój smutek tak wielki,
Że jedna tylko wielka może ziemia
Być mi podporą. Tu z mym siadam smutkiem,
Tu mój tron, niechaj królowie się zbliżą,
I przed tym tronem czoła swe uniżą.

(Rzuca się na ziemię).
Wchodzą: król Jan, król Filip, Ludwik, Blanka, Eleonora, Bękart, książę Austryi i służba.

Król Filip.  Dzień, piękna córko, ten błogosławiony
Na zawsze będzie dniem dla Francyi świętym.
Aby go uczcić, jasne w biegu słońce
Staje, przybiera alchimisty rolę,
Przemienia blaskiem jasnego spojrzenia
Garść chudej ziemi na złoto błyszczące.
Gdy w rocznym biegu dzień nam ten powróci,
Zawsze go znajdzie świętem uroczystem.
Konstan.  Dzień znajdzie grzechu nie uroczystości (wstaje).
Co dzień ten zrobił? Czem na to zasłużył,
By go wpisano złotemi głoskami
Do uroczystych epok kalendarza?
O, raczej dzień ten wykreśl z dni tygodnia,
Dzień hańby, krzywdy i krzywoprzysięstwa;
Lub, gdy na swojem zostać musi miejscu,
Niechaj ciężarne modlą się kobiety,
By w dniu tym płód ich światła nie obaczył,

Srogo nie zawiódł wszystkich ich nadziei.
W dniu tym jedynie niech się lęka żeglarz
Rozbicia nawy; niech będą zgwałcone
W dniu tym jedynie zawarte układy.
Wszystko poczęte w dniu tym źle się skończy,
I wierność nawet w czczy fałsz się przemieni!
Król Filip.  Przez Boga, pani, nie znajdziesz powodów
Błogim wypadkom dnia tego złorzeczyć:
Czyż ci nie dałem, pani, mego słowa?
Konstan.  Pozornym blaskiem zwiodłeś mnie korony,
Której probierczy kamień wykrył nicość.
Krzywoprzysięzco, zbrojny tu przybyłeś,
Aby krew moich wylać nieprzyjaciół,
A krwią twą teraz krwi tej wzmacniasz siłę.
Brwi pomarszczone gniewem mściwej wojny
Fałszywy pokój na uśmiech wymuskał;
Przymierze naszą zapłaciłeś krzywdą.
Uzbrój się, Boże, na krzywoprzysięzców!
Usłuchaj wdowy, bądź moim małżonkiem!
Niech bezbożnego dnia tego godziny
Nie skończą biegu w zgodzie; przed zachodem
Rzuć waśnie między dwóch krzywoprzysięzców!
O panie, prośby racz mojej wysłuchać!
Ks. Austr.  Pokój, Konstancyo!
Konstan.  Nie pokój, lecz wojna!
Pokój mi wojną. O Limoges, o Austryo,
Zawstydzasz krwawy ten łup na twych barkach.
Ty niewolniku podły i tchórzliwy,
Mały w odwadze, wielki w nikczemności,
Ty, mocny zawsze po mocniejszej stronie,
Ty się nie bijesz, rycerzu fortuny,
Tylko pod strażą tej kapryśnej pani,
By ci wskazała bezpieczeństwa drogę.
Krzywoprzysięzco, schlebiasz dziś wielkości.
Jak wzgardliwego robisz z siebie błazna!
Wrzeszczałeś, kląłeś, tupałeś nogami
Za moją sprawą; twoje grzmiały słowa
Niby pioruny, nędzny niewolniku.

Czy nie przysiągłeś moim być żołnierzem?
Czy nie wzywałeś, abym się spuściła
Na twoje gwiazdy, fortunę i siły?
A teraz zwiększasz wrogów moich liczbę!
Lwią skórę nosisz! przez wstyd, zrzuć ją z ramion,
Cielęcą skórą podłe okryj członki.
Ks. Austr.  Ha, gdybym słyszał z ust męża te słowa!
Bękart.  Cielęcą skórą podłe okryj członki.
Ks. Austr.  Powtórz te słowa, a zginiesz, nędzniku.
Bękart.  Cielęcą skórą podłe okryj członki.
Król Jan.  Tego nie lubię; zbyt się zapominasz.

(Wchodzi Pandulf).

Król Filip.  Święty papieża przybliża się legat.
Pandulf.  Cześć pomazanym nieba namiestnikom!
Do ciebie, królu Janie, me poselstwo.
Pandulf, kardynał, biskup Medyolanu,
Innocentego papieża tu legat,
W jego imieniu pobożnie cię pytam,
Czemu zuchwale, przeciw Kościołowi,
Tej świętej matce, jawny bunt podniosłeś,
Gdy z Cantorbury wygnałeś przemocą
Arcybiskupa Stefana Langtona?
O to cię w ojca świętego imieniu,
Inocentego papieża, dziś pytam.
Król Jan.  Jakiż to ziemski tytuł daje prawo
Pytać o liczbę niebios pomazańca?
Trudno ci było znaleść, kardynale,
Tytuł śmieszniejszy, lichszy i podlejszy,
Aby mnie badać, niż tytuł papieża.
Powtórz mu słowa te z ust króla Anglii,
A potem dodaj, że nigdy w mych ziemiach
Dziesięcin zbierać ksiądz nie będzie włoski.
Jak sam, po Bogu, jestem tutaj panem,
Tak sam, pod jego potężną zwierzchnością,
Bez żadnej ręki śmiertelnej pomocy
Zachowam dzielnic moich niepodległość.
Powtórz to, nie miej względu na osobę,
Ani na władzę jego przywłaszczoną.

Król Filip.  Bracie Angielski, wyrzekłeś bluźnierstwo.
Król Jan.  Choć ty i wszyscy chrześcijaństwa króle
Chytrego księdza słuchacie w pokorze,
Drżąc przed przekleństwem, które można kupić;
Choć przez zasługę podłego metalu
Popsuty odpust bierzcie od człeka,
Który wam własny swój sprzedaje odpust;
Choć ty i inni skarbów własnych kosztem
Utrzymujecie czary te kuglarskie,
To ja sam opór stawię papieżowi,
Przyjaciół jego za mych trzymam wrogów.
Pandulf.  Więc prawem mojej duchownej powagi
Rzucam na ciebie klątwę, królu Janie.
Błogosławiony każdy twój poddany,
Co bunt podniesie przeciw kacerzowi;
Ta ręka będzie kanonizowaną,
I będzie świętą, która tajną drogą
Twoją obrzydłą z piersi wygna duszę.
Konstan.  O niechże teraz i mnie będzie wolno
Do klątwy Rzymu klątwę mą przyrzucić.
O, dodaj: amen, ojcze kardynale,
Do moich przekleństw! bo bez krzywdy mojej
Kląć go nie może słusznie język żaden.
Pandulf.  Na prawie stoi klątwa moja, pani.
Konstan.  I moja także. Gdzie sprawiedliwości
Prawo nie daje, niechaj będzie prawem,
Że nieprawości dróg nie zamknie prawo.
Prawo nie może synowi dać tronu,
Bo trzyma prawo kto na tronie siedzi;
Skoro więc prawo wielkiem jest bezprawiem,
Jak może prawo przekleństwo me wstrzymać?
Pandulf.  Pod karą klątwy wzywam cię, Filipie,
Odepchnij rękę arcyheretyka,
Na głowę jego podnieś Francyi rękę,
Jeśli przed Rzymem czoła nie uchyli.
Eleonora.  Bledniesz, Filipie? Nie usuwaj ręki.
Konstan.  Daj baczność, dyable; jak się upamięta,
Usunie rękę; jednę stracisz duszę.

Ks. Austr.  Królu Filipie, słuchaj kardynała.
Bękart.  Cielęcą skórą podłe okryj członki.
Ks. Austr.  Dziś twoje słowa chowam do kieszeni,
Bo —
Bękart.  W twej kieszeni najlepsze im gniazdo.
Król Jan.  Kardynałowi co Filip odpowie?
Konstan.  Co? kardynała podda się wyrokom,
Ludwik.  Namyśl się, ojcze; trzeba ci wybierać
Albo pomiędzy ciężką Rzymu klątwą,
Lub lekką stratą przyjaźni angielskiej;
Wybierz mniej groźne.
Blanka.  A więc klątwę Rzymu.
Konstan.  Baczność, Ludwiku, dyabeł cię tu kusi
W oblubienicy młodej pięknym kształcie.
Blanka.  Słów twych, Konstancyo, nie natchnęła wiara,
Ale potrzeba.
Konstan.  Uznając potrzebę,
Która jedynie żyje śmiercią wiary,
Musisz zarazem uznać tę zasadę,
Że wiara z śmiercią potrzeby ożyje.
Zdepcz mą potrzebę, a podniesiesz wiarę
Podnieś potrzebę, a wiarę podepczesz.
Król Jan.  Król milczy; dusza jego w niepewności.
Konstan.  Opuść go, opuść, dobrą daj odpowiedź.
Ks. Austr.  Słuchaj jej, połóż koniec zawieszeniu.
Bękart.  Zwieś mu cielęcą skórę na ramieniu.
Król Filip.  Waham się, nie wiem co mam odpowiedzieć.
Pandulf.  Wahasz się? Mniejszeż twe będzie wahanie,
Jeśli na głowę spadnie twą przekleństwo?
Król Filip.  Wielebny ojcze, staw się na mem miejscu,
I powiedz, cobyś zrobić postanowił.
Przed chwilą dłonie związały się nasze,
Dusz naszych śluby przed chwilą zawarte
Religia świętą stwierdziła przysięgą,
Ostatnie słowa nasze były: wiara,
Pokój i przyjaźń i niezmienna miłość
Naszych królewskich osób i ziem naszych.
Żeby na zgodę podać sobie ręce

Ledwośmy mieli czas ze krwi je omyć,
A Bóg jest świadkiem, że wojna swym pędzlem
Grubą im dala krwi naszej powłokę,
Straszne świadectwo dwóch królestw niezgody.
Mamyż znów ręce, ledwo że omyte,
Ledwo uściskiem miłości związane
Rozdzielić znowu? błogi zerwać pokój?
Z przysięgi szydzić, niebu się urągać?
Jak płoche dzieci przysięgę odprzysiądz?
Na ślubne łoże słodkiego pokoju
Krwawe pchnąć hordy? Na pogodnem czole
Uczciwej zgody burz zawiesić chmury?
O święty ojcze nie wymagaj tego!
W swojej dobroci łaskawszy daj rozkaz,
A wykonamy wszystko chętnem sercem,
Byle się nasza nie zerwała przyjaźń.
Pandulf.  Kształt jest bezkształtny, wszelki ład bezładny,
Jeśli przyjaźni z Anglią nie rozrywa.
Bądź więc rycerzem Kościoła; do broni!
Niech macierzyńskie przekleństwo na syna
Zbuntowanego rzuci matka: Kościół.
Bezpieczniej język wężabyś uchwycił,
Bezpieczniej łapę lwa rozjuszonego,
Bezpieczniej zęby głodnego tygrysa,
Niż rękę, którą w zgodzie teraz trzymasz.
Król Filip.  Dłoń mogę cofnąć, lecz nie mogę wiary.
Pandulf.  Nieprzyjacielem wiary robisz wiarę,
Własny swój język własnego języka.
Dokonaj naprzód co przysiągłeś niebu,
Że będziesz wiernym Kościoła rycerzem;
Coś potem przysiągł, to przeciwko sobie
Przysiągłeś, tego nie możesz dotrzymać,
Bo kto grzesznego dotrzymuje słowa,
Dobrowolnego dopuszcza się grzechu.
Najlepszym czynem jest nie spełnić czynu,
Który spełniony prowadzi do złego,
Jak błądzącego najlepszym uczynkiem
Powtórnie zbłądzić; zboczenie zboczenia

Na prostą drogę wiedzie błądzącego.
Fałsz fałszem leczą, tak jak ogniem ogień,
Gdy krew zewnętrznem studzi się paleniem.
Religia każe wiernym być przysiędze;
Ale ty przeciw religii przysiągłeś;
Gdy przysięgałeś przeciw twej przysiędze,
Przeciw przysiędze ręczyłeś przysięgą.
Przysięgą, którą dałeś nierozważnie,
Krzywoprzysięstwa tylko się wyrzekłeś,
Albo przysięga byłaby szyderstwem.
Dzisiaj przysiągłeś, aby krzywoprzysiądz;
Tem występniejszy, im wierniejszy słowu.
Ślub więc ostatni przeciw pierwszym ślubom,
Przeciw samemu sobie twym jest buntem.
Nie możesz odnieść większego zwycięstwa
Jak zbrojąc cząstkę duszy szlachetniejszą
Przeciw szalonym i grzesznym podszeptom.
Jeśli usłuchasz dobrej mojej rady,
Modlitwy nasze na pomoc ci przyjdą,
Inaczej cały ogrom naszych przekleństw
Spadnie na ciebie z taką gwałtownością,
Że umrzesz pod ich ciężarem w rozpaczy.
Ks. Austr.  To bunt, bunt jawny.
Bękart.  Czy nigdy nie skończysz
Czy ust cielęca nie zamknie ci skóra?
Ludwik.  Ojcze, do broni!
Blanka.  W dniu mego zamęźcia?
Przeciw krwi, z którą dziś się skojarzyłeś?
Trupy świadkami ślubów naszych będą?
Ryczące trąby, bębny łoskotliwe
Będą muzyką naszego wesela?
O mężu, słuchaj! jak w ustach mych nowy
Ten wyraz: mężu! Więc przez to nazwisko,
Dotąd przez język mój nie wymienione,
Na klęczkach błagam nie podnoś oręża
Na mego wuja!
Konstan.  Ja cię także błagam
Na mych kolanach od klęczenia twardych,

Dobry Delfinie, nie zmieniaj przeznaczeń
W niebie pisanych.
Blanka.  Miłości twej dowiedź;
Cóż ci być może świętszego od żony?
Konstan.  To co jest jego, co twoją podporą —
Honor; twój honor, Ludwiku, twój honor!
Ludwik.  Twoja mnie, królu, zadziwia oziębłość,
Kiedy tak ważna sprawa cię naciska.
Pandulf.  Na głowę jego straszną klątwę rzucę.
Król Filip.  Niema potrzeby. Anglio, zrywam z tobą.
Konstan.  Jak piękny powrót wygnanej godności!
Eleonora.  Co za bunt szpetny francuskiej zmienności!
Król Jan.  Chwili tej, Francyo, w chwili pożałujesz.
Bękart.  Jeśli zegarmistrz stary, grabarz łysy,
Czas, tej jest myśli, Francya pożałuje.
Blanka.  Słońce krwią zaszło; bywaj zdrów, dniu jasny!
Po której stronie stanąć mi należy?
Drogie mi obie; z każdą jedna ręka,
I kiedy wściekle szarpać mnie rozpoczną,
Każda trzymaną rękę mi oderwie.
Mężu, nie mogę prosić byś zwyciężył;
O twą przegraną, wuju, muszę prosie;
Ojcze, nie mogę fortuny ci życzyć;
Babko, twych życzeń lękam się spełnienia.
Gdziebądź zwycięstwo, tam strata jest moja;
Przed gry początkiem pewnam jest przegranej.
Ludwik.  Idź ze mną, pani, ze mną twoje losy.
Blanka.  Gdzie los mój żyje, tam życie me kona.
Król Jan.  (do Bękarta). Spiesz się, kuzynie, zgromadź nasze pułki.

(Wychodzi Bękart).

Ogień wściekłości pali mnie, Filipie,
I tylko jedna krew go może zgasić,
Krew, krew najdroższa przez Francyę wylana.
Król Filip.  Twoja cię wściekłość strawi, w popioł zmieni,
Zanim krew nasza ogień ten przygasi.
Strzeż się, bo grożą ci niebezpieczeństwa.
Król Jan.  Od twych nie większe. Spieszmy do oręża!

(Wychodzą).
SCENA II.
Pola w blizkości Angers.
(Alarm; utarczki. Wchodzi Bękart z głową księcia Austryi).

Bękart.  Na honor, dzień ten co chwila gorętszy;
Powietrzny dyabeł nad głową nam lata
Siejąc zagładę. Póki nie wypocznę,
Tam austryacka legnij sobie głowo.

(Wchodzą: Król Jan, Artur i Hubert).

Król Jan.  Strzeż tego dziecka, Hubercie. Filipie,
Spiesz się, bo może matka teraz moja,
W naszym namiocie, przez wrogów pojmana.
Bękart.  Nie troszcz się, królu, jam ją uratował,
Niebezpieczeństwo nie grozi jej żadne.
Spieszmy się przecie; jeszcze chwila trudów,
A prace nasze skończą się szczęśliwie (wychodził).

SCENA III.
Tamże.
(Alarm; utarczki; odwrót. Wchodzą: król Jan, Eleonora, Artur, Bękart, Hubert i Panowie).

Król Jan  (do Eleonory). Tak lepiej będzie; tu zostaniesz, matko,
Pod silną strażą. (Do Artura) Łzy otrzyj, synowcze,
Twoja cię babka kocha, a u stryja
Zawsze ojcowskie znajdziesz przywiązanie.
Artur.  Na wieść tę smutek matkę mą zabije.
Król Jan  (do Bękarta). Dobry kuzynie, wyprzedź nas do Anglii;
Potrząś workami bogatych opatów,
Wypuść na wolność więzionych aniołów.
Niech teraz tłuste połcie głodnych żywią;
Użyj praw naszych w całej rozciągłości.
Bękart.  Gromnica, brewiarz, dzwon, mnie nie odstraszy,
Gdy na mnie złoto albo srebro kiwnie.

Żegnam cię, babko; jeźli pobożności
W drodze nie zgubię, nie omieszkam w Anglii
Za twoje piękne zdrowie Boga prosić.
A teraz jadę całując twą rękę.
Eleonora.  Dobry kuzynie, bądź zdrów!
Król Jan.  Płyń szczęśliwie!

(Wychodzi Bękart).

Eleonora.  Przybliż się, wnuczku, mam ci coś powiedzieć.

(Odchodzi z Arturem na stronę).

Król Jan.  Zbliż się, Hubercie; drogi mój Hubercie,
Wielem ci winien; w tym cielesnym murze
Jest dusza, której jesteś wierzycielem,
A która wszystko z lichwą ci zapłaci.
Twa dobrowolna przysięga, mój drogi,
W sercu tem żyje wiernie zapisana.
Daj mi twą rękę. Miałem coś powiedzieć,
Ale do lepszej odkładam to chwili.
Wstydzę się prawie powiedzieć, Hubercie,
Jak mam głęboki dla ciebie szacunek.
Hubert.  Przyjmij me dzięki, miłościwy panie.
Król Jan.  Jeszczem ci nie dał powodów wdzięczności,
Mój przyjacielu, ale dam je wkrótce.
Choćby czas nogą wlókł się najleniwszą,
Dzień przyjdzie, w którym przyjaźń moją poznasz.
Chciałem powiedzieć — ale dajmy pokój;
Słońce na niebie; dzień ten w całym blasku,
W pełnym orszaku światowych rozkoszy,
Zbyt wystrojony, zbyt jest roztrzepany
Aby mnie słuchać; gdyby dzwon północy
Spiżową gębą, żelaznym językiem
Tętniał w drzymiącem uchu czarnej nocy;
Gdyby to miejsce, gdzie stoim, był cmentarz,
A twoje serce tysiąc krzywd szarpało,
Lub melancholii gdyby duch ponury
Krew twą przepalił, przeciążył i zgęścił,
Która inaczej, łaskotając żyły,
Niesie do oczu głupowaty uśmiech,
I lica pustem rozjaśnia weselem,

(Uczucie myślom moim nienawistne,)
Albo bez oczu gdybyś mógł mnie widzieć,
Słyszeć bez uszu, i mógł bez języka
Dać mi odpowiedź myśli samej siłą.
Bez oczu, uszu, zgubnego słów dźwięku, —
O wtedy, mimo czujnego dnia źrenic,
W sercebym twoje myśli moje wylał.
Ale nie, nie chcę; a kocham cię przecie,
I ani wątpię, że i ty mnie kochasz.
Hubert.  A tak głęboko, że cobądź rozkażesz,
Choćby śmierć stała u mety spełnienia,
Bóg widzi, chwili nie będę się wahał.
Król Jan.  Nigdym nie wątpił. Dobry mój Hubercie,
Zwróć twoje oczy na to młode chłopię;
By ci powiedzieć prawdę, przyjacielu,
To wąż na mojej rozciągnięty drodze;
Gdzie nogę stawię, on leży przede mną.
Czy mnie rozumiesz? Jesteś jego stróżem.
Hubert.  Bacznie też będę pilnował go, panie,
By ci wyrządzić żadnej nie mógł krzywdy.
Król Jan.  Śmierć.
Hubert.  Królu?
Król Jan.  Trumna.
Hubert.  Umrze.
Król Jan.  Dosyć na tem.
Teraz się mógłbym śmiać. Dobry Hubercie,
Jakże cię kocham! Nie powiem ci teraz,
Co ci zamierzam wyświadczyć. Pamiętaj!
Żegnam cię, matko; żądane posiłki
Bez zwłoki przyszlę.
Eleonora.  Bóg z tobą, mój synu!
Król Jan.  Do Anglii płyniesz z Hubertem, synowcze,
Znajdziesz w nim zawsze wiernego ci sługę;
Możesz nań liczyć. — My spieszmy do Calais!

( Wychodzą).
SCENA IV.
Tamże. Namiot króla francuskiego.
(Wchodzą: król Filip, Ludwik, Pandulf i służba).

Król Filip.  Tak siłą burzy ryczącej na falach
Całej armady zwyciężone żagle
Na wszystkie strony rozbiegły się trwożne.
Pandulf.  Nie trać nadziei, wszystko się naprawi.
Król Filip.  Co się naprawi, gdy wszystko popsute?
Jesteśmy zbici, straciliśmy Angers,
Artur pojmany, niejeden przyjaciel
Poległ śród boju, a krwawy zwycięzca
Wrócił do Anglii, szydząc z naszych zawad.
Ludwik.  Wszystko co podbił, załogami wzmocnił;
Takiej mądrości w tak gorącym biegu,
Takiego ładu w sprawie tak burzliwej
Niema przykładu; kto czytał lub słyszał
O wydarzeniach wojnie tej podobnych?
Król Filip.  Zniósłbym cierpliwie te Anglii pochwały,
Gdybym mógł przykład hańby naszej znaleźć.

(Wchodzi Konstancya z rozpuszczonemi włosami).

Lecz kto się zbliża? Grób duszy; przemocą
Nieśmiertelnego trzymający ducha
W podłem więzieniu smutku i boleści.
Racz pani, błagam, oddalić się ze mną.
Konstan.  Patrz, patrz na skutek waszego pokoju!
Król Filip.  Szlachetna pani, cierpliwość! nadzieja!
Konstan.  Szydzę z rad wszelkich, z wszelkiego ratunku,
Oprócz ratunku, który wszystko leczy.
O śmierci! droga, ukochana śmierci!
Ty wonny smrodzie! ty czerstwa zgnilizno!
Podnieś się z łoża nocy nieskończonej,
Ty straszne szczęściu wszelkiemu zjawisko!
A ucałuję twoje hydne kości,
Oczy me włożę w twego czoła jamy,
Twoje robaki na pierścienie wezmę,
Gardło obrzydłym twoim zatkam prochem,

Aby podobnym zostać ci straszydłem.
Przyjdź! wyszczerz zęby, za uśmiech to wezmę,
Pieścić się z tobą jak żona twa będę!
Kochanko nędzy, przybądź!
Król Filip.  Ukój żale,
Piękna rozpaczy!
Konstan.  Nie, nie, nie ukoję
Póki oddycham. Bodaj mój był język
W piorunu gębie! Światembym wstrząsnęła,
Ze snu zbudziła szkielet ten okrutny
Nie zdolny słyszeć jęczenia kobiety,
Gardzący matki i wdowy wezwaniem.
Pandulf.  Pani, to krzyk jest szaleństwa, nie smutku.
Konstan.  Nie jesteś świętym, gdy mnie tak szkalujesz.
Nie ja szalona: to mój włos wydzieram;
Jestem Konstancya, wdowa po Gotfrydzie,
Matka Artura, którego straciłam.
Nie ja szalona; ach, gdybym nią była!
Możebym wtedy siebie zapomniała;
Ileżbym smutków zapomniała razem!
Ucz mnie mądrości, jak szaloną zostać,
A będziesz za to kanonizowany!
Póki mam rozum, póki smutek czuję,
Zdrowy mój rozum podsuwa mi myśli,
Jak się wyzwolić z moich mogę smutków,
I wszystko skończyć żelazem lub stryczkiem.
Szalona, mego zabiłabym syna,
Albo myślała, że tylko był lalką.
Ja nie szalona, ach, zbyt tylko dobrze
Wszystkich utrapień moich czuję żądło.
Król Filip.  Podwiąż twe sploty. Jaką miłość widzę
W tym jasnych włosów jej bogatym pęku!
Gdziekolwiek srebrna jej łez padnie kropla,
Dziesięć tysięcy lgnie do niej przyjaciół,
Aby z nią razem gorzkie dzielić smutki;
Jak nierozdzielni, wierni kochankowie
Silniej związani łańcuchem nieszczęścia.

Konstancya  (rzucając wyrwane włosy).
Lećcie do Anglii!
Król Filip.  Podwiąż twoje sploty.
Konstan.  Chętnie podwiążę; lecz na co i po co?
Gdym je rozwiła ręką mą, wołałam:
Gdyby ta ręka tak memu synowi
Jak moim włosom wrócić mogła wolność!
Lecz teraz włosom zazdroszczę wolności,
I znów do dawnych powracam je więzów.
Bo biedne dziecko moje więźniem teraz.
O kardynale, z ust twoich słyszałam,
Że w niebie naszych odnajdziem przyjaciół;
Jeśli to prawda, obaczę znów syna,
Bo od dnia, w któryrm Kain, pierwszy chłopiec,
Na ziemię przyszedł, do tego co wczora
Oddychać zaczął, nie było na ziemi
Równego jemu pięknością stworzenia.
Lecz teraz robak ukąsi mój pączek,
Zmiecie mu z twarzy blask jego rumieńca,
I da mu postać wychudłego ducha,
Przepalonego ogniami gorączki,
I gdy tak umrze, gdy tak zmartwychwstanie,
Gdy tak go spotkam w niebieskich podwojach,
Ja go nie poznam, i nigdy już, nigdy
Mego pięknego nie ujrzę Artura!
Pandulf.  Nazbyt się smutku poddajesz natchnieniom.
Konstan.  Tak mówi człowiek, który nie miał syna.
Król Filip.  Boleść twą kochasz jak kochałaś dziecię.
Konstan.  Bo boleść miejsce jego puste wzięła,
Wkoło mnie skacze, w jego spi łóżeczku,
Powtarza słowa, jego okiem patrzy,
Wszystkie mi jego przypomina wdzięki,
Bierze na siebie pusty jego ubiór;
Jakże boleści mej bym nie kochała?
Gdybyście równą mej ponieśli stratę,
Lepszą pociechę daćbym wam umiała.

(Rzucając czepiec)

Nie chcę na głowie ozdoby tej nosić,

Gdy taki nieład w moim jest rozumie.
O Boże, Boże! O piękny mój synu!
Moje ty życie, pokarmie, mój świecie!
Moja pociecho! smutków mych lekarstwo! (wychodzi)
Król Filip.  Pospieszę za nią; lękam się nieszczęścia (wychodzi).
Ludwik.  Nic mi na ziemi radości już nie da;
Życie jest nudne jak bajka, dwa razy
Opowiadana drzymiącemu dziecku.
Słodycze świata wstyd goryczą zatruł,
I wszędzie widzę wstyd tylko i gorycz.
Pandulf.  W ciężkiej chorobie najsilniejszy napad
Zazwyczaj powrót do zdrowia poprzedza;
Wszelkie złe, właśnie gdy nas ma opuścić,
Na pożegnanie najzłośliwiej bodzie.
Cóż utraciłeś z rozprawy tej stratą?
Ludwik.  Wszystkich dni moich chwałę, radość, szczęście.
Pandulf.  Byłbyś je pewno stracił, gdybyś wygrał.
Wierzaj, Fortuna, gdy nam chce usłużyć,
Pogląda na nas najgroźniejszem okiem.
Dziwna pomyśleć, jak wiele Jan stracił
W tem, co mu dzisiaj wygraną się zdaje.
Czy cię nie smuci, że Artura pojmał?
Ludwik.  Równie serdecznie jak jego to cieszy.
Pandulf.  Umysł twój równie jak krew twoja młody.
Posłuchaj teraz moich słów proroczych,
Bo samo tchnienie słów, które wypowiem
Odwieje każdą słomkę, każdy pyłek
Z gościńca, który powiedzie cię prosto
Do angielskiego tronu; a więc słuchaj:
Król Jan Artura pojmał, być nie może,
Aby, dopóki bije serce dziecka,
Jan przywłaszczyciel znalazł choć godzinę,
Choćby minutę, choćby okamgnienie
Od ciężkiej troski wolnego wytchnienia.
Berło wydarte gwałtem, pośród burzy,
Śród burz i gwałtów musi być dzierżone.
Na śliskiej drodze kto postawił nogę,
Chwyta podporę jakkolwiek wzgardliwą.

By Jan się ostał, Artur musi upaść:
Niechże tak będzie, skoro tak być musi.
Ludwik.  Lecz cóż ja zyskam na śmierci Artura?
Pandulf.  Wszystkich Artura praw możesz dochodzić
Jako dziedzictwa żony twojej, Blanki.
Ludwik.  I życie stracić, jak Artur, i wszystko.
Pandulf.  Jakżeś ty młody na tym starym świecie!
Tobie czas służy i Jan knuje spiski.
Kto w krwi niewinnej bezpieczeństwa szuka,
Krwawe i zwodne znajdzie bezpieczeństwo.
Ten czyn oziębi serca jego ludów,
Zmrozi ich zapał; z radością też przyjmą
Wszystko, co jego zagrozi koronie.
Wszystkie zwyczajne na niebie wyziewy,
Wszystkie powszednie zjawiska natury,
Burze i wiatry, codzienne wypadki,
Wszystkie obedrą z naturalnych przyczyn,
Dadzą im nazwę cudów, meteorów,
Potwornych znaków, niebieskich języków
Głośno mówiących o pomście na Janie.
Ludwik.  Lecz jeśli życie Artura oszczędzi,
W jego więzieniu znajdzie bezpieczeństwo?
Pandulf.  Na pierwsze wieści o twojem zbliżeniu,
Gdyby żył Artur, umrze niezawodnie.
Jan straci serce wiernego dziś ludu,
Który w nieznanej pokocha się zmianie,
A z palców Jana skrwawionych wyciśnie
Silną truciznę buntu i wściekłości.
Już mi się zdaje, że ten zamęt widzę.
Lecz jak się lepiej od słów mych dla ciebie
Sprawa ta składa! Teraz właśnie w Anglii
Bękart Faulconbridge kościoły odziera
Bezbożną ręką; gdyby się tam zjawił
Tuzin Francuzów, jak wab’by przyciągnął
Dziesięć tysięcy orężnych Anglików;
Jak mała śniegu tocząca się bryłka
Wkrótce w olbrzymią zmieniłby się górę.
Idźmy do króla, szlachetny Delfinie.

Cuda wydobyć można z ich urazy,
Z ich dusz, obecnie przepełnionych gniewem.
A więc do Anglii! Ja króla zaostrzę.
Silna przyczyna dziwne czyny rodzi:
Król niewątpliwie z twą się wolą zgodzi (wychodzą).




AKT CZWARTY.
SCENA I.
Northampton. Sala w Zamku.
(Wchodzi: Hubert i dwaj słudzy).

Hubert.  Rozpal żelazo; czekaj za obiciem;
Skoro mej nogi usłyszysz tupnięcie,
Wpadnij i chłopię, które przy mnie znajdziesz
Przywiąż do krzesła. Idź teraz, a baczność!
I Sługa.  Czy mój czyn, panie, zasłoni twój rozkaz?
Hubert.  Głupie skrupuły! Zrób, a bądź spokojny.

(Wychodzą słudzy).

Wejdź, młody chłopcze, mam ci coś powiedzieć.

(Wchodzi Artur).

Artur.  Witaj Hubercie.
Hubert.  Witaj, mały książę.
Artur.  Tak mały książę, jak tylko być może,
Mimo tytułów, by wielkim być księciem.
Tyś smutny.
Hubert.  Prawda, byłem przód weselszy.
Artur.  Ah, dobry Boże, mnie się zawsze zdaje,
Ze prócz mnie smutnym nikt być nie powinien.
Pamiętam jednak, że kiedym był w Francyi,
Młodzi panicze jak noc byli smutni,
Tylko z fantazyi. Na mój chrzest przysięgam,
Gdybym był wolny, a pilnował owiec,
Byłbym wesoły od rana do nocy,

I tubym nawet był, gdyby nie trwoga,
Że mój stryj większą chce mi krzywdę zrobić;
On się mnie boi, ja się jego boję.
Mojaż to wina, żem Godfryda synem?
Ah, nie, nie moja. Bógby dał, Hubercie,
Żebym był synem twym, tybyś mnie kochał.
Hubert   (na stronie) Gdybym z nim dłużej mówił, jego szczebiot
Umarłą litość w sercu mojem wskrzesi.
Lepiej więc wszystko coprędzej ukończyć.
Artur.  Czyś słaby dzisiaj? Bo wyglądasz blado.
Przyznam się, chciałbym żebyś trochę cierpiał,
Abym noc całą mógł przy tobie czuwać.
Ty mnie nie kochasz, jak ja kocham ciebie.
Hubert.  Serce me jego słowa podbijają (daje mu papier).
Czytaj, Arturze. (Na stronie) Precz stąd, głupie krople,
Czyżbyście srogość chciały stąd wygonić?
Czas wszystko skończyć, lub postanowienie
We łzach niewieścich z ócz moich wypłynie.
(Głośno) Nie możesz czytać? Czy pismo nie piękne?
Artur.  Zbyt tylko piękne dla tak szpetnej treści.
Musisz mi oczy wypalić żelazem?
Hubert.  Muszę, mój chłopcze.
Artur.  I zrobisz?
Hubert.  I zrobię.
Artur.  Miałżebyś serce? Gdyś na głowę cierpiał,
Ścisnąłem twoje skronie moją chustką
Księżniczki ręką dla mnie haftowaną,
I nigdym o jej zwrot się nie dopomniał.
W nocy trzymałem twą głowę na ręku,
A wierny, jak są godzinie minuty,
Rozweselałem długie cierpień chwile.
Co ci? pytałem; gdzie największa boleść?
Powiedz mi, czem ci ulgę przynieść mogę?
Gdzie syn żebraka zasnąłby spokojnie,
Jednego słowa miłości nie wyrzekł,
Książęce dziecko ty miałeś za stróża.
Lecz może myślisz, że to chytrość była,
Że była tylko udaniem ta miłość;

Niech i tak będzie; gdy to boża wola,
Żebyś mnie skrzywdził, darmo się opierać.
Więc chcesz mi wydrzeć oczy te, Hubercie,
Te oczy, które dla ciebie nie miały
I mieć nie będą krzywego spojrzenia?
Hubert.  Przysiągłem na to, i oczy twe teraz
Muszę gorącem wypalić żelazem.
Artur.  Tylko w tym wieku żelaznym są ludzie
Zdolni do tego. Toć samo żelazo,
Choć rozpalone, gdyby się zbliżyło
Do moich źrenic, łzy by me wypiło,
I przygasiło swą ognistą wściekłość,
W tych niemych świadkach mojej niewinności,
A potem własną rdzą by się strawiło
Za to, że miało ogień na mą krzywdę.
Byłżebyś twardszym niż twarde żelazo?
Gdyby niebieski anioł do mnie zleciał
I mówił, że mi Hubert wydrze oczy,
Nie dałbym wiary. Sam Huberta język —
Hubert  (tupie) Do mnie! (wchodzą słudzy z postronkami, żelazem i t. d.)
Rozkazy moje wykonajcie.
Artur.  Ratuj, Hubercie! Samo już spojrzenie
Tych krwawych ludzi oczy mi wydziera.
Hubert.  Przywiąż go tutaj, a podaj żelazo.
Artur.  Ah, mój Hubercie, na co ta surowość?
Będę spokojny, oporu nie stawię,
Tylko przez Boga! nie wiąż mnie, Hubercie.
Tylko mnie słuchaj; każ odejść tym ludziom,
A będę siedział spokojny jak jagnię;
Nie rzeknę słowa, nie mrugnę powieką,
Nie rzucę gniewnych spojrzeń na żelazo.
Ich tylko oddal, a ja ci przebaczę,
Jakiebądź chcesz mi wyrządzić męczarnie.
Hubert.  Odejdźcie teraz; zostawcie nas samych.
I Sługa.  Chętnie od takiej usuwam się służby (wychodzą słudzy).
Artur.  Ah, toż wygnałem mego przyjaciela!
Wzrok ma okrutny ale czułe serce.

Niech wróci, może jego miłosierdzie
Rozbudzi twoje.
Hubert.  Przygotuj się, chłopcze.
Artur.  Niemaż lekarstwa?
Hubert.  Nic, prócz twych ócz straty.
Artur.  Ah, gdyby w twoich jeden tylko pyłek,
Ziarnko, lub muszka, lub jeden był włosek,
Jakabądź zmysłu drogiego obraza!
Czując jak strasznym wszystko tam jest bólem,
Poznałbyś srogość twoich złych zamiarów.
Hubert.  Wszak mi przyrzekłeś? Dalej! Wstrzymaj język.
Artur.  Hubercie, dwóch mi trzebaby języków,
Ażeby dwoje oczu mych obronić.
Nie każ mi milczeć, nie każ mi, Hubercie,
Lub raczej utnij Hubercie mój język,
A ocal oczy; o, zostaw mi oczy
Choć tylko żebym mógł patrzeć na ciebie!
Ale spójrz teraz, ostygło żelazo,
Nie chce mnie krzywdzić.
Hubert.  Mogę je rozpalić.
Artur.  Nie, nie, nie możesz; ogień z smutku umarł,
Że, gdy stworzony ludziom na pociechę,
Niezasłużoną krzywdę miał wykonać.
Patrz, niema złości w tym przygasłym węglu,
Niebieski powiew ducha z niego wywiał,
Popiołem żalu głowę mu posypał.
Hubert.  Lecz mojem tchnieniem mogę go ożywić.
Artur.  Gdybyś to zrobił, za twój go uczynek
Rumieniec wstydu pokryłby, Hubercie,
A może nawet w oczyby ci prysnął,
Jak przymuszony do walczenia brytan
Kąsa dłoń pana, który go podszczuwa.
Wszystko, co chciałeś użyć na mą krzywdę,
Nie chce ci służyć, tobie tylko zbywa
Na tej litości, którą objawiły
Ogień z żelazem, dwa srogie stworzenia
Z dawna przywykłe do okrutnej służby.
Hubert.  Więc patrz, żyj szczęsny! Ócz twoich nie dotknę

Nawet za wszystkie stryja twego skarby.
Przysiągłem jednak i postanowiłem
Twe tem żelazem wypalić źrenice.
Artur.  Teraz dopiero wyglądasz jak Hubert,
A dotąd byłeś przebrany.
Hubert.  Dość tego.
Bądź zdrów! Stryj musi myśleć że nie żyjesz;
Fałszywy raport szpiegom tym wymyślę.
Idź, piękne dziecko i uśnij w pokoju,
Bo Hubert krzywdy nie zrobi ci żadnej
Za skarby świata.
Artur.  Dzięki ci, Hubercie!
Hubert.  Ni słowa więcej. Oddalmy się skrycie:
Za oczy twoje narażam me życie (wychodzą).

SCENA II.
Tamże. Wielka sala w pałacu.
(Wchodzą: Król Jan, w koronie, Pembroke, Salisbury i inni panowie. Król zasiada na tronie).

Król Jan.  Koronowani powtórnie, powtórnie
Tron zasiadamy, z radością, jak myślę
Naszych poddanych.
Pembroke.  Najjaśniejszy panie,
Jedno za wiele było to „powtórnie“.
Koronowany byłeś już poprzednio;
Nikt ci królewskiej nie wydarł godności,
Nic nie zachwiało wierności twych ludów,
Nic nie zmąciło ziem twoich pokoju
Nadzieją zmiany lub lepszego bytu.
Salisbury.  Tak więc podwójną otaczać się pompą,
Zbogacać tytuł już przedtem bogaty,
Pozłacać złoto lub lilię pobielać,
Albo fiołek polewać pachnidłem,
Lub tęczę nowym uświetniać kolorem,
Pięknemu oku niebieskiego sklepu
Dodawać blasku płonącą pochodnią,

Jest marnotrawstwem, śmiechu godnym zbytkiem.
Pembroke.  Wola twa, królu, musiała się spełnić.
Jest to powieści starej powtórzenie,
Co w niestosownej odnowione porze,
Zaczyna nudzić chętnych przód słuchaczy.
Salisbury.  Ten czyn przekształcił dobrze znane światu
Starych zwyczajów dobre stare formy,
I jak wiatr zmienny wiejący na żagle,
Na wszystkie strony miota biegiem myśli,
A niepokoi i trwoży rozwagę,
Zdrowy sąd skręca, a wątpliwość budzi
O prawie, w nową przystrojonem odzież.
Pembroke.  Gdy sztukmistrz lepiej jak dobrze chce zrobić,
Marnuje talent przez zbytek ambicyi;
Często kto pragnie mały błąd tłomaczyć,
Przez tłomaczenie błąd tylko powiększa.
Jak łata małe kryjąca rozdarcie
Wzrok więcej razi chcąc wadę zasłonić,
Niż sama wada raziła przed łatą.
Salisbury.  Przed koronacyą nową sąd nasz, królu,
Był ci wiadomy, lecz go odrzuciłeś;
Twym się rozkazom poddaliśmy chętnie,
Bo wszystkie nasze myśli i życzenia
Przed twoją wolą muszą się uchylić.
Król Jan.  Już wam odkryłem część ważnych powodów,
Co mnie do tego skłoniły obrzędu,
Lecz są ważniejsze, które wam objawię
W stosownej porze. Tymczasem powiedzcie,
Jakiej naprawy, jakich zmian pragniecie?
A obaczycie, jak chętnie was słucham,
Chętnie do waszych przychylam się życzeń.
Pembroke.  A więc ja, królu, wybrany pośrednik
Do objawienia serc ich tajemnicy,
W imieniu wszystkich, ale, przedewszystkiem
Dla bezpieczeństwa twej świętej osoby,
Która jest pierwszym myśli naszych celem,
Błagam cię, panie, o Artura wolność.
Ludziom złej woli jego uwięzienie

Ten niebezpieczny podsuwa argument:
Jeśli co dzierżysz, dzierżysz mocą prawa,
Dlaczegóż trwoga, która, jak to mówią,
Występek ściga, podsuwa ci radę,
Byś w wieży zamknął młodego synowca,
Dnie mu przydusił w surowem nieuctwie,
Okrutnie jego odmówił młodości
Złotych owoców dobrego ćwiczenia?
By wrogom twoim wydrzeć te pozory,
O wolność jego pozwól nam cię prosić.
Wolność ta dla nas o tyle korzystna,
O ile twoje szczęście szczęściem naszem,
A wolność jego twoją jest korzyścią.
Król Jan.  Niech więc tak będzie. Twej polecam pieczy
Młodość Artura. (Wchodzi Hubert).
Jaką wieść przynosisz?

(Idzie na stronę z Hubertem).

Pembroke.  To człek, co krwawej dokonać miał zbrodni;
Jeden z przyjaciół moich widział rozkaz.
Obraz grzesznego, szkaradnego czynu
Z ócz mu wygląda; tajemnicza postać
Zdradza uczucia niespokojnej duszy.
Z trwogą też myślę, że czyn już spełniony,
Który dokonać odebrał zlecenie.
Salisbury.  Patrz, kolor twarzy króla przelatuje
Między zamiarem zbrodni a sumieniem,
Jak między dwoma szykami heroldzi.
Jego namiętność dojrzała i pęknie.
Pembroke.  A skoro pęknie, wyleje na zewnątrz
Zgniliznę śmierci niewinnego dziecka.
Król Jan.  Nie w naszej mocy wstrzymać śmierci rękę.
Zawsze chęć żyje prośbę waszą spełnić,
Lecz przedmiot prośby waszej już umarły:
Tej nocy Artur, jak ten mówi, skonał.
Salisbury.  Śmiertelną była, boję się, choroba.
Pembroke.  Wiemy jak dziecko blizkie było śmierci,
Nim się spostrzegło, że śmiertelnie chore.
Zdać z tego liczbę będzie kiedyś trzeba

Tu, lub gdzieindziej.
Król Jan.  Co znaczą spojrzenia
Tak uroczyste? Myślicież panowie,
Że w ręku trzymam nożyce przeznaczeń?
Mogęż żywotnym pulsom rozkazywać?
Salisbury.  To jawna zbrodnia, a hańba, że wielkość
Tak się niezdarnie mogła jej dopuścić.
Szczęścia grze twojej! Więc żegnam cię teraz.
Pembroke.  Stój, Salisbury, i ja pójdę z tobą
Szukać dziedzictwa biednego chłopięcia,
Małego państwa przedwczesnej mogiły.
Krwi, co być miała panią całej wyspy
Trzy stóp dziś dosyć! Zły to świat tymczasem!
Trudno to znosić, wkrótce też, jak myślę,
Ta wieść wywoła bunt i klęsk tysiące.

(Wychodzą panowie).

Król Jan.  Żal mi uczynku. Płoną oburzeniem.
Niema stałego na krwi fundamentu:
Nigdy śmierć innych życia nie zapewnia.

(Wchodzi posłaniec).

Straszne twe oczy. Gdzie się krew podziała,
Którą na licach twych widziałem dawniej?
Tak czarne niebo burzę zapowiada;
Luń więc potopem: co słychać we Francyi?
Poseł.  Francya tu spieszy. Tak wielkich zaciągów,
By w obcej ziemi rozpuścić zagony,
Kraj jeden nigdy nie porobił jeszcze.
Ty ich pośpiechu, królu, nauczyłeś:
Nim usłyszałeś, że przybory czynią,
Już wieść nadbiega, że wylądowali.
Król Jan.  I gdzież to nasze upiły się straże?
Gdzie to usnęła czujność naszej matki,
Że nie słyszała jak Francya gromadzi
Potężne armie?
Poseł.  Prochem zasypane
Uszy jej, panie. Pierwszego dnia kwietnia
Szlachetna matka twa zamknęła oczy,
A trzy dni przody królowa Konstancya

Oddała ducha w paroksyzmie szału;
Przynajmniej takie posłuchy mnie doszły:
Fałsz to, czy prawda, nie mogę powiedzieć.
Król Jan.  Wstrzymaj twój pośpiech, groźna sposobności!
Bądź ze mną w związku, póki zagniewanych
Nie ułagodzę panów mojej ziemi.
Matka umarła! Jak moja się władza
Chwieje we Francyi! — Kto wojskiem dowodzi,
Które, jak twierdzisz, już wylądowało?
Poseł.  Delfin.
Król Jan.  W mej głowie twoje złe nowiny
Sprawiają zawrót. (Wchodzi Bękart i Piotr z Pomfretu).
No, i cóż świat mówi
Na twe postępki? Tylko mojej głowy
Złemi wieściami nie napychaj więcej,
I tak już pełna.
Bękart.  Jeśli co najgorsze
Lękasz się słyszeć, niech na twoją głowę
Niedosłyszane najgorsze to spadnie.
Król Jan.  Przebacz kuzynie, byłem odurzony
Falami prądu, lecz podniosłem głowę,
I nad falami wolno znów oddycham,
Gotowy słuchać choć najgorszych wieści.
Bękart.  Jak się sprawiłem między duchowieństwem,
Zebrane sumy dowodzą najlepiej.
Ale wracając, wszędzie spotykałem
Naród pod wpływem dziwnego złudzenia,
Potwornych wieści i marzeń opacznych,
Trwożny, nie wiedząc co trwogi powodem.
A oto prorok, którego prowadzę
Z ulic Pomfretu, gdzie go napotkałem,
Jak przepowiadał w niekunsztownych rymach
Tłumnie cisnącej za nim się gawiedzi,
Że nie przeminie południe przyszłego
Wniebowstąpienia, siłą konieczności
Wasza królewska mość złoży koronę.
Król Jan.  Czemuś tak wróżył, pusty marzycielu?
Piotr.  Bom wiedział, że me spełni się proroctwo.

Król Jan.  Weź go, Hubercie i zamknij go w wieży,
A o południu dnia, w którym, jak mówi,
Złożę koronę, rozkaż go powiesić.
Zamknij go, wracaj; jesteś mi potrzebny.

(Wychodzi Hubert z Piotrem).

Czy już słyszałeś, kuzynie, kto przybył?
Bękart.  Francuzi; o tem tylko wszyscy mówią.
Prócz tego Bigot i lord Salisbury,
I wielu innych, których napotkałem
Z źrenicą jakby pochodnia płonącą,
Spieszyli szukać Artura mogiły,
Który, jak głoszą wszędzie, tej był nocy
Wskutek rozkazów twych zamordowany.
Król Jan.  Dobry kuzynie, udaj się za nimi.
Wiem jeszcze sposób, jak miłość ich zyskać;
Przywiedź ich do mnie.
Bękart.  Śpieszę ich wyszukać.
Król Jan.  O śpiesz się tylko! Pędź na jednej nodze!
Nie dozwól, abym w poddanych miał wrogów,
Gdy cudzoziemiec miasta moje trwoży
Groźnym przepychem swojego napadu.
Zrób się Merkurym, przypnij sobie skrzydła,
Jak myśl leć do nich i powracaj do mnie.
Bękart.  Pośpiechu duch mnie tych czasów nauczy (wychodzi).
Król Jan.  Mówił jak szlachcic prawdziwy i dzielny.
Idź za nim, może będzie mu potrzeba
Między panami a mną pośrednika.
Poseł.  Z całego serca. (Wychodzi).
Król Jan.  Matka ma umarła! (Wchodzi Hubert)
Hubert.  Nocy tej, mówią, pięć było księżyców;
Cztery niezmienne, a wkoło nich piąty
Z nieopisaną wirował szybkością.
Król Jan.  Co? pięć księżyców?
Hubert.  Z tego starzy ludzie
Po mieście dziwne wyciągają wróżby.
Śmierć jest Artura na wszystkich językach.
Gdy o nim mówią, kiwają głowami,
I coś tajemnie szepcą sobie w ucho;

Mówca słuchacza swego rękę chwyta,
Słuchacz brwi marszczy, zawraca oczyma,
Potrząsa głową w sposób przeraźliwy.
Widziałem, jak się kowal z młotem wstrzymał,
Dał na kowadle wystygnąć żelazu,
Aby z otwartą gębą słuchać krawca,
Co z nożycami i łokciem pod pachą,
W pantoflach, które z wielkiego pośpiechu
Na niewłaściwe ponaciągał nogi,
Prawił, że krocie walecznych Francuzów
Bojowym szykiem w Kencie już stanęły.
Wtem nadbiegł chudy i brudny czeladnik,
Uciął mu powieść, o śmierci Artura
Sam zaczął prawić.
Król Jan.  Dlaczego, Hubercie,
Chcesz mnie strachami tymi niepokoić,
Wciąż napomykasz o śmierci Artura?
Wszak tyś go zabił; ja miałem powody
Śmierci tej pragnąć, ty nie miałeś żadnych,
Aby go zabić.
Hubert.  Ja nie miałem żadnych?
Czyś mnie do tego, królu, nie podniecił?
Król Jan.  Klątwą to królów, że mają pod ręką
Tłum niewolników, gotowych ich kaprys
Brać za rozkazy, aby krwawą ręką
Wyłamać bramy w domostwie żywota,
Mrugnięcie władzy za prawo uważać,
Złe wnioski ciągnąć, gdy pan ich brwi marszczy
Z kaprysu raczej jak rozmyślnej chęci.
Hubert.  Oto twa pieczęć, królu, i twój podpis.
Król Jan.  O, gdy dzień przyjdzie wielkiego rachunku,
Pieczęć i podpis wystąpią przed Bogiem
Na potępienia naszego świadectwo!
Jak często widok środków złego czynu
Spełnienie złego czynu wywołuje!
Gdybyś tam nie był, do czynów podobnych
Jasno natury palcem naznaczony,
Do spraw haniebnych dzieła piętnowany,

O tem morderstwie myślby mi nie przyszła;
Ale gdym postrzegł wstrętne twe oblicze,
Pewne narzędzie krwawej nikczemności,
Do niebezpiecznych przedsięwzięć pochopne,
Zrobiłem wzmiankę o śmierci Artura,
A ty, by zyskać króla swego łaskę,
Miałeś sumienie księcia zamordować.
Hubert.  Królu —
Król Jan.  Bo gdybyś głową tylko wstrząsnął,
Chwilę się wahał, gdy w ciemnych wyrazach
Napomykałem ci o mojej chęci,
Gdybyś wzrok na mnie wątpliwy obrócił,
Albo jaśniejszych zażądał wyrazów,
Wstydby głęboki usta moje zamknął,
I twoja trwoga moją rozbudziła.
Lecz ty po znakach myśl mą zrozumiałeś,
Odpowiedziałeś znakami na zbrodnię;
Twe serce chętne dało przyzwolenie,
A ręka służbę do czynu, którego
Nasze języki wymówić nie śmiały.
Precz stąd! Niech nigdy już cię nie zobaczę!
Od panów moich jestem opuszczony,
A me królestwo, u bram moich własnych,
Ważą się kalać bandy cudzoziemców;
We wnętrzach tego cielesnego państwa,
W granicach krwi tej i tego oddechu,
Wojna domowa między mem sumieniem
A śmiercią mego synowca się toczy.
Hubert.  Zbrój się więc, królu, przeciw innym wrogom,
Ja duszy twojej wrócę błogi pokój,
Bo Artur żyje, i te moje ręce
Jeszcze dziewicze, jeszcze są niewinne,
Krwi ich czerwone plamy nie kalają,
Nigdy do łona mojego nie wbiegły
Morderczej myśli drgania przeraźliwe.
Oszkalowałeś naturę w mej formie,
Która, jakkolwiek surowa zewnętrznie,
Piękniejszą kryje w głębiach swoich duszę,

Niźli rzeźnika niewinnego dziecka.
Król Jan.  Co? Artur żyje? O, śpiesz więc do panów,
Rzuć tę wiadomość na ich gniew płonący,
Do posłuszeństwa myśli ich przywołaj!
Przebacz uwagom, dziełu namiętności,
Nad twem obliczem, bo gniew mój był ślepy,
A krew dojrzana okiem wyobraźni
Szpetniejszym niźli jesteś cię robiła.
Nie odpowiadaj; bez zwłoki przywołaj
Do mej komnaty zagniewanych lordów;
Bądź od powolnych moich próśb śpieszniejszy.

(Wychodzi).
SCENA III.
Tamże. Przed zamkiem.
(Pokazuje się Artur na murach).

Artur.  Mur jest wysoki, skoczę jednak na dół.
O dobra ziemio, bądź mi miłosierną!
Nikt mnie tu nie zna; gdyby znał kto nawet,
Ten ubiór majtka zmienił moją postać.
Strach mi, a jednak na skok się odważę.
Byłem padając, nóg sobie nie złamał,
Wynajdę tysiąc sposobów ucieczki.
Ta sama końca przedstawia się postać:
Skoczyć i umrzeć, lub umrzeć i zostać (skacze).
O, w tych kamieniach stryjowski duch gości!
Boże, przyjm duszę! Anglio, strzeż mych kości! (umiera)

(Wchodzą: Pembroke, Salisbury i Bigot).

Salisbury.  W Saint Edmund’s Bury spotkam go, panowie;
To nasz ratunek w czasach niebezpiecznych;
Przyjąć nam trzeba łaskawą ofiarę.
Pembroke.  Kto do nas przyniósł ten list kardynała?
Salisbury.  Szlachetny hrabia Melun, par francuski.
W tajnych rozmowach, nad list ten dobitniej,
Mówił o dobrych uczuciach Delfina.
Bigot.  Więc idźmy jutro rano z nim się spotkać.

Salisbury.  Śpieszmy natychmiast, bo nim go spotkamy,
Dwa dni długiego potrzeba nam marszu.

(Wchodzi Bękart).

Bękart.  Rad was spotykam powtórnie, panowie.
Król przez me usta wzywa was do siebie.
Salisbury.  Król z nas się wyzuł, nie mamy też chęci
Podszywać jego poplamionej sukni
Czystym honorem naszym, iść za stopą
Zostawiającą krwawe wszędzie ślady.
Idź mu to powiedz; wiemy co najgorsze.
Bękart.  Co bądź myślicie, zawsze dobre słowo
Byłoby lepsze.
Salisbury.  Boleść tylko nasza,
Nie nasza grzeczność rozumuje teraz.
Bękart.  W boleści waszej mało jest rozumu;
Trochę grzeczności byłoby rozumem.
Pembroke.  Ma swoje prawa niecierpliwość, panie.
Bękart.  To prawda — krzywdzić swego posiadacza.
Salisbury.  Oto więzienie. (Spostrzega Artura).
Kto leży na ziemi?
Pembroke.  O śmierci, dumna książęcą pięknością!
Skryć czyn podobny ziemia niema lochu.
Salisbury.  Mord, jakby własną brzydzący się zbrodnią,
Nie zatarł śladu, by zemstę wywołać.
Bigot.  Lub przeznaczając piękność tę do grobu,
Znalazł ją nazbyt dla grobu kosztowną.
Salisbury  (do Bękarta). Co myślisz, panie? Czyś widział, czyś czytał,
Czyś słyszał? albo czy mogłeś pomyśleć?
Lub widząc nawet, czy wierzysz, że widzisz?
Czyja myśl zdolna, bez tego widoku,
Stworzyć podobny? To szczyt, to wierzchołek,
To czub jest czuba na herbie morderstwa.
Hańba najkrwawsza, srogość to najdziksza,
Czyn najpodlejszy, który kiedykolwiek
Wściekłość, z obłędną od szału źrenicą,
Ofiarowała łzom czułego żalu.
Pembroke.  Wszystkie poprzednie mord ten uniewinnia;
Mord ten jedyny, mord nieporównany,

Świętej czystości napiętnuje znakiem
Grzechy przyszłości jeszcze nie poczęte;
Śmiertelny rozlew krwi żartem się wyda
Przy tym ohydnym stawiony widoku.
Bękart.  Krwawa to, godna potępienia sprawa,
Grzeszny uczynek okrutnej prawicy,
Jeśli to ludzkiej prawicy jest dziełem?
Salisbury.  Jeśli to ludzkiej prawicy jest dziełem?
Mieliśmy tego uczynku zapowiedź:
Ręki Huberta zbrodnicza to sprawa,
A pierwszy pomysł do króla należy.
Od służby jego duszę mą wyzwalam;
Klęcząc przy życia słodkiego ruinach,
Przy niemych zwłokach ślub wyziewam głośny,
Ślub święty, świata wyrzec się próżności,
Nigdy nie uledz pokusom rozkoszy,
Nigdy nie zaznać wczasu i wygody,
Póki tej ręce nie zapewnię chwały,
Dając jej zemsty należną ofiarę.
Pembroke.  Bigot. I duch nasz twoją powtarza przysięgę.

(Wchodzi Hubert).

Hubert.  Panowie, pośpiech oddech mi tamuje;
Artur nie umarł; król po was przysyła.
Salisbury.  O, człek to śmiały! śmierć go nie rumieni.
Precz stąd, obrzydły, podły nikczemniku!
Hubert.  Nie jestem podły.
Salisbury  (dobywając szabli). Mamże okraść prawo?
Bękart.  Oręż twój jasny, lecz włóż go do pochwy.
Salisbury.  Nie, chyba w skórze mordercy go schowam,
Hubert.  Cofnij się, lordzie Salisbury, cofnij!
Bóg widzi, szabla ma jak twoja ostra;
Nie chciałbym, żebyś zapomniał się lordzie,
Do osobistej znaglił mnie obrony,
Zmuszając myśleć o twojej wściekłości,
Kazał zapomnieć o twoich zasługach,
O twem szlachectwie.
Bigot.  Precz stąd, kupo gnoju!
Dostojnikowi jak śmiesz stawiać czoło?

Hubert.  Zamilkłbym, gdyby szło tylko o życie,
Lecz niewinności mej gotowym bronić
Przeciw cesarzom.
Salisbury.  Ty jesteś mordercą.
Hubert.  Nie jestem dotąd, nie zmuś mnie nim zostać.
Czyjkolwiek język fałsz głosi, jest kłamcą.
Pembrok.  Rąb go w kawałki.
Bękart.  Daj pokój, powtarzam.
Salisbury.  Ustąp, Faulconbridge, albo cię zadrasnę.
Bękart.  Lepiejbyś zrobił, gdybyś dyabła drasnął.
Rusz tylko nogą, zmarszcz tylko brwi na mnie,
W zapędzie gniewu choć słowem mnie obraź,
A padniesz trupem. Schowaj miecz, gdy pora,
Lub tak cię z twoim uraczę rożenkiem,
Że powiesz: dyabeł z piekła przywędrował.
Bigot.  Jaka myśl twoja, dzielny Faulconbridge’u?
Chcesz być obrońcą podłego mordercy?
Hubert.  Lordzie Bigocie, mordercą nie jestem.
Bigot.  Któż zabił księcia?
Hubert.  Niema i godziny,
Jak go przy pełnem zdrowiu zostawiłem.
Miałem dlań tylko miłość i szacunek;
Do dni mych końca płakać po nim będę.
Salisbury.  Nie wierz kłamliwej oczu jego wodzie;
Podobne krople podłość ma na rozkaz;
On, mistrz w tej sztuce, potrafi z nich zrobić
Swej niewinności i skruchy strumienie.
Za mną więc wszyscy, których czyste dusze
Brzydzą się jatek smrodem zaraźliwym;
Zapach ten grzechu dusić mnie zaczyna.
Bigot.  W drogę do Bury! łączmy się z Delfinem!
Pembroke.  Powiedz królowi niechaj tam nas szuka.

(Wychodzą panowie).

Bękart.  To mi świat dobry! — Czy znasz wykonawcę
Tej pięknej sprawy? Jeśli to rzecz twoja,
Choć nieskończone Boże miłosierdzie,
Jesteś potępion.
Hubert.  Wysłuchaj mnie tylko —

Bękart.  Słuchaj, Hubercie, jesteś potępieńcem
Tak czarnym — czarnym — nic nie jest tak czarne;
Od Lucypera głębiej będziesz w piekle;
Niema od ciebie szpetniejszego dyabła,
Jeśliś to dziecko zabił.
Hubert.  Na mą duszę —
Bękart.  Jeżeliś tylko na ten czyn przyzwolił;
Rozpaczaj teraz; jeżeli chcesz stryczka,
Najcieńsza nitka, którą pająk z łona
Swojego wysnuł, za stryczek ci stanie;
Na źdźble sitowia możesz się powiesić;
Albo, jeżeli utopić się wolisz,
Kropelkę tylko wody wpuść do łyżki,
A jak ocean starczy nieskończony
Na uduszenie nikczemnego zbójcy. —
W wielkiem, Hubercie, mam cię podejrzeniu.
Hubert.  Jeśli uczynkiem, przyzwoleniem, myślą,
Stałem się winnym wydarcia oddechu
W tej pięknej glinie niegdyś zamkniętego,
Niech piekło nie ma dość dla mnie męczarni!
Gdym go opuścił, zdrów był.
Bękart.  Weź te zwłoki.
Zda się, żem drogę stracił odurzony
Śród niebezpieczeństw i śród cierniów świata.
Jak łatwo całąś Anglię podniósł z ziemi!
Z tych niemych resztek zmarłej królewskości
Życie i prawo całego królestwa,
I wiara spoinie do nieba uciekły.
Zostało Anglii kłócić się i walczyć,
Szarpać zębami wielkiego królestwa,
Bez pana teraz, dumne niegdyś resztki.
O ogryzioną kość dziś majestatu
sy wojny gniewne najeżają kudły,
Warczą w oblicze słodkiego pokoju,
Dziś moc zewnętrzna i wewnętrzne kłótnie
W jedno się zlały, a zamęt bez końca,
Jak stado kruków nad upadłem zwierzem,

Na śmierć wydartej czekają potęgi.
Szczęśliwy teraz czyj płaszcz i pas mogą
Przetrwać tę burzę! — Nieś za mną to dziecko,
A idźmy spiesznie z królem się połączyć,
Tam czeka na nas spraw tysiącznych brzemię,
Bo niebo gniewnie patrzy na tę ziemię (wychodzą).




AKT PIĄTY.
SCENA I.
Tamże. Sala w Pałacu.
(Wchodzą: król Jan, Pandulf z koroną, służba).

Król Jan.  Wieniec mej chwały w twe złożyłem ręce.
Pandulf.  Przyjm go z mej ręki teraz, nie zapomnij,
Że tylko z łaski papieża dostajesz
Twoją monarszą wielkość i powagę.
Król Jan.  Świętego teraz dotrzymaj mi słowa:
Idź do Francuzów, pochód ich zatrzymaj
Mocą przez Ojca świętego ci daną,
Zanim nas wszystkich pożre ogień wojny.
Nasi panowie gniewny bunt podnieśli;
Lud nasz w otwartym sporze z posłuszeństwem
Wierność i miłość krwi obcej przysięga.
Ty jeden swojem możesz wstrzymać słowem
Wylew kipiących i gniewnych humorów.
Nie trać więc czasu; obecna choroba
Bezpośredniego wymaga lekarstwa,
By się w śmiertelną chorobę nie zmienić.
Pandulf.  Burzę tę moje wywołało tchnienie
Za twój uparty papieżowi opór,
Lecz gdyś pokornym został pokutnikiem,
Burzę tę znowu język mój uciszy,
Wróci pogodę chmurnej twojej ziemi.

Pomnij, w dzisiejszym dniu Wniebowstąpienia,
Gdyś przysiągł wierną służbę papieżowi,
Skłonię Francuzów do złożenia broni (wychodzi).
Król Jan.  To dzisiaj święto jest Wniebowstąpienia?
Czyliż mi prorok tego nie wywróżył,
Że przed południem dnia Wniebowstąpienia
Złożę koronę? Złożyłem jak wróżył.
Myślałem, że to zrobię przymuszony,
Lecz, dzięki Bogu, robię dobrowolnie (wchodzi Bękart).
Bękart.  Kent się już poddał, zamek tylko Dover
Trzyma się jeszcze; Londyn w swoje mury
Przyjął jak gościa Delfina i wojsko;
Twoi panowie i słuchać cię nie chcą;
Ponieśli służbę twojemu wrogowi;
Szalony przestrach na wsze miota strony
Drobny wątpliwych przyjaciół twych zastęp.
Król Jan.  Nie chcieli do mnie powrócić lordowie,
Choć usłyszeli, że Artur był żywy?
Bękart.  Znaleźli trupa jego na ulicy,
Drogą szkatułkę, z której życia klejnot
Wykradła jakaś potępiona ręka.
Król Jan.  Hubert mi jednak powiedział, że żyje.
Bękart.  Hubert powiedział tylko to, w co wierzył.
Lecz czemu spuszczasz głowę? Skąd ten smutek?
Bądź wielki czynem, jak myślą nim byłeś;
Niech świat nie widzi trwogi i wahania
Królewskich źrenic ruchem kierujących.
Bądź ogniem z ogniem; bądź jak czas ruchliwy;
Odgróź grożącym i śmiałe staw czoło
Bezczelnym śmiałkom, a podwładnych oczy
Zwykłe od panów pożyczać spojrzenia,
Za twym przykładem do wielkości wzrosną,
A sercom dadzą hart niezwyciężony.
Naprzód! Bądź jasny jak sam bożek wojny,
Kiedy zamierza na pole wystąpić;
Pokaż odwagę i ufność bez granic.
Czy chcesz, by przyszli lwa szukać w jaskini,
I tam go trwożnem napełnili drżeniem?

Uchowaj Boże! Pierwszy rzuć się śmiało
Na buntownicze roty, chwyć je przódy,
Nim do bram twoich przybliżyć się zdążą.
Król Jan.  Papieski legat był ze mną przed chwilą,
A gdy szczęśliwy pokój z nim zawarłem,
Przyrzekł rozpuścić pod wodzą Delfina
Ciągnące wojska.
Bękart.  Haniebne przymierze!
Jak to? Na naszej własnej mamy ziemi
Wchodzić w układy, lękliwie traktować,
Z najezdnikami podły przyjąć rozejm
I ich przepraszać? Toż chłopię bez brody,
Wykołysany w jedwabiach pyszałek
Bezkarnie naszym urąga się polom,
W męstwie się ćwiczy na wojennej ziemi,
I z urąganiem sztandar rozwijając
Na wiatry nasze, oporu nie znajdzie?
Do broni, królu! Może i kardynał
Nie będzie w stanie otrzymać pokoju;
Lub, gdy otrzyma, niech świat choć zobaczy,
Żeśmy gotowi wrogom stawić czoło.
Król Jan.  Sprawę tę całą powierzam twej pieczy.
Bękart.  Więc śmiało naprzód! Wiem, że siły nasze
I śmielszych wrogów strzaskają pałasze (wychodzą).

SCENA II.
Płaszczyzna w bliskości Saint-Edmunds-Bury.
(Wchodzą zbrojno: Ludwik, Salisbury, Melun, Pembroke, Bigot, wojsko).

Ludwik.  Weź, hrabio Melun, kopię tego aktu,
Skrzętnie ją w naszych zachowaj archiwach,
A oryginał wręcz angielskim panom;
Tak, obie strony, mając przed oczyma
Spólnych układów wszystkie artykuły,
Wiedząc do czego wiąże ich przysięga,
Potrafią łatwiej dotrwać w danem słowie.

Salisbury.  Co do nas, nigdy nie złamiemy wiary.
Choć przyrzekamy, szlachetny Delfinie,
Służbę i wierność z dobrej naszej woli,
Wierzaj mi jednak, bolejem głęboko,
Że ciężkie czasy zmusiły nas szukać
Lekarstwa na złe w buncie pogardliwym,
I żeby jednę rozjątrzoną ranę
Zamknąć, tysiące krwawych ran zadawać.
Dusza ma cierpi gdy własnym orężem
Na tej tu ziemi wdowy muszę robić,
Po której słychać imię Salisbury
Na czci i mienia wzywane obronę.
Lecz takie czasów naszych jest zepsucie,
Że na lekarstwo i zdrowie praw naszych
Możemy działać tylko pogwałceniem
Surowem prawa i prawicą krzywdy.
Ach, jaka boleść, smutni przyjaciele,
Że my, tej wyspy dzieci, dożyliśmy
Smutnej godziny, aby po jej łonie
Deptać za śladem stóp nieprzyjacielskich,
Mnożyć jej wrogów, (łzę muszę uronić
Nad hańbą naszej ciężkiej konieczności)
Przyjmować panów odległej krainy,
I pod chorągwią walczyć nieznajomą!
Co? Tu? O ziemio, gdyby dłoń Neptuna,
Która cię w swoich trzyma tu uściskach,
Mogła ze znanych wyrwać cię podwalin,
Ponieść ku brzegom dalekim pogaństwa!
Tamby dwie armie chrześcijańskie mogły
W żyłach przymierza gniewną krew połączyć,
Zamiast, jak tutaj, srogo ją przelewać!
Ludwik.  Twe słowa, duszy wielkiej są znamieniem.
W twych piersiach walcząc, wysokie uczucia
Zatrzęsły całem szlachectwem twej duszy.
O, jak szlachetną w łonie twojem walkę
Toczy konieczność z zacnością pobudek!
Pozwól mi otrzeć tę zaszczytną rosę,
Co po twych licach w srebrnych płynie kroplach.

Na łzy niewieście serce moje miękło,
Choć to powszedni i zwykły jest potop;
Lecz ten deszcz, ale tych męskich łez krople,
Do ócz ciśnięte przez duszy uragan,
Wzrok mi olśniły i silniej mnie durzą.
Niż gdybym ujrzał cały sklep niebieski
Zapłomieniony ogniem meteorów.
Lecz podnieś czoło, dzielny Salisbury,
Spędź burzę serca wielkiego westchnieniem,
Zostaw łzy oczom dziecka, które nigdy
Olbrzyma świata nie widziały w gniewie,
I spotykały się z fortuną tylko
W świątecznych godach, śród żartów i śmiechu.
Dalej! Swą rękę w trzosie pomyślności
Równie głęboko jak sam Ludwik schowasz,
Jak i wy wszyscy, szlachetni panowie,
Którzy mej sile przydajecie waszą.

(Wchodzi Pandulf z orszakiem).

Że anioł mówi, myślałem przed chwilą,
A patrzcie, oto święty legat wchodzi,
By niebios ręką dać nam utwierdzenie,
Na czynach naszych świętem wyryć słowem
Nazwisko prawa.
Pandulf.  Witaj, książę Francyi!
Król Jan nakoniec pogodził się z Rzymem
I ugiął duszę, co długo, uporna,
Przeciw świętemu wojnę Kościołowi
I apostolskiej stolicy podniosła.
Zwiń przeto, książę, groźne swe chorągwie,
A ducha wojny dzikiego ugłaskaj,
By jak lew, stróża ręką wykarmiony,
Łagodnie przyległ u pokoju stopy,
I ludziom tylko postawą był groźny.
Ludwik.  Daruj mi, ojcze, lecz kroku nie cofnę.
Nie w niewolnika rodziłem się domu,
Abym rozkazom pokornie ulegał,
Za użyteczne służyć chciał narzędzie
Jakiemu świata tego mocarzowi.

Dech twój rozniecił wojny zgasły węgiel
Między mną, a tem chłostanem królestwem,
I nagromadził pokarm dla płomienia;
Ogień zbyt teraz wielki, by go zgasił
Słaby ten wietrzyk, który go rozpalił.
Poznałem prawdę dzięki twej nauce;
Ty mi do ziemi tej odkryłeś prawo,
Myślą tej wojny serce me natchnąłeś.
Przychodzisz teraz, aby mi powiedzieć:
Jan w zgodzie z Rzymem. Czem dla mnie ta zgoda?
Prawem małżeństwa, po Artura śmierci,
Jestem tej ziemi dziedzicem i panem;
Mamże się cofnąć, gdym ją na pół podbił,
Bo Jan, jak mówisz, z Rzymem pokój zawarł?
Alboż ja jestem niewolnikiem Rzymu?
Czy na poparcie mojej dał wyprawy
Rzym choć grosz jeden, jednego żołnierza?
Czy nie sam wszystkie ciężary poniosłem?
Czy nie sam, z moich lenników drużyną,
Wojny tej wszystkie ponosiłem trudy?
Czy nie słyszałem krzyku tych wyspiarzy:
Niech król nasz żyje! gdym tu wylądował?
Czy kart najlepszych nie trzymam już w ręku,
By wygrać w łatwej grze tej o koronę?
Miałżebym teraz mych zrzec się korzyści?
Nie, na mą duszę, nikt tego nie powie.
Pandulf.  Sprawy tej, książę, tylko wierzch dojrzałeś.
Ludwik.  Wierzch lub spód, mniejsza, lecz kroku nie cofnę,
Póki wyprawie mej chwały nie zjednam,
Wielkim nadziejom moim zapewnionej,
Nim te zastępy waleczne zebrałem,
Ogniste dusze z wszystkich krańców ziemi,
Aby zwycięstwa szukać na ich czele
W paszczach przygody, śmierci nawet samej.

(Słychać trąbkę za sceną).

Co nam ten odgłos trąby zapowiada?

(Wchodzi Bękart z orszakiem).

Bękart.  Wedle praw wojny, żądam posłuchania.

Król mnie przysyła, święty kardynale,
O skutek twego poselstwa zapytać;
A wiem, stosownie do twej odpowiedzi,
W jakich granicach język mój utrzymać.
Pandulf.  Delfin odmowną daje mi odpowiedź.
Mimo próśb moich i moich nalegań
Upornie woła, że broni nie złoży.
Bękart.  Na krew przysięgam, którą kiedykolwiek
Przelała wojna, młodzik dobrze mówi.
Słuchaj więc teraz angielskiego króla,
Który przez moje tak przemawia usta:
Już jest gotowy; ma do tego powód.
Na ten brutalny, na ten małpi atak,
Na tę szaloną zbrojną maskaradę,
Bezbrodną śmiałość i dziecinne wojska,
Z śmiechem król patrzy, i już jest gotowy
Wymieść za swego królestwa granice
Tę karlą wojnę, pigmejskie oręże.
Ręka dość silna, by w twym własnym domu
Dać ci po skórze, zmusić cię ze strachu
Jak wiadro w studni nurzać się głębinach,
Pod własnych bydląt grzebać się podściółką,
Jak fanty w szafach, kufrach się zamykać,
Z wieprzem się bratać, szukać bezpieczeństwa
W lochach więzienia, a trząść się i blednąc
Na ojczystego nawet śpiew koguta,
Za krzyk zbrojnego biorąc go Anglika;
Ta dłoń zwycięska, zdolna dać ci chłostę
W twej własnej ziemi, słabsząż będzie tutaj?
Nie; niechże król mój, z dobytą już szablą,
Jak orzeł nad swych wież gniazdem szybuje,
By spaść na wrogów chcących się doń zbliżyć.
A wy, wyrodki, niewdzięczni synowie,
Krwawe Nerony, drogiej matki Anglii
Szarpiące łono, zapłońcie się wstydem,
Bo żony wasze, blade córki wasze
Biegną za bębnem niby amazonki,
Na rękawice zmieniają naparstki,

Igły na lance, a serc swoich słodycz
Na wściekłość szału krwawej nienawiści.
Ludwik.  Tu skończ twój zapał i wracaj w pokoju;
Wyznajem, żeś nas przeszkalować zdolny.
Bądź zdrów; zbyt drogim czas się nam wydaje,
Aby z podobnym tracić go krzykaczem.
Pandulf.  Pozwól mi mówić.
Bękart.  Jeszcze nie skończyłem.
Ludwik.  Nie chcę jednego ni drugiego słuchać.
Uderzcie w bębny! Niechaj wojny język
Praw naszych broni i pochód nasz głosi.
Bękart.  Jak twoje bębny pod pałek ciosami,
Pod naszych szabel tak zaryczysz gradem.
Zbudź tylko echo głosem twoich bębnów,
A już gotowy bęben czeka tylko,
By równie głośną przynieść ci odpowiedź;
Zbudź je powtórnie, powtórna odpowiedź
Do chmur poleci z równą mu potęgą,
By tam piorunów urągać się grzmotom,
Bo Jan waleczny, nie rachując wiele
Na kulawego legata poselstwo,
Którego użył na żart nie z potrzeby,
Wisi nad tobą, a na jego czole
Śmierć blada siedzi, której przeznaczeniem
Ucztować dzisiaj na trupach Francuzów.
Ludwik.  Więc naprzód! idźmy szukać tego wroga.
Bękart.  Wierz mi, Delfinie, nie długa to droga (wychodzą).

SCENA III.
Tamże. Plac boju.
(Alarm. Wchodzą: król Jan i Hubert).

Król Jan.  Jak stoi bitwa? O, powiedz, Hubercie.
Hubert.  Boję się, licho. A zdrowie twe, królu?
Król Jan.  Gorączka z dawna krew moją paląca
Trawi mnie ciągle. O, serce me słabe (wchodzi posłaniec).
Posłaniec.  Brat twój, Faulconbridge, uprasza cię, królu,

Byś plac opuścił, a raczył mu donieść,
Gdzie się obrócisz.
Król Jan.  Do opactwa Swinstead.
Posłaniec.  Bądź dobrej myśli, bo wielkie posiłki,
Na które Delfin czekał niecierpliwie,
Przed trzema dniami pogrzebała burza
W piaskach Godwina: Ryszard tę nowinę
Odebrał w chwili mojego odjazdu.
Cofać się zaczął Francuz zniechęcony.
Król Jan.  Tyran gorączka pali me wnętrzności,
Z szczęśliwej wieści cieszyć mi się broni.
Do Swinstead teraz! gdzie moja lektyka?
Niemoc się wzmaga, siła mnie odbiega (wychodzą).

SCENA IV.
Tamże. Inna strona placu boju.
(Wchodzą: Salisbury, Pembroke, Bigot i inni).

Salisbury.  Nie przypuszczałem, by stronnictwo króla
Tak liczne było.
Pembroke.  Raz jeszcze do boju!
Dodajmy ducha omdlałym Francuzom,
Bo z ich upadkiem i my upadamy.
Salisbury.  Ha, ten dyabelski bękart, ten Faulconbridge
Sam bój przeciąga na przekór przekorze.
Pembroke.  Król Jan, jak mówią, słaby, plac opuścił.

(Wprowadzają żołnierze rannego Meluna).

Melun.  Do zbuntowanych wiedźcie mnie Anglików.
Salisbury.  Przy szczęściu inne mieliśmy nazwisko.
Pembroke.  To hrabia Melun.
Salisbury.  Śmiertelnie raniony.
Melun.  W ucieczce wasze zbawienie, panowie;
Kupione wasze głowy i sprzedane;
Z buntu iglanych uch się wywikłajcie:
Wygnaną wierność przyzwijcie do domu,
Rzućcie się znowu do nóg króla Jana,
Bo jeśli Francuz odniesie zwycięstwo,

Zamiarem jego, w nagrodę prac waszych,
Ściąć wasze głowy; na to przysiągł Delfin,
Za nim ja, liczne dworskich panów koło,
W Saint-Edmund’s-Bury, klęcząc przy ołtarzu,
Na którym chwilę pierwej przysięgliśmy
Przyjaźń i wieczną miłość dla was chować.
Salisbury.  Czy to być może? Jak temu uwierzyć?
Melun.  Czy hydnej śmierci nie mam przed oczyma?
Z krwią mego życia ucieka ostatek.
Jestem jak z wosku lepiona figura,
Pod wpływem ognia szybko topniejąca.
Na cóżbym z wami używał obłudy,
Gdy mi już na nic przydać się nie może?
Na cobym kłamał, skoro to jest prawdą,
Że umrzeć muszę, by żyć potem prawdą?
Powtarzam jeszcze, jeśli Ludwik wygra,
Krzywoprzysięzcą będzie, jeśli jutro
Źrenice wasze wschód słońca zobaczą.
Ale tej nocy, której mglisty oddech
Już się nad tarczą dymi gorejącą
Dzienną podróżą znużonego słońca,
Tej nocy, zdradą wydartym żywotem
Występnej zdrady zapłacicie karę,
Byle z pomocą waszą wygrał Ludwik.
Pozdrówcie w mojem imieniu Huberta;
Moja dlań przyjaźń i myśl, że w mych żyłach
Płynie angielska krew mego pradziada,
Moje sumienie do wyznań tych skłania.
Wy, za nagrodę, raczcie mnie stąd unieść,
Od bitwy zgiełku i wrzawy opodal,
Bym mógł w pokoju zebrać resztki myśli,
I wśród pobożnych rozmyślań i modlitw
Wyzionąć duszę z śmiertelnego ciała.
Salisbury.  Wierzę ci. Niechaj zginę, jeśli teraz
Nie chwycę chętnie dobrej sposobności,
By się wycofać z występnej ucieczki,
A zostawiając, jak morze w odpływie,
Gwałtowne ruchy fali rozdąsanej,

Do przekroczonych wrócić znowu brzegów,
I w posłuszeństwie złączyć się spokojnem
Z naszym monarchą, naszym oceanem.
Dłoń moja chętną będzie ci podporą,
Bo w oku twojem czytam niewątpliwie
Konania boleść. — Dalej, przyjaciele!
Nowa ucieczka! Nowość to szczęśliwa,
Co do starego prawa nas przyzywa!

(Wychodzą uprowadzając Meluna).
SCENA V.
Tamże. Obóz francuski.
(Wchodzi: Ludwik i orszak).

Ludwik.  Zda mi się, słońce nie chciało się schować;
Stojąc, zachodnie rumieniło niebo,
Kiedy Anglicy, w powolnym odwrocie
Plac swej potyczki powtórnie mierzyli.
Piękny był koniec, gdy po krwawym boju,
Jak na dobranoc, armat naszych paszcze
Nieużytecznym lunęły kul gradem,
A poszarpane zwijając sztandary,
Prawie panami zostaliśmy pola. (Wchodzi posłaniec).
Posłaniec.  Gdzie Delfin?
Ludwik.  Jakie przynosisz mi wieści?
Posłaniec.  Melun zabity; angielscy panowie
Za jego radą, znów nas opuścili;
Oczekiwane tak długo posiłki
W Godwina piaskach leżą pogrzebane.
Ludwik.  Bodajeś przepadł za tak szpetne wieści!
Tak smutnej nocy nie przewidywałem,
Jakąś mi przyniósł. Któż mi to powiadał.
Że król Jan pierzchnął dwie przody godziny
Nim noc znużone rozdzieliła wojska?
Posłaniec.  Ktobądź powiedział, powiedział ci prawdę.
Ludwik.  Pod czujną strażą noc tę przepędzimy,

A ledwo zejdzie biały dzień na wschodzie,
Pójdziemy szczęścia powtórnie próbować (wychodzą).

SCENA VI.
Pole w sąsiedztwie Swinstead Abbey.
(Spotykają się Bękart i Hubert).

Hubert.  Kto tam? Odpowiedz lub strzelę.
Bękart.  Przyjaciel.
A ty kto jesteś?
Hubert.  Żołnierz króla Jana.
Bękart.  Gdzie się tak śpieszysz?
Hubert.  A co ci do tego?
Równe mam prawo do spraw się twych mięszać
Jak ty do moich.
Bękart.  Jak wnoszę, to Hubert.
Hubert.  Zgadłeś. Uwierzę, na wszelki przypadek,
Że to przyjaciel, skoro głos mój poznał.
A ty, kto jesteś?
Bękart.  Kto chcesz. Jeśli łaska,
Bądź tak uprzejmy i przypuść, że idę
Po jednej stronie od Plantagenetów.
Hubert.  O zło pamięci i ty, ślepa nocy,
Wstyd mi robicie. Waleczny żołnierzu,
Przebacz, jeżeli twoich ust wyrazy
Do moich uszu wbiegły niepoznane.
Bękart.  Bez komplementów. Co nowego słychać?
Hubert.  Śród cieniów nocy właśniem ciebie szukał.
Bękart.  Więc krótko powiedz, jakie niesiesz wieści?
Hubert.  O, drogi panie, nocy tej podobne,
Czarne, okrutne, nad wszelką pociechę.
Bękart.  Mów bez ogródki, nie jestem kobieta,
I nie zemdleję, gdy mi wieść tę powiesz.
Hubert.  Mnich, jak się zdaje, otruł króla Jana;
Mowę już stracił, gdy go opuściłem,
Chcąc tę bolesną ponieść ci wiadomość,
Byś się na wszystko lepiej przygotował.

Bękart.  Kto mu jad zadał? Kto napój kosztował?
Hubert.  Mnich, jak mówiłem, hultaj rezolutny,
Któremu zaraz przepękły wnętrzności.
Król jeszcze żyje, może wyzdrowieje.
Bękart.  Pod czyją strażą zostawiłeś króla?
Hubert.  Czy nie wiesz, panie? Wrócili lordowie,
I książę Henryk przybył z nimi razem.
Na jego prośbę król przebaczył wszystkim;
Pod ich bezpieczną strażąm go zostawił.
Bękart.  O wstrzymaj gniew twój, wszechmogący Boże,
Nad siły nasze nie daj nam ciężaru!
Słuchaj, Hubercie, połowę mej armii
Na tych mieliznach pożarł przystęp morza,
W Lincolnskich piaskach leżą pogrzebani;
Mnie ledwo dzielny uratował rumak.
Nie traćmy czasu, prowadź mnie do króla,
Kto wie, czy zdążę, by go żywym znaleźć (wychodzą).

SCENA VII.
Sad w Swinstead-Abbey.
(Wchodzą: książę Henryk, Salisbury, Bigot).

Ks. Henr.  Wszystko napróżno. Już krew jego życia
Wszystka popsuta, a mózg jego jasny,
To kruche duszy, jak mówią, mieszkanie,
Mętnym potokiem powikłanych myśli
Bliski żywota koniec zapowiada (wchodzi Pembroke).
Pembroke.  Król jeszcze mówi, a jest przekonany,
Że gdyby wolnem odetchnął powietrzem,
Zwolniałby ogień piekielnej trucizny,
Który okrutnie wnętrzności mu trawi.
Ks. Henr.  Niechże go tutaj do sadu przyniosą.
Zawsze w malignie? (wychodzi Bigot).
Pembroke.  Spokojniejszy teraz.
Przed chwilą śpiewał.
Ks. Henr.  Marności choroby!
Zbytek cierpienia, byle przedłużony,

Traci uczucie. Śmierć, gdy spustoszyła
Zwątlone ciało, nie zważa nań więcej,
Całą potęgę przeciw myśli zwraca,
I dziwnych marzeń walczy ją półkami,
Co do tej twierdzy szturmując ostatniej
W dzikim zamęcie niszczą się wzajemnie.
Ach, jak rzecz dziwna, aby śmierć śpiewała!
Ja łabędzikiem tegom jest łabędzia,
Który pieśń smutną nuci własnej śmierci,
Konającego gardła cichą pieśnią
Do snu wiecznego ciało swe kołysze.
Salisbury.  Pociesz się, książę, bo ty się rodziłeś,
By nadać formę chaotycznej masie,
Którą w dziedzictwie król ci ten zostawia.

(Wchodzą: Bigot i słudzy, którzy niosą króla Jana na krześle).

Król Jan.  Teraz przynajmniej swobodna ma dusza;
Przez drzwi i okna nie chciała ulecieć.
W moich wnętrznościach tak gorące lato,
Że przepalone, na pyłek się kruszą;
Jestem postacią piórem nakreśloną
Na pergaminie, co w blizkości ognia
Coraz się kurczy.
Ks. Henr.  Jak czujesz się, królu?
Król Jan.  O źle! otruty, martwy, opuszczony!
A nikt z was zimie nie każe przylecieć,
W me usta palce włożyć lodowate;
Nikt nie chce zwrócić rzek mego królestwa,
By przez płonącą pierś mą popłynęły;
Nikt z was nie błaga, by wiatry północne
Pocałowały spiekłe moje lica,
Swem chłodnem tchnieniem ulgę mi przyniosły.
O mało proszę, o zimną pociechę,
A wy, niewdzięczni, dać mi jej nie chcecie!
Ks. Henr.  Gdyby łzy moje ulgą ci być mogły!
Król Jan.  Nie, nie! w łez twoich soli jest gorąco.
We mnie jest piekło, w piekle tem zamknięta,
Jak szatan jaki, trucizna, by dręczyć
Krew mą skazaną na męki bez końca. (Wchodzi Bękart).

Bękart.  Pędzony żądzą widzenia cię, królu,
Ledwo oddycham.
Król Jan.  Na czas, mój kuzynie,
Przybyłeś, aby oczy moje zamknąć.
Dni moich liny strzaskane, spalone.
Żagle, co miały me unosić życie,
Na nić się zeschły, na malutki włosek;
Serce w mem łonie jedna trzyma nitka,
A i ta pęknie, nim skończysz swą powieść,
I to co widzisz, będzie garstką prochu,
I majestatu zgasłego obrazem.
Bękart.  Delfin tu ciągnie na swoich wojsk czele,
A jak mu stawić czoło, Bóg wie jeden,
Nocy tej bowiem zastępów mych wybór,
Który z potyczki mogłem uprowadzić,
Niespodziewanym zaskoczon przystępem,
W przepaściach morza swój grób znalazł mokry.

(Król kona).

Salisbury.  Umarłym uszom śmierci prawisz dzieje.
Królu mój, panie! Przed chwilą król, teraz —
Ks. Henr.  I moim losem tak biedz i tak stanąć.
Jakąż świat daje pewność i nadzieję,
Gdy to co było królem, prochem teraz!
Bękart.  Więc nas rzuciłeś? Ja jeszcze zostanę,
Aby za twoje pomścić cię tu krzywdy,
Potem do nieba dusza ma uleci,
By ci tam służyć, jak niegdyś na ziemi. (Do panów)
Wy, gwiazdy, znowu do swych sfer wrócone,
Gdzie wasze siły? Stwierdźcie waszą wierność,
I idźcie ze mną odepchnąć zagładę,
I wieczną hańbę od słabych bram naszych.
Szukajmy wroga albo on nas znajdzie:
Delfin za moim ciągnie tutaj śladem.
Salisbury.  My tu od ciebie więcej trochę wiemy.
Kardynał Pandulf, pół godziny temu,
Przybył w imieniu Delfina Ludwika,
A przyniósł takie warunki pokoju,
Że bez niesławy możemy je przyjąć.

On gotów wojnę natychmiast zakończyć.
Bękart.  A tem ją chętniej skończy, gdy zobaczy,
Że do odporu dłoń mamy gotową.
Salisbury.  Możem powiedzieć, że pokój już stanął.
Już liczne wozy ku morzu wyprawił;
Sprawę swą złożył w ręce kardynała,
Z którym, jeżeli chcesz się z nami złączyć,
Dziś popołudniu zawrzemy układy,
Bez straty czasu wszystko zakończymy.
Bękart.  Niech i tak będzie. Ty, szlachetny książę,
Z panami, którzy oddalić się mogą,
Zajmij się ojca twojego pogrzebem.
Ks. Henr.  Wolą jest ojca, aby jego zwłoki
W Worcester złożyć.
Bękart.  Więc je tam złożymy.
A potem, książę, bodajeś szczęśliwie
Dziedziczne berło z chwałą wziął do ręki!
Tobie w pokorze składam na kolanach
Wierne me służby i wieczne poddaństwo.
Salisbury.  I my ci naszą ofiarujem miłość,
Którą bez plamy przysięgam zachować.
Ks. Henr.  Czułą mam duszę, chciałbym wam dziękować,
Teraz nie mogę, jak łzami wam płacić.
Bękart.  Konieczny tylko czasom płaćmy smutek,
Bo już niemało daliśmy zadatku.
Nigdy nie padła i nigdy nie padnie
Anglia do dumnych nóg swego zwycięzcy,
Póki mu sama na pomoc nie przyjdzie.
Dziś, gdy wrócili znów jej naczelnicy,
Niech z czterech krańców ziemi przyjdą wrogi,
Z ich gróźb i mieczów śmiejem się z pogardą:
Anglia zwycięży i zawsze i wszędzie,
Dopóki sama wierną sobie będzie.

(Wychodzą).








  1. »The first and second part of the troublesome Reigne of John King of England. With the Discovery of King Richard Cordelious base Sonne (Vulgarly named the Bastard Faudconbridge). Also the Death of King John at Swinstead-Abbey. As it was (sundry times) publikely acted by the queenes Majestics players in the honorauble City of London«.
  2. Moneta, wynosząca trzy farthingi, była z cienkiej blaszki srebrnej, mającej po jednej stronie różę przy profilu królowej Elżbiety, z napisem: »Rosa sine spinis«.
  3. Wróbla nazywano niegdyś w Anglii Filip; może przez naśladowanie jego świegotania.
  4. Sir Basilisco, popularny niegdyś charakter w komedyi angielskiej.
  5. Anioł, złota moneta, na której był wizerunek Archanioła Michała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.