Przejdź do zawartości

Dziecię Starego Miasta/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część pierwsza
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.

Kto nie bywał na Starem Mieście w Warszawie, ten nie zna najpiękniejszej części naszej stolicy.
Wolno lubić, komu z tem lepiej, miasta, zbudowane wedle urzędowego planu, wyciągnięte pod sznur, wyglądające, jakby jednego dnia z pod ziemi wyrosły, wyprostowane ulice, na kwadraty regularne podzielone domostwa, podobierane do jednej fizjognomji, aby nie miały żadnej, i ten chłodny styl naszego praktycznego wieku, który nie umie być ani pięknym, ani brzydkim, a nadewszystko nie śmie być oryginalnym; ale niechże też nie będzie wzbronione kochać stare cegły i omszone budowle, na których pomarszczonem obliczu jeszcze się dziś czyta myśl jakaś poczciwa, wesoła lub pobożna.
Te kamienice stare mają twarze mówiące, gdy nasze nowe podobne są do elegantów salonowych, jeden w drugiego, gdyby z za szyby od fryzjera pobranych.
Pełno w nich sklepionych izdebek, ciemnych wschodów, tajemniczych zakątków, i wspanialszych komnat, i korytarzyków, i wgłębień — ale z tego labiryntu przegląda jeszcze historja przeszłości, obyczaj, życie czasów, niepokojonych walkami, potrzebujących zakomórków dla ukrycia, a niema tam nic, coby się wytłumaczyć nie dało.
Gdy dziś — nie mówmy o dzisiejszych dniach i budowlach.
W starej kamieniczce, którą kilka pokoleń kleiło, nieforemnej często a pełnej fantazji, nie brak przecie i ozdób i pragnienia, aby to wyglądało przystojnie, a coś mówiło do ludzi.
Na kamienicy, którą dziś w kilka miesięcy podejmuje się wystroić od fundamentów budowniczy, jeżeli co stanie dla ozdoby, to chyba goły Apollo, z którym rzeźbiarz nie wiedział, co począć; kupiony tanio, ni przypiął, ni przyłatał — uczepiony na górze, choć właściciel gmachu ani z Apollinem, ani z muzami żadnych nigdy nie miał stosunków; albo jakaś alegoryczna figura, niezrozumiała dla tego, co ją wydłutował, i temu, co ją kupił na facjatę, i dla tych, co się jej obojętnie przypatrywać będą.
Na Starem Mieście co innego. Niema prawie przyczółka, na którymby się coś nie świeciło — albo pobożności właściciela, albo stanu jego oznaka, lub choć fantazja swobodna i nie bezmyślna.
I ten okręt na rogu i ten bocian na szczycie i ten lew nade drzwiami: niedarmo pradziad jegomościn żeglował do Gdańska, a bocian — to opiekun domowej strzechy, a lew — to siły znamię; robiono je naumyślnie i nie kupowano na tandecie.
Ale najczęściej spotkasz wizerunek świętego patrona lub Matki Boskiej z lampą przed obrazem.
To dla serca i głowy, dla oczu też nie zbywa na przysmakach. Jużci i ten spiczasty schodkowany szczyt, przyozdobiony niczego, jak na owe czasy; jest w jego rysunku jakaś siła samoistna, która szukała piękna, nie wiedząc, kędy je znaleźć; gdy dziś, wszystkie formułki piękności mając pod ręką, budowniczy nic z nich ulepić nie umie. — Czemu? Bo mu w duszy czczo, a myśli, jakiby procent wziął od budowy, nie, żeby w niej wyraził, co umie i czuje.
Dalej spojrzyjcie na drobne przydatki w takiem starem domostwie: Owe ślusarską robotą drzwi wyfloresowane w desenie udatne, owe zamki kunsztowne, owe rzeźby naprawdę rzezane, nie — jak teraz — oklepaną wyciskane foremką — nie sąż to żywe pamiątki zamiłowania piękna i poczucia sztuki, o której dziś tyle rozprawiamy, że nam na robotę wątku nie stało?
Wokół rynku Starego Miasta stoją jeszcze kamienice — staruszki, pamiętające dawne dzieje, a w nich tuli się ludność, która starym wierna jest cnotom.
Mimo ruchliwości mieszkańców Warszawy, chętnie się z manatkami przesiedlających co kwartał (a nuż tam gdzie będzie lepiej?), Stare Miasto ma swoją ludność, która się z niego nie rusza i żyćby gdzie indziej nie potrafiła.
Szczególniej niewiasty tutejsze już na Krakowskiem Przedmieściu czują się na obczyźnie. Jak górale do swych śnieżnych szczytów, tak staromiejscy ludzie przywiązują się do tych sczerniałych kamieniczek; i gdy z nich na świat wynijdą, czuć zaraz, że tam wyrośli. Życie ich, obyczaj, mowa, wszystko namaszczone starą wonią przeszłości.
Sławna owa przekupka Starego Miasta łaje straszliwie, ale zobacz ją, gdy strapione dziecię pociesza! Łzy też jej leją się po twarzy strumieniem i gotowa niezdarnemu łobuzowi wymierzyć policzek upomnienia, nie szczędzący zębów, ale pewnie pocichu odda ostatni grosz dla miłości Bożej.
Zdaje się, że te mury, do których tyle przylgnęło pamiątek, co wykołysały tyle pokoleń pracowitych, i nad kolebką dzisiejszego wyszeptały tajemniczą modlitwę, która je utrzymała na drodze miłości i prawdy.


Za kościołem św. Jana, który tak ma cudzoziemską fizjognomję, że się do niego zajść nie czuje ochoty — skręciwszy na prawo, a uszedłszy kroków niewiele, stoi ściśnięta dwiema potężniejszemi sąsiadkami kamieniczka o trzech piętrach i poddaszu. Wysunęła się w górę, jak owe sosny w lesie, gdy za gęsto rosną, smukła, dosyć jednak kształtna, znać zaraz z pozoru, że dawne lata pamięta. Nie jest ona przecież tak mała, jak się od ulicy zdaje; długie podwórza, w głąb idące i przeciągnione budowle dosyć ją czynią obszerną. — Nie było miejsca na szeroką od przodu bramę, furta tylko dostatnia, okutemi drzwiami zamykana, prowadzi na korytarz i schody dosyć ciemne, niebardzo wygodne, ale mocno i bezpiecznie pobudowane.
Temi właśnie schodkami, pociemku, ale z widoczną znajomością miejscowości, śpieszył późnym już wieczorem, dnia 11 czerwca 1860 roku młody zdyszany chłopak... a biegł, jakby się obawiał, aby go kto nie gonił.
Minąwszy wszystkie trzy piętra, dobrał się do mniej jeszcze niż w początku wygodnych, wąskich, drabinkowatych stopni i stanął wreszcie u małych drzwiczek poddasza, których klamki począł szukać widocznie drżącą od znużenia czy uczucia ręką.
Kiedy indziej byłby ją zapewne znalazł łatwo; teraz zmieszany, szukałby może długo, gdyby wewnątrz ktoś nie otworzył i głos, wychodzący ze środka, zapytał żywo:
— No! A któż to tam?
— A! To ty! Jezu Chryste — poczęła kobieta, ze świecą stojąca we drzwiach, dosyć otyła, w jednej ręce trzymając światło, w drugiej długi różaniec — któżby się domyślił, że ty klamki nie znajdziesz?... Co ci jest?... A wieszże, która godzina?... Niedarmo tak się spóźniłeś... Franiu, moje dziecko, stało ci się co?
Tak przerywanemi witała go słowy, od stóp do głowy niespokojnemi mierząc oczyma, szukając śladu, po którymby domyśleć się mogła coprędzej przygody, która opóźnienia tego była przyczyną.
Ale na twarzy młodego chłopaka i rozgorzałem jego licu widać było tylko znużenie, pośpiech i niezwykłe jakieś uczucie, w oczach zaiskrzonych błyszczące.
— Cicho, matuleńku! Cicho! Zlitujcie się, nie gniewajcie się na mnie, wytłumaczę się zaraz, ale, na miłość bożą, zamknijmy drzwi, bo nie jestem pewien, czy mnie nie gonią.
— A cóż to znów nowego! Franiu, życie moje! — z osłupieniem przerwała kobieta — Cóżeś ty... ty mógł uczynić, aby cię kto gonił i łapał... A mów! Nieszczęście chyba jakieś!
Młody chłopak upadł przy drzwiach na stołek, głowę wtył przechylił, rękę do piersi przyłożył, jakby bicie serca chciał zatamować... i nierychło potrafił się odezwać.
— Nic! Nic, matuniu, niema nieszczęścia... ale cicho! Rozpowiem wszystko, i ręczę, że się gniewać nie będziecie... Co się stało, to się dobrze stało... po bożemu... po polsku!
To mówiąc, uśmiechnął się, podnosząc oczy.
Obraz tych dwojga ludzi w chwili, gdy się rozmowa poczynała, godzien był bacznego wejrzenia: ta staruszka wylękniona, pochylona nad synem, i młodzieniec, któremu oddech żywy słowa tamował, składali w oświeceniu wieczornem pełną tajemniczości grupę.
Sprzeczność dwóch postaci dziwniejszemi czyniło ich poufałe zbliżenie. Niewiasta widocznie pochodziła z ludu, była dziecięciem ulicy, ogorzałem w pracy ciężkiej; na twarzy jej wiek, strapienia, niehamowane uczucia wyryły ślady przedwczesne starości; gdy syn jej — dziwnie wyszlachetnione miał oblicze, wypieszczoną powierzchowność, arystokratyczne rysy, wyraz poczciwy i zadumany, czoło myślami wzdęte, a postać Antinousa, ożywionego rozpłomienioną jakąś ideą. Zgadnąć było łatwo, że ofiarą przedwczesnych zmarszczków kwitły rumieńcem te policzki, że ten wzrost i ta piękność i ta myśl, rozpowita w jego głowie, wykołysane zostały oddechem piersi macierzyńskiej, że to poczciwe proste kobiecisko oddało swe życie, aby dziecko uczynić królewiczem.
I był nim ten piękny jej Franek, nad którym zwieszona niespokojnie, śledziła każde jego poruszenie.
Stara Jędrzejowa wlepiła weń te oczy matki, które nawskroś przenikają do głębi i dobywają z niej ukrytych na dnie tajemnic — zlekka położyła pomarszczoną i zapracowaną swą dłoń na potem oblanem czole i westchnęła pocichu.
— Franku, serce moje, nie kłam nic przez troskliwość o mnie. — Co się stało, nie odstanie. Niech ja wiem — dla mnie tyś nie powinien mieć tajemnic. Znasz mnie, żem mężna, że zniosę wszystko, alem też godna wiedzieć wszystko.
— Moja matuniu — pieszczotliwie i łagodnie uśmiechając się, rzekł chłopak — nie mam przyczyny najmniejszej kłamać, nic złego nie zrobiłem, bądźcie spokojni... ale mi dech zabija i mówić nie mogę... aż mi wstyd takiej pieszczoty... zaraz... wszystko a wszystko opowiem.
Pierwsza izba, w której się ta scena odbywała, była obszerna dosyć; dwoje jej okien, jak zwykle na strychu, umieszczonych w wystawkach, we dnie dobrze ją oświecać musiały. Choć niska, schludna była, wybielona, przybrana nawet, ale tym starym obyczajem, który dawną wiarę i pracę robotników Chrystusowych odznacza. W izbie mieściło się gospodarstwo całe, i nabożeństwo, i pracownia, i bawialnia. Kaplice naprzód były po ścianach, przy oknach, u białego łoża matrony, nad drzwiami, na suficie nawet. Tak zdawna u nas religją przesiąkało życie, religja mieszała się do wszystkiego, a te symbole, godła, napisy, wizerunki miały na celu nieustannie przypominać człowiekowi, że wiara nie jest czczem słowem i ceremonją, że bez jej praw ani usnąć, ani obudzić się, ani ruszyć nie można. Każde grzeszne przestąpienie przykazań i przykładów karcił zaraz krzyż Zbawiciela, wizerunek Matki Bożej, święty znak lub słowo, wyryte nad głowami. Każda izba nasza była kościołem... każdy się poczuwał do kapłaństwa... każdy miał swój ołtarz, do którego się modlił. I u starej Jędrzejowej na ścianie jednej był Chrystus ukrzyżowany, rzeźbiony, w firankach, w kwiatach, w palmach, a pod nim Częstochowska, także przybrana.. i lampa się tam oliwna, często od ust oszczędzonym groszem żywiona, paliła dniem i nocą. Oprócz tego u łoża, w oknach, było świętych obrazków coniemiara.
Nie były to dzieła sztuki, ale owe naiwne symboliczne znaki, do których uczucie patrzącego dolewało wyrazu...
Dziwiło wszakże wśród tych ladajako pokolorowanych prostych wizerunków wiszące z boku malowidło spore, jakby z innego przybyłe świata.
Było to popiersie Matki Bolesnej, grubo, silnie, śmiało podmalowane, nieskończone, ale pełne niezmiernego wyrazu cierpienia, nadludzką przemaganego siłą. Ta walka straszliwego losu z potęgą chrześcijańskiego poddania się nadzwyczaj szczęśliwie wyraziła się na twarzy pięknej, znękanej i natchnionej.
Co robił ten obraz nieoprawny wśród czerwono pokolorowanych świętych, zaraz się dowiemy.
Oprócz świętości izba mieściła w sobie, bez żadnej chętki ukrywania się z ubóstwem, całe gospodarstwo domowe: konewki z wodą, porządnie ustawione miski i talerze, garnki, rynki, drobny przyrząd kuchni niewytwornej...
Dalej naprzeciw łóżka stał stoliczek przed oknem, pokryty serwetą kolorową, a na nim kobieca robota, gruba książka, okulary i trochę bielizny.
W prawo od tej izby niewielkie drzwi prowadziły do drugiej.
— Kiedy chcesz — odezwała się Jędrzejowa po chwili — to pójdź lepiej do siebie, połóż się, ja już poczekam, dopóki nie spoczniesz.
— E, nie potrzeba! — odparł chłopak — ale suknie przemienię, bo mnie deszcz zmoczył.
— A, prawda! Anim pomyślała, że bez płaszcza byłeś nawet. Chodźże prędzej, weź się w co przebierz...
Franek wstał; widać, że nogi zmęczone po chwilowym spoczynku mu drżały, ale zebrał się na siłę, a staruszka, przodem prowadząc go ze świecą, otworzyła drzwi drugiego pokoju.
Był on do pierwszego podobny, ale cienkie podwoje przedzielały od siebie dwa światy różne... Odrazu poznać było można w nim pracownię młodego artysty, ubogą, ale opiętą, jakby bluszczem, zielonemi nadziejami...
Wszystko się tu śmiało do życia, nawet trochę nieładu świadczyło o gorączkowej pracy... a resztki wywołanego nim nieporządku ostrożnie przysłoniła widać ręka matki... Przed oknem na skromnej sztaludze stał rozpoczęty szkic obrazu; w kątku twarde mnisze łóżeczko, na którem się tak śpi dobrze w tych latach; — ściany zalegały gipsowe odlewy, studja z natury, podmalowane płótna. W kącie był stolik z książkami... trochę sukien w cieniu wisiało na kołkach.
Franek otrząsł się, wszedłszy tu, z wrażeń, które go przygniotły, pochwycił suknię jakąś i coprędzej powrócił za matką do pierwszej izby, gdzie już zastali służącą, nadbiegłą z podwórza.
— Przystawże dla panicza jedzenie do ognia, moja Kachno — odezwała się Jędrzejowa — a duchem... bo nic nie jadł...
— Wnet ognia rozłożę; tylko patrzeć, jak będzie gotowo...
— Ano lepiej ci będzie u siebie — szepnęła matka, oczyma wskazując na służącą — chodźmy tam siąść.
— Jak wola twoja...
Powrócili do izdebki. Chłopak siadł na kuferku, matce podał krzesło, otarł uznojone czoło i po chwili cicho rozpoczął:
— Wczoraj, zdaje mi się, mówiłem matuni o śmierci poczciwej pani Generałowej Sowińskiej, żony tego wodza, co to, broniąc Woli, żołnierz stary, o kuli, zamordowany został przy ołtarzu...
— O Jezusie mój litościwy, — ręce łamiąc, odezwała się matka, — wiem ci ja, wiem, pamiętam, słyszałam... Moskale nie poszanują nic — ani ołtarza Jezusowego, choć się niby chrześcijanami zowią, ani siwych włosów starca o kuli... Tegoż to dnia, moje dziecko, i ojciec twój dostał postrzał w nogę, co od niego kulał do śmierci, i musieliśmy jeszcze ukrywać go z tą raną, boby go byli Moskale zapędzili, nie wiem gdzie...
— Zmarło się tedy i tej zacnej Generałowej, o której już byli ludzie i świat zapomnieli, bo żyła świątobliwie, w kątku, cała wylana na dobre uczynki, a tak jej i Moskale nie prześladowali od czasów Paszkiewicza, który ją był do klasztoru posadził... Ale ledwie zmarła, wieść gruchnęła po Warszawie; wczoraj już wiedzieliśmy, że ją dziś chować mają i, że, kto poczciwy, powinien pójść za pogrzebem.
— A czemuś to mnie nie powiedział?
— O, czekajcież, matuniu, nie byłbym ci tego taił... gdyby nie była luterka.
— Co ty pleciesz! Generałowa Sowińska luterka! Czy się ci śni...
— Cóż, kiedy naprawdę tak... matuniu... I ot, nie bylibyście chcieli iść na cmentarz pewnie, a gdybyście i poszli, mielibyście niespokój na sumieniu.
Staruszka pokiwała głową.
— Generałowa Sowińska luterka! A byłoż ludu na pogrzebie?
— Całe miasto!
— No, poszli oni dla jej cnoty, nie dla wiary... — szeptała kobieta.
Chłopak, gdy te słowa usłyszał, podbiegł i pocałował ją w ręce.
— Matuniu, złote słowa twoje! Cóż człowiek winien, jeśli się w innej wierze urodził, a Pan Bóg go nie oświecił? A jeśli z tą wiarą żyje poczciwie i...
— No! no! Tylko ty po swojemu nie rozumuj — przerwała matka. — Żeście na luterski pogrzeb poszli, może tam tak dalece nic złego niema... ale co do wiary naszej świętej katolickiej, ani słowa, ani słowa!
— Dziś rano dali nam znać ci, co się tam tem zajmowali, aby na czas być na Królewskiej ulicy do niesienia ciała, bośmy się zmieniać mieli aż do cmentarza luterskiego za Wolskie rogatki. Kiedym ja wraz prawie z karawanem przyszedł na miejsce, było już jak nabite... Tysiące... Ćma! A cicho, jakby mak siał.
Choć nieboszczka nie lubiła wystawy w niczem, ale umyślnie tak urządzono, aby pogrzeb był okazały: karawan sześciokonny, ludzie z pochodniami, parada wielka. Mnie się dostało być blisko, bo miałem nieść trumnę przez ulicę Elektoralną. Jak tylko wyniesiono ją z domu, nie daliśmy włożyć na wóz, ale chwycili na barki i pochód się ruszył powoli w milczeniu.
Widok był arcywspaniały; ludu, panów, powozów tłok niezmierny, jakem jeszcze na żadnym nie widział pogrzebie, jak żyję... wszystko urządzone i kolej do trumny wyznaczona.
— A to i ty niosłeś?
— Przez całą Elektoralną. Szliśmy naprzód Żabią, potem na zawrocie mnie z drugimi dostało się dźwigać ten drogi ciężar; na Chłodnej wzięli inni, i tak przez Wolskie rogatki aż do ich cmentarza.
— No, a cóż te czerwone kołnierze na to?
— Patrzyli z boku, ino spisywali sobie twarze w pamięci. Próbowali zrazu szeptać: „Poco katolikom iść za luterskim pogrzebem?“... ale się im śmiano w oczy.
Już na cmentarz doszedłszy, ledwie zdaleka mogłem stanąć, tak pchano i naciskano zewsząd, taki był tłok niezmierny ludzi.
Ledwie trumna stanęła na ziemi, a tu jak pochwycą z niej sukno, jak nie zaczną zdzierać na pamiątkę... szarpać, jeden drugiemu wychwytywać, dzielić się, gdyby relikwią. Nawet ogon od sukni szarej jedwabnej, który z trumny wystawał, rozerwano w kawałki drobne.
— A cóżeśto ty nic nie przyniósł? — spytała matka.
— Jakżeż!... — rzekł Franek, dobywając z kieszeni szmat sukna: Przecież mi dali ci, co bliżej stali... Trumna tak była obnażona, że komuś na myśl przyszło rzucić na nią gałąź zieloną. Nuż tedy łamać z drzew, i okryli ją całą liśćmi, kwiatami, gałęźmi.
Pastor stał nad grobem, zabierając się do mowy; ale blady był i cichutko mówić zaczął.
— A to i u nich są kazania? — spytała matka.
— Tak jak i u nas, i po polsku!
— Dziwna rzecz! Gdyby ich też Bóg nawrócić raczył! Bo jak po polsku się modlić, a nie po katolicku? Już to się w mojej biednej głowie nie pomieści.
Uśmiechnął się Franek i mówił dalej:
— Pastor bał się powiedzieć, że nieboszczyk był generałem, bo go nim rewolucja zrobiła, a za dawniejszych czasów miał tylko pułkownikostwo. Tylko co wyszepnął: „Wdowa po pułkowniku“, a tu ze wszystkich stron jak nie grzmotną: „Po generale polskim, co zginął pod Wolą!“
— No, a Moskale?
— Ich tam koło grobu nie było, chyba może co przebranych szpiegów.
Mowy, przyznaję się, nie słyszałem, ale mówią, że była piękna; tylko że się pastor oglądał, bo na niego oczy i uszy mieli wytrzeszczone.
Dopieroż, gdy ze łzami, żałośnie spuścili trumnę do grobu, posypała się ziemia, bo każdy chciał i tą garścią piasku uczcić zacną niewiastę. Tłum zaczynał się rozchodzić, ale mnie koledzy wstrzymali, bo był jeszcze inny projekt, o którym wiedziałem od rana. Choć deszcz kropił, postanowiono pójść na Wolę, na to miejsce, gdzie zginął Sowiński, i jego pamięci oddać poszanowanie. Szło o to, czy tam już policja moskiewska nie wyprzedziła nas z jaką zasadzką.
— Widzisz! Widzisz, — przerwała matka boleśnie — na co się to ty narażasz!
— Matuniu, a cobyście powiedzieli, gdyby syn wasz pozostał jako tchórz od wszystkich, i nie miał serca tam, gdzie tysiącu ludzi serca nie brakło? Nieraz sama mówicie, że, gdyby Polacy tak pokornie nie padali na twarz przed moskiewską siłą, nigdyby ona nie urągała się naszym boleściom i nie srożyła tak nad nami.
Stara Jędrzejowa zamilkła, spuściła głowę, ale ukradkiem łzę otarła z oka. Syn mówił dalej.
— Tłum odciągnął do miasta, podzieliwszy się na kupki, a my nuż na Wolę... z taką ochotą, że choćby na bagnety!... Przychodzimy na miejsce, gdzie Moskale swoim poległym zrobili pomniki, mogiły i ogródki, i gdzie przy ich kaplicy pop mieszka; zaczęliśmy kwiatki rwać, aż dwóch inwalidów na nas: Nie lzia! Nie lzia!
— Co to znaczy? Nie leźcie?
— Nie, to w ich języku: nie wolno! Słowa tego każdy się nauczył, bo je sto razy na dzień słyszy. U nas wszystko nie lzia.
— Nawet za umarłych się modlić.
— Zdaje mi się — dodał syn, pomieszany trochę — że tam może w tej sprzeczce o kwiatki złamano barjerkę i trochę poturbowano żołnierzy; ale dobrze nie wiem, bośmy się dla deszczu wzięli zaraz do domu powracać co najśpieszniej różnemi manowcami, będąc uprzedzeni, że policja na nas czatować będzie.
I ot, dlaczegom się tak zmęczył, tak biegł, i tak lękał się, czy mnie kto nie goni: bom policjanta zobaczył na Podwalu i kołowałem, żeby go zmylić o mroku.
— No, dzięki Bogu! To cię tam może i nie widzieli — odetchnąwszy, rzekła staruszka. Ale Franku, dziecko moje, na cóż się to u nas zanosi?... Ja sama nie wiem, a czuje serce... Trzydzieści lat było martwego milczenia, a bili, a znęcali się, a wywozili, a katowali; i cierpieliśmy, bo Bóg tak chciał. Teraz... któż wie, skąd duch jakiś wionął, odwaga, niecierpliwość. Widzę ja to po was, młodych, ale czuję i w starych piersiach moich inaczej serce kołacze... A, Franku, ja się o ciebie boję! Wiemci ja, że ty dobrym Polakiem być musisz. Ojciec twój za tę sprawę cierpiał, a mój stary ojczysko stawał z Kilińskim mężnie; w tobie taż krew płynie, a kołysząc cię, śpiewałam ci i pieśń do Matki Bożej i pieśń o matce Polsce; ale jam sierota... jam stara... ja ciebie mam jednego na świecie... w tobie życie moje, w tobie wszystko; zlituj się ty nade mną.
Frankowi łzy, jak dwa brylanty, stanęły w oczach nabrzmiałych, a nie mogąc z nich upaść na policzki, zaświeciły tylko i gdzieś znikły... Zbliżył się do starej matki:
— Matuniu — rzekł pocichu pieszczonym głosem — a gdyby było potrzeba, dalibyście życie za Jezusa i Marję, jak ci męczennicy, o których tak czytać lubicie?
— Mój Boże, jakżeż nie!
— Zaparliżbyście się Chrystusa dla syna?
— Dziecko, nie mów!
— Matko! Jakże ja nie mam za tę Bożą córkę, ojczyznę, nie dać choćby żywota, jakże się ja mam zaprzeć jej?
Jędrzejowa jęknęła, głowa jej opadła na piersi.
— Nie mówmy już o tem — przerwała — Bóg uczyni z nami, co wola Jego święta... A pocichu dodała:
— O, jeśli być może, odwróć, Panie, kielich ten ode mnie!
Franek w milczeniu pocałował ją w rękę.
— Nie frasujcie się, matuniu... Wszystko będzie dobrze, byle w serca wstąpiła otucha...
— Wieczerza gotowa! — odezwała się Kachna, otwierając drzwi powoli. — Niech panicz idzie, bo ostygnie.
Przeszła przodem przeze drzwi matka, a gdy Franek mijał rumiane dziewczę, figlarnie patrzące mu w oczy, Kachna szybko pochyliła się do ucha i żywo szepnęła tak, aby jejmość nie słyszała:
— Trzy razy panna Anna przechodziła koło bramy, pytając, czy panicz powrócił... Ej, ej, paniczyku!
Franek zarumienił się i dał znak dziewczynie, żeby zamilkła. Kachna zatuliła usta białym fartuszkiem, ale oczy jej czarne ścigały panicza, mówiąc mu, że wiedzą o jego wielkiej tajemnicy.
— Wieczerza o jedenastej godzinie! Właśnie w porę! — odezwała się Jędrzejowa. — I jak to ty potem będziesz spać... to cię zmora dusić gotowa!
— Oho! A od czego młodość? — zawołał Franek.


Franek był dziecięciem Starego Miasta z dziadów i pradziadów; rodzice jego tu żyli, wzrośli, pracowali, on się w tych ciemnych murach urodził, wychował i kątek ten miał dlań urok niezmierny.
Pochodził z biednej ale pracowitej rodziny; — różne ona przechodziła koleje, nie zmazała się jednakże niczem, coby z niej poczciwości chlubnej starło tradycję. Ojcowie byli rzemieślnikami, matka przekupką; zacności ich, przy skromnem życiu, najlepszem świadectwem było ubóstwo.
Jędrzejowej mąż ranny, jak wiemy, w 1831 r., cherlał lat kilka i odumarł ją wdową z chłopakiem niedorosłym. Kobieta ta była prosta, ale wielkiego serca i macierzyńskiego poświęcenia bez granic. Kochała swojego Franka nad życie i postanowiła go, bądź co bądź, wykierować, jak mówiła, na człowieka. Nie było ofiar, którychby dlań nie uczyniła, znosiła chłód, głód, nędzę, byle chłopcu dostarczyć środków wychowania, byle mu dać bujnie i swobodnie rosnąć.
Mówią o instynktach macierzyńskich, gdy idzie o dzieci; sięgają one dalej nawet, niż materjalnych potrzeb zaspokojenie. Tysiące tego mamy dowodów. Jędrzejowa sama, ledwie czytać i pisać umiejąca, czuła, że największem dobrodziejstwem dla Franka będzie wykształcenie; całując go, trzymała niecierpliwego u książki; sama odprowadzała do szkoły, pilnowała lekcyj, słuchała ich i zgadywała, gdy chłopak nie umiał. Instynkt ten także nauczył ją, że z dzieckiem gorącem, niecierpliwem, wrażliwem bezmiary inaczej, jak miłością i dobrocią, dojść do końca nie było można. Chłopak wykołysany serdecznie, rozwinął się też sercem cały, rozkwitł uczuciem i prawdziwą dla niej był pociechą. Jędrzejowa sama dobrze nie wiedziała, jaki dlań stan obrać, jakiego mu życzyć stanu; wiedziała tylko, że wielka uczoność najczęściej łachmanami świeci; nie bardzo mądrzy są szczęśliwi wedle świata i władcami jego, ale bardzo zręczni... Nie zapragnęła wszakże dla syna wielkości, ani znaczenia, okupionego sumieniem! Chciała dlań lżejszego bytu a poczciwej doli. Do porady nie miała nikogo prócz starego profesora, który dawniej mieszkał w jednym z nią domu, a często u niej jabłka kupował, bo Jędrzejowa była owocarką. Czapiński rozumnie jej poradził, aby dała Frankowi samemu wybrać sobie stan wedle serca i skłonności.
Tak się też i stało. Franek okazywał zdatność i ochotę niezmierną do rysunków, więc, choć malarstwo nie obiecywało złotych gór (raczej malowane), Jędrzejowa nie sprzeciwiała mu się, gdy począł się na artystę kierować.
Franek nie zaniedbywał wykształcenia, bo już zrozumiał, że sztuka wymaga nauki i bez niej nie jest nigdy pełną i samoistną: ale namiętnie oddał się malarstwu, które go ku sobie ciągnęło niepojętą siłą i urokami.
Szło mu wcale dobrze; nauczyciele rokowali wiele, a skromność chłopca najlepiej dlań wróżyła. Bywały chwile, że się wielce uradował jakimś szkicem; nigdy jednak chwila ta natchnienia nie wbijała go w dumę... Widział przed sobą niezmierzone światy do zdobycia.
Wspomniany przyjaciel pani Jędrzejowej, emeryt, profesor Czapiński (który jednak, pedagogiczną zachowując powagę, ledwie zstępując z wyżyn nauki, w której był zatopiony, raczył czasem łaskawie do niej przemówić), dawno się był wyniósł z domu, zajmowanego przez Jędrzejową, w którym ona miała mieszkanie na strychu i loszek na owoce.
Mieszkał on teraz na rogu Podwala; ale pamięć starego sąsiedztwa i stosunków, nietyle może dla Jędrzejowej, co dla Franka, pozostała żywą i gorącą.
Czapiński, wdowiec, żyjący z małej bardzo pensyjki, bo mu nieprzyjazne okoliczności, intrygi jakieś pokątne, oskarżenie o liberalność i brak poszanowania dla starszych (którym się niedość nisko kłaniał) nie dopuściły dosłużyć się całej emerytury, miał jedyne dziecię, córkę Annę. Matka jej dawno była zmarła, krewni do ubogich niezwykli się garnąć; stary pedagog sam musiał wychowywać Anusię, i zbroić ją do życia tak, aby jego ciężar o własnej sile dźwignęła.
Anna była śliczną dziewczynką, o kilka lat młodszą od Franka, który się z nią na jednych wschodach, wysypanych piaskiem, na jednem bawiał podwórku. Przywykli byli do siebie, pokochali się, jak brat z siostrą. Była to jedna z tych spokojnych miłości, rosnących w sercu i zmieniających się z latami, dojrzewających, przybierających wszystkie barwy wieku, a zawsze trwających, bo coraz gorętszych. Od paru lat dopiero stała się, z przywiązania cichego, namiętnością.
Profesor, który wysokie miał o przyszłych losach Anusi wyobrażenie, ani wiedział o tym stosunku, syna przekupki uważając za istotę daleko niżej położoną i nie mogącą nawet pomyśleć podnieść oczy na jego córkę. Stosunki dwojga młodych ludzi ścisłe były, ale potajemne. Anusia próbowała parę razy wspomnieć o Franku, ale ojciec surowy zbywał ją nielitościwem, wzgardliwem milczeniem.
Biedne dziewczę, do ślepego posłuszeństwa przywykłe, nie śmiało się już odezwać, a jednak... Franek dla niej po ojcu był całym światem.
Stary Czapiński był może w gruncie dobrym człowiekiem, zasad prawych, surowości wielkiej, ale zarazem nieubłaganym egoistą. Biedna jego żona całe życie spędziła na usługach tej niepoznanej wielkości, zawsze kwaśnej chmurnej, żeglującej gdzieś po obłokach, obchodzącej się ze światem otaczającym, jakby mu był na posługę przeznaczony. Fukana, pędzana, choć mąż ją kochał, upokarzana swą nieudolnością i małem ukształceniem, biedna, chorowita istota zagryzła się w tem życiu niedostatku, smutku i szarych dni bez nadziei.
Nawet kochane jej dziecię ojciec, zamyślając wysoce wykształcić, odbierał matce, odłączał od niej, i zabijał ją upokorzeniem, aż dobił. Umarła we łzach cichych biedaczka.
Anna mogła się była zepsuć takiem wychowaniem papierowem, w którem serce mało bardzo miało udziału. Bóg ją przecie ustrzegł, obdarowując obficie. Skorzystała wiele z nauki ojcowskiej, ale ona w niej nie wyziębiła uczucia.
Tak wśród wyschłej łąki o skwarach letnich spotykasz na szeleszczących trawach bujny zielony liść kwiatu, który rozkwita, strojny farby żywemi. Skąd wziął soki, co go tak wykarmiły i ustroiły? Odgadnąć nie można; wszystko dokoła zniszczone, na nim jednym kwitnie młodość... Obok ojca, wyżółkłego i przeziębłego mroźną mądrością a skwaszonego dumą niesłychaną, Anusia uśmiechała się, jak ten kwiatek, wszystkiemi darami najszczęśliwszej natury.
Wzięła, jak pszczółka, z nauki to, co w niej do jej usposobienia przypadało, ale nie dała się spętać w zimne okowy bezmyślnych jej formułek. Żywa imaginacja, serce gorące, poetyczne usposobienie, trochę mistycyzmu czystego, jak rosa wieczorna, czyniły Annę jedną z najpowabniejszych istot, wykwitających na pociechę i na umartwienie ludzi.
Anna była średniego wzrostu, wysmukła, nieco smagławej płci, z poza której złotych tonów purpurowa krew przeglądała, płynąc bujnemi falami; włosów ciemnych, oczu czarnych, główkę miała nieco małą, rysy drobne, ale dziwnie powabnego wyrazu. Zimny rozbiór tej twarzyczki, coś mającej w sobie dziecięcego, nie dozwalał nazwać jej piękną, przecież wśród stu rówieśnic oczy się do niej ciągnęły i oderwać nie mogły. Miała ten powab, jaki daje zwita razem myśl wyswobodzona i serce żywo bijące; w jej oczach świeciło uczucie i rozum, usta śmiały się mądrością i miłością.
Pomimo pracy wszelkiego rodzaju, którą się nie brzydziła, bo pióro, równie jak igła obce jej nie były, Anna instynktem kobiecym dbała o swe śliczne rączki, a ubiorowi, niezmiernie zawsze prostemu i skromnemu, umiała nadać taki powab, żeś ją wśród najbardziej świecących toalet musiał wyróżnić. Niosła z sobą woń wyższości jakiejś. Często wielkie panie ustępowały jej z drogi, jakby czuły w niej przebraną królowę.
Dodajmy, że z powagą łączyła dziecinną prostotę.
Wpływ ojca, któremu winna była całe swe, w istocie wielkie i w jej główce szczęśliwie rozwite o własnych siłach ukształcenie — uczynił z niej ślepo doń przywiązane dziecię, wylaną dlań niewolnicę i sługę.
Anna trudy ojcowskie, wymawiane jej niemal codziennie z szorstkością nielitościwą, opłacała zaparciem się siebie zupełnem. W domu była wszystkiem dla nieskończenie wymagającego Czapińskiego, w mieście pracując i zarabiając dawaniem lekcyj po pensjach i domach prywatnych, odnosiła swój gorzko zapracowany zarobek, aby nim zwiększyć wygody ojca... Sama często nie miała sukienki, łatała swoje nędzne ubranko, które i długo służyć i świeżem się wydawać musiało — ale starała się, aby staremu na niczem nie zbywało, pieściła go, jak dziecię... A coraz też, starzejąc, stawał się on więcej wymagającym, zgryźliwszym i trudniejszym w życiu.
Młodsza od Franka, ale poważniejsza od niego, Anna kochała go zarazem, jak brata i jak przyszłego towarzysza życia całego. Oboje zdawna powiedzieli sobie, że, jakiebądź spotkają przeszkody, to je cierpliwością przemogą, że przeczekają burze, przemarzą młodość, ale kochać się muszą zawsze i żyć nie będą bez siebie.
Stara Jędrzejowa, bystrzejsza nieco od Czapińskiego, który się niczego nie domyślał, udawała tylko, że nie wie o romansie syna, aby nie podsycać niebezpiecznej miłości, która wedle niej przejść była powinna. Nie życzyła sobie, ażeby Franek żenił się prędko, nie chciała wiedzieć o Annie... a jednak kochała ją jakoś za to, że ona przywiązała się do jej syna, i z pod oka czuwała nad Frankiem.
Czapiński, który ani myślał córki wydawać za mąż rychło, bo mu to życie wygodne i spokojne mogło zamącić, dawszy raz do zrozumienia córce, że Franek jest, jak się wyraził, chłopak bez przyszłości — więcej się nim nie troszczył, polegając na ślepej wierze i posłuszeństwie Anny.
Anusia popłakała w kątku, otarła oczy, ale miłość wzmogła się jeszcze...
Niemal codzień widywali się z sobą, ale zawsze w ulicy, w bramie domu, na przechadzce... tylko. Czasem jednak rozmowy ich trwały długo, bo tam ich nikt nie strzegł i nikt im nie przeszkadzał.


Ojciec dawał Annie wiele, może aż nadto swobody, ale płynęła ona z zaufania w niej i wychowania, którem ją, jako zbroją, na przyszłość obwarował. Anusia wistocie zasługiwała na tę wiarę... Nie była nietylko płocha, ale pojąć nie mogła tego uczucia zalotności, które najmniej do trzpiotostwa skłonne kobiety czasem na chwilę opanowuje.
Tylko Franek był dla niej człowiekiem jedynym, któremu się pragnęła podobać, tylko dla niego chciała być piękną, a w jego oczach czytała zachwyt uspokajający...
W czasie pogrzebu Sowińskiej, na który pewna była, że Franek pójść musiał, Anna dwa razy z Podwala pod różnemi pozory wybiegała na Stare Miasto, aby się od niego dowiedzieć... Porwała ją jakaś obawa, jakiś niezwykły strach. Franek, dowiadując się od służącej o tem, łzy miał w oczach, chciał zaraz biec, oznajmić jej o sobie, podziękować, ale jak to się było wyrwać od matki, jak dostać do Anny, która już o tej porze nieodstępnie przy ojcu czuwać musiała, a Franek przyjść tam nie miał prawa?
Biedny chłopak, roztargniony, niespokojny, ledwie tknął wieczerzy, pocałował matkę milczącą w rękę, która już znowu pocichu przesuwała paciorki różańca, i pobiegł zamknąć się w swojej izdebce.
Tu na sztalugach stał rozpoczęty z ognistem uczuciem, z nadzieją młodzieńczą obraz dosyć obszernych rozmiarów, w który Franek chciał przelać całą duszę... Było to jego marzenie... ale dziś nań nawet nie spojrzał, myślał o ojczyźnie i o Annie.
Płótno to wszakże mówiło o jego przywiązaniu do kraju... Był to pierwszy poemat jego, pierwsza pieśń rozbudzającej się piersi... U góry chmurne niebo, poszarpanemi wichrem północnym okryte obłokami... wdali sioła, kościoły, lasy, góry i doliny nasze polskie, mgłą i dymami pokryte... gdzie niegdzie kurzące zgliszcza niedogasłych pożarów, poobalane krzyże, sterczące nagie kominy... straszna pustynia...
Na pierwszym planie, niby pobojowisko, okryte mnóstwem trupów, poległych różną śmiercią za ojczyznę... jeszcze bliżej obnażone ciało kobiety, wyobrażającej Polskę, z rozkrwawioną piersią... z potarganym włosem, z pętami na rękach... a nad niem unoszące się sępy z szeroko rozpostartemi skrzydły, z zakrwawionemi dziobami.
Znać było w ogromie myśli, wylanej na to płótno, w doborze form, co ją wyrazić miały, młodość artysty, gorącość ducha, który sądzi, że siłą słowa zbudzi świat martwy; — ale obraz był smętny i robił istotnie wrażenie na patrzącym.
Franek go malował, wiedząc dobrze, że ani w szkole sztuk pięknych, ani na wystawie tem dziełem nie będzie się mógł pochlubić, boby odgadnięto uczucie, co go skreśliło — ale potrzebował wypowiedzieć, co miał w duszy... Najboleśniej mu było, że nawet Annie rysunek mógł tylko pokazać.
Ale dziś obraz minął, nie spojrzawszy nań, i padł na łóżko w wielkiej walce z samym sobą.
Młodemu jeszcze przed rokiem śmiało się życie, dziś wstawało ono przed nim z surowem obliczem obowiązków. — Franek czuł konieczność poświęceń i boleść rozstania z tem, co mu na świecie było najdroższem.
I walczyła w nim potrzeba życia z potrzebą ofiary — dla ojczyzny.
— Niema się co łudzić — rzekł w sobie — morituri te salutant!... Świecie różanych nadziei, od dziś myśmy nie swoi. — Budzi się ojczyzna, wstaje, woła do dzieci: „Podajcie mi ramiona, dźwignijcie z grobu!“ Mamyż odmówić jej ręki? Mamyż powiedzieć małoduszni: „Nie... nie damy ci ręki, bo my cię nie podźwigniemy, a zginiemy z tobą“. — A! Ale cóż się stanie z matką biedną, i co się stanie z Anną, gdy mi paść przyjdzie, jęczeć gdzieś w kajdanach na Sybirze, lub skończyć życie od kuli czy od bólu, gdy nas zwyciężą!
I pomyślał, a głos wewnętrzny odpowiedział mu:
— Jest Bóg dla sierot, jest ojczyzna, co je przytuli...
— Gdy raz rzucę się w tę drogę — mówił do siebie — nie panuję już nad sobą, muszę iść do ostatka... a tam... czuję śmierć... Umrzeć tak młodo, nie skosztowawszy życia!! Anno moja! Gdzież te sny nasze! Matko moja, gdzie spokojne dnie starości, które otulić chciałem taką troskliwością za te gorzkie doby łez i pracy, poświęcone dla mnie?
I tu była jakaś myśl — rzekł — uderzając się w czoło, i tu było uczucie, co się wylać pragnęło... Wszystko potrzeba dać na ofiarę! Wszystko dla ojczyzny!
Przeszedł się i popatrzył przy świecy na obraz swój poczęty, potem na cichy kątek, do którego tyle przywiązanych było wspomnień. Na ścianie z pamięci naszkicowany wisiał portret Anny, uhistorjowanej za jakąś świętą; łzy zabłysły mu w oczach, gdy nań popatrzył, ale natychmiast światło zdmuchnął, aby się nie dać owładnąć uczuciu, i rzucił się na łóżko.
W piersiach biło mu serce wielką odwagą, bo przypomniał sobie wszystkie upokorzenia, jakich był nieraz świadkiem: to panowanie bezlitosne, okrutne, szyderskie, naigrawające się, które najspokojniejszą musiało rozburzyć duszę; tych żołdaków triumfujących po ulicach, tych spłaszczonych służalców, dumnie z karet poglądających na tłumy, a gnących się do ziemi przed siłą... i wszystko, co słyszał, co oglądał, co kiedykolwiek w życiu krew mu popędziło do sromem kraśniejącego czoła.
W pół we śnie, w pół na jawie ujrzał brnące w śniegu szeregi skutych braci, pędzonych w zamiecie dalekie za to, że kochali kraj, że śmieli westchnąć, że podnieśli głowę, że marzyli, że płakali...
I starców, siedzących nad grobami rozstrzelanych synów.
I wdowy, płaczące pod szubienicami powieszonych mężów.
I dzieci, rzucone na pastwę wychowania moskiewskiego, za to, że sierotami zostały po wygnańcach.
I splugawionych owych, polskie imię noszących ludzi, których pookrywano złotem za zaparcie się uczuć najświętszych.
I zbezczeszczone rozpustą tych katów bezdusznych — niewiasty.
I opustoszałe kościoły i poorane cmentarze, i porabowane świętości i pouwożone pamiątki, i pokoślawioną zbójeckiemi pióry historję, i pozamykane usta i pościskane żelaznemi okowy serca...
— Cóż dziwnego, że na dnie tego kielicha goryczy jest rozpacz — zawołał — że pójdziemy zginąć, aby się nie spodlić?
Nie ocalimy ojczyzny, bośmy sami, słabi, a spiknęli się na nas wszyscy: jedni zaciętością, drudzy obojętnością występną, bo z narodów, co nas uznają bohaterami, żaden krwi kropli nie da za Polskę... Tak! ale w heroicznym porywie poświadczym dziejom, zapiszemy krwią, że mord i męczeństwo były tak straszne, iż się targnąć musieliśmy i chwycić gołemi dłońmi za wyostrzone ich miecze.
W takich marzeniach, rozgorączkowany, przetrwał Franek do dnia. Brzask ranny świtał w oknie, gdy znużony skleił powieki, a we snach jego przedłużały się widzenia dnia i wieczorne walki ducha. Widział jakiś olbrzymi pogrzeb, i siebie i Annę, i trumny, okryte palmami, i chmury sine, w których tonął krajobraz nagi, zimowy...
Dzwonek świętojańskiego kościoła srebrnym dźwiękiem go obudził; słońce miało wschodzić, Franek czuł potrzebę widzenia Anny, musiał wyjść wcześnie, aby na nią czatować; porwał się więc, ubrał i pocichu wymknął się z mieszkania.


Po wczorajszym deszczu ranek był, jak dziecię, wychodzące z kąpieli: świeży, pełen woni, która dolatywała aż w te zakąty miasta od wiślanych brzegów i lasów.
Gdy, wyszedłszy Św. Jańską ulicą, Franek spojrzał na Wisłę i siniejące oddale, okryte mgłą, jak srebrzystą zasłoną, gdy go oblały fale wiatru, powiewającego od rzeki, uczuł się rzeźwiejszym; świat mu się wydał tak młodym i pięknym, że w harmonję z nim musiały nastroić się myśli.
Pobiegł ku Podwalowi, stając na straży domu, z którego spodziewał się wyjścia Anny; okno jej, znane mu, całe przybrane zielonością, którą lubiła, było otwarte; Anusia wstała. Znał jej zwyczaje, był pewien, że się go spodziewa i wyjdzie wkrótce.
Usiadł więc, przyparty do słupka, zamyślony, wlepił oczy w to okienko, jak ogródek kwieciste, i zadumał się głęboko... I nie przebudził się z tego zamarzenia, aż go ktoś uderzył lekko po ramieniu; wstrząsnął się, zerwał; — przed nim stała Anna w białej sukience, blada, smutna, ale z uśmiechem na usteczkach dziecięcych.
— Ha, jesteś, zbiegu mój! — zawołała, widocznie przymuszając się do wesołości. — Ale cóżeś ty mnie kosztował niepokoju! Całą noc spędziłam w gorączkowych marzeniach: śniły mi się knuty, żołnierze, odpychający mnie kolbami, krzyki, dymy, krew i strzały; jeszcze drżę cała.
— O, moja Anno! Uspokójże się, proszę! O mnie czyż się tak troszczyć warto, a sobie zdrowie tak potrzebne odbierać? Powiedz, wolałażbyś, żebym — gdy wszyscy tam poszli — sam jeden gnuśnie, zobojętniały, pozostał zamknięty w domu przez jakąś obawę?... Mogłażbyś nie powstydzić się za mnie?...
— I kochaćbym cię nie potrafiła... litowałabym się może tyko... ale zrozumiejmy się: waszą rzeczą iść w niebezpieczeństwo, naszą drżeć i modlić się; my was nie powstrzymujemy, zostawcież nam łzy nasze!... Spojrzeli na siebie z niewysłowionym smutkiem oboje i ręce ich drżące uścisnęły się w milczeniu.
— Chodź, — rzekła Anna — ja idę pić moją wodę do Saskiego ogrodu. Pochodzimy w cieniu tych starych drzew, które, nie wiem, czy długo spokój taki okrywać będą... ukradniemy życiu ciężkiemu godzinę... a ty mi opowiesz — dodała — jakto tam było wczoraj. Wiem od służącej z ulicy, że pogrzeb był rodzajem manifestacji, że z niego poszliście na Wolę... Wszak byłeś na Woli?... No! Mów mi, a wszystko i wszystko. Wielki to i piękny obraz z taką energją po trzydziestoletnim ucisku obudzającego się narodu. I mnie serce bije dumą jakąś!... Więc żyjemy! I my żyjemy przecie!!
— Anno — rzekł Franek poważnie — ja nie od wczoraj czuję, że żyjem. Od pół roku rozbudziło się to życie; napróżno przywykli do snu błagali, by snu nie przerywać; potęga tego uczucia była silniejsza nad rozumy ich chłodne.
Tu chłopiec opowiedział jej, jak wczoraj matce, pogrzeb Sowińskiej; ale z większem może jeszcze uczuciem, ze łzami w oczach. Anna płakała rozgorączkowana jego zapałem, rozradowana, promieniejąca... zdawała się rosnąć słów jego potęgą.
Franek pierwszy przerwał długie milczenie westchnieniem, rękę jej do ust podniósł, i łza, jak rosy kropelka, spadła na nią.
— Zgadłam myśl, co się w tę łzę przemieniła — cicho odpowiedziała mu Anna. Tak... nam się podobno ze wszystkiem, cośmy niegdyś śnili, pożegnać potrzeba.
— Pożegnać! A, nie! Ale wszystko to musimy przynieść do ołtarza ofiar ogólnych, i czekać, czy się losom nie podoba wziąć naszej młodości, nadziei, miłości, marzeń, aby z nich usłać drogę zwycięskiemu wozowi odkupienia. Któż wie? Czuję, Anno droga, że nie należę do siebie; że to, co miałem najdroższego, miłość dla matki i ciebie, rzucić będę musiał, gdy mnie powinność zawoła... gdy mnie los na szubienicę męczenników, na rzeź niewiniątek, na katusze oprawcom lub wygnanie w pustyniach lodowatych skaże.
O Anno!... Jakże drogiemi wydają mi się te chwile odkradzione, ten ranek, to szczęście, że trzymam dłoń twą w rękach, że patrzę na ciebie, że głos twój słyszę, żeśmy jeszcze razem! Jutro!...
— Jutro... zawsze niepewne, mój drogi — odpowiedziała Anna; i ja czuję się Polką, mam męstwo, potrafię zostać wdową, wierną wspomnieniom, choć nie miałam męża, i dotrzymać sercem, com raz przyrzekła usty. Męczennikowi stokroć więcej należy. Nie lękaj się, ja cię nie wstrzymam, łzami nie osłabię... potrafię cierpieć i czekać; a gdy myśl twa przyleci do mnie zdaleka, znajdzie zawsze w białej szacie oblubienicę swoją.
Ty wiesz — dodała — jak ja pojmuję życie, wśród nieskończoności żywota chwilę snu; przebudzimy się z niego na tamtym świecie, podamy sobie ręce i polecimy przed tron Boży, z pyłu ziemi otrzepując skrzydła.
— O, tyś czystym duchem! — rzekł Franek. — Ja uwielbiam tę twoją wiarę i spokój. Ale ja nie doszedłem do twej doskonałości, mnie łzy się kręcą za mojem ziemskiem szczęściem; mnie się zdawało, że i ja mam do niego prawo, prawo do tej kromki chleba ubogich u furty klasztoru... a tu przyjdzie umrzeć z głodu!
— Franku, ja, słaba kobieta, pocieszać cię muszę!... Wszakto świat przewrócony! — zaśmiała się Anna. Nie kosztowaliżeśmy tego, co niewiele w życiu ma ludzi czystego przywiązania? Nie jesteśmyż siebie pewni i szczęśliwi w tej chwili?... I myśmy byli w Arkadji!!
— O, krótko!
— Krótko! Długo! Sążto pojęcia, do którychby przywiązywać można wagę?
— Lepiejże zużyć te szaty białe do szczętu i podrzeć je na łachmany, czy w nich zstąpić w mogiłę?
— O, nie wymawiaj tego złowrogiego wyrazu!
— Wiesz... ja dodam: tak, w mogiłę, byle razem!
— Anno, nie mówmy o tem!
— Dobrze; myślisz, że potrafimy mówić o wiośnie, fiołku i sercu? Odwróć się, popatrz na te twarze, posłuchaj tych szeptów... Nie czujeszże jakby przedednia burzy, jakby zwiastuna wielkich wypadków nad nami?
Anny oczy pałały, pierś podnosiła się żywo pod białą sukienką; wzięła rękę zadumanego i ścisnęła mocno.
— Siądźmy — rzekła; — zmęczyłam się.
Pochyliła czoło. Franek, milczący, trzymał jej dłoń drżącą, spojrzał i zobaczył na bladej twarzy dwa łez strumienie.
— Anno! Na Boga! Co to jest?!
— Nic... jam kobieta... Dając ci męstwo, wyczerpałam je, i drżę teraz... Co się z nami stanie? Czy podołamy wielkim obowiązkom? Czy naród, budzący się, jak Piotrowin, znajdzie całun swój biały, by się nim okryć, i niezbutwiałe członki, by się poruszyć? Nam potrzeba być wielkimi! A my wstajem z trzydziesto... ze stuletnich kajdan!
Lepiej nie ruszać się i umrzeć, niż dźwigać się, by okazać słabość i rozsypać w proch trupem. Widzisz, o co się ja boję.
— Źle się lękasz — rzekł Franek — bo zapał jest ogromny!
— Ale czy ogień gorzeć będzie? Czy nie spłonie tak nagle, jak powstał, samą gwałtownością swoją?
— Nie, nie, nie! Jest coś, co dodaje męstwa, co mówi nam pocichu: „Śmiejcie tylko!“ Spojrzyj na kraj! Moskwa szuka spisków: z końca w koniec wszyscy bez wyjątku do tego sprzysiężenia należą, oprócz tych istot, co duszę swą szatanowi sprzedali. Oni, mając wojska, drżą o swych żołnierzy; mają twierdze, mają kajdany i szubienice, pieniądze i fałsz, którym się tak dobrze posługiwać umieją, a czują się słabymi! Tu dzieci instynktem wskazują pochód narodowi, a naród idzie za dziećmi — i sprawa się podnosi; tam najmędrsi kruczkotwórcy głowy sobie łamią i nic począć nie umieją. Otóż los tych, co idą przeciw prawu Bożemu.
Zwycięstwo nasze jest tylko kwestją czasu; oni mogą się utrzymać na falach dłużej, krócej, ale utonąć muszą.
— Daj Boże, by słowa twe były proroctwem — odpowiedziała Anna — choćbyśmy wszyscy dla prawdy zginąć mieli. Jeżeli co życie znośnem czyni, to wiara w coś szlachetniejszego nad mieszenie powszedniego chleba.
Domawiała tych słów, gdy dość przystojny, ale dziwnie wymuskany młody człowiek, w bardzo starannym ubiorku porannym, mignął poza drzewami, wszedł w ulicę i z pewnym przyciskiem, jakby rad, że ją schwytał na uczynku, pozdrowił Annę:
— A! Dzień dobry pannie Annie!
Franek się rzucił nieco; ona pozostała spokojną, skinęła głową i chcącemu już odejść z triumfem elegantowi dała znak, by się przybliżył.
— Cóż to pan tu robisz tak rano? — spytała go. Ja wody piję, pan Franciszek, którego nie wiem, czy pan znasz, stary mój kolega, — dodała z uśmiechem — idzie do pracy — cóż pana Edwarda mogło tu o tej porze sprowadzić?
Blady paniczyk nieco się zarumienił.
— Któż wie, — rzekł nieśmiało — może nadzieja widzenia tu pani, choć zdaleka...
— A! Toby doprawdy było zabawne! — rozśmiała się Anna. — Cóż pana widzenie mnie obchodzić może? Miałżebyś pan ochotę wmówić mi, że czułe jego serce bije dla mnie? Patrz pan... na te stare sukienki, na opaloną twarz, na ubogie ubranie przeszłoroczną modą i powiedz sam, jak tak śliczny młodzieniec, salonów ozdoba, może nawet pomyśleć o takim, jak ja, kopciuszku?
— A, nie wiedziałem, że pani tak nielitościwie szyderską być umiesz — rzekł Edward cicho — rzucając na nią chmurne wejrzenie.
— Nie, panie — szyderską nie jestem, ale suchą, zimną, prozaiczną istotą. Taką mnie Pan Bóg stworzył... Zostawmy marzeniom atłasowym pana Edwarda, a chodźmy napić się wody.
I odeszli we dwoje, rzucając trochę zmieszanego młodzika, który chciał zakłopotać Anusię, a sam jakoś czuł się zbity i strapiony jej zimną krwią i spokojem.
— Do czego są tacy ludzie? — spytała po chwili Anna. — Na co się to przydało?
— Widziałaś kiedy, jak w sklepie pakują szkło, lub porcelanę?
— Ot... nie...
— Zwykle pomiędzy nią natykają siana, słomy, papierów strzyżonych. Na świecie ludzie rodzaju Edwarda grają zupełnie rolę papieru strzyżonego i siana. Gdyby nie ich delikatna nicość, wszyscybyśmy w tej życia podróży potłukli się jeden o drugiego. Oni są watą i słomą...
— Dosyć trafne porównanie — rzekła Anna, śmiejąc się — ale my tu gawędzim, a godzina moich lekcyj się zbliża i nie daje mi czasu trochę się z tobą posprzeczać. Więc do widzenia, Franku, dobrej bądź myśli! Trzeba wiele ducha, bo dzieło wielkie... Sursum corda!
I znikła za staremi drzewami łacinniczka. — Nie dziw, była przecie córką profesora.


II.

Wieczorem znowu stara Jędrzejowa napróżno oczekiwała na syna, który się spóźnił do domu. — Trzeba się było z tem oswoić. Cała młodzież, jakby iskrą elektryczną przejęta, poczuwała się do obowiązków, do potrzeby jakiegoś czynu, i usiłowała na wspólnych naradach wyrobić sobie drogę postępowania.
Franek nie mógł i nie chciał się od towarzyszów oddzielać, przodował im sercem i gotowością do poświęceń. Były chwile, w których niebezpieczeństwo, na jakie narażał się on i drudzy, dreszczem go przejmowało, ale na wspomnienie obowiązku powracało męstwo młodzieńcze.
Wszyscy niem byli ożywieni; prąd gwałtowny ciągnął ich dalej a dalej. Trzeba było znać trzydziestoletnie rządy Paszkiewicza i Muchanowa, aby ocenić, ile było istotnej odwagi w tych usiłowaniach jakiejś pracy politycznej, której najmniejszy ślad ciągnął za sobą wyrok bez sądu, na Sybir, w sołdaty, do kopalni, na wygnanie, w ciemne lochy cytadeli... na nieobrachowane męczarnie.
Straszneż to były te boleści i upokorzenia, które do takich ofiar zmuszały. Rząd nie umiał być ani łagodnym, ani logicznie surowym, jak za Mikołaja, chorował na półliberalizm napoleoński, mówił o reformach, krytykował przeszłość, a szedł po pijanemu, zataczając się na wybitym gościńcu. W jego dobre chęci i szczerość wierzyli chyba ci, co ich nie próbowali.
Ślepi tylko ten stan rzeczy, dziwny wistocie, tłumaczyć sobie mogli wraz z rządem, poduszczeniami z zagranicy, knowaniami jakiejś garstki ludu; naród cały, z małemi wyjątkami odszczepieńców, dworujących sile, czuł się porwany koniecznością pracy około dobra ogólnego.
Ale dziwnym fenomenem, ci, co do tej roboty wykształceniem, położeniem, stosunkami, mieniem najlepiej byli uzdolnieni: panowie, szlachta można, inteligencja nawet, usuwali się bojaźliwie od współudziału, zamykając w granicach legalnych. Jedni nie chcieli brać tego na sumienie, drudzy nie mieli wiary. Pozostawała garść dzieci, młodzieży, ludzi ożywionych pragnieniem gorącem. Może być, że ta młodzież zuchwalsza, bo mniej widząca następstwa, silna uczuciem ogromnem, sama tylko była zdolna targnąć się na potęgę olbrzyma, bo ona jej jedna nie uznawała. Starsi liczyli armię, flotę, miljony, dyplomatyczne stosunki... i strach ich ogarniał.
Zalecano więc z jednej strony spokój i pracę, z drugiej spiskowano zajadle. Ale spisek to był, jakiego nie spotykamy w historji; wszyscy bowiem należeli do niego, jeśli nie czynem, to milczeniem i wiedzą, współczuciem i życzeniami, nikt nie śmiał opierać się mu, ani wystąpić przeciwko niemu. Uznawano prawie powszechnie jego bezskuteczność, nie śmiano zaprzeczać prawowitości, potrzebie, konieczności. Narady te i krzątania około czegoś, nieoznaczonego jeszcze w przyszłości, siecią niewidomą rozciągały się od prostego wyrobnika, który pragnął walki, aż do salonowego eleganta, nie pragnącego tak bardzo zakłócenia pokoju, ale wstydzącego się okazać bezczynnym.
Młodzież ucząca się była ogniskiem, około którego wszystko się garnęło i ogrzewało. Franek należał do niej ciałem i duszą. W chwili tej niedobrze wiedziano, co czynić; ale instynkt wskazywał potrzebę manifestowania się, protestowania przeciwko istniejącemu stanowi rzeczy. Niektórzy ciszej wybąkiwali wyraz „rewolucja“, ale większa część widziała jeszcze jej niepodobieństwo tylko.
Nie było dnia, żeby się nie zbierano gdziekolwiek, w ulicach, kawiarniach, w mieszkaniach młodzieży, na przechadzkach. Tu rodziły się projekta manifestacyj niespodzianych, które nazajutrz w ulicach wszyscy sobie powtarzali od ucha do ucha, o których na tydzień wprzód często wiedziały dzieci i stróże kamieniczni, a nie wiedziała policja, albo ich powstrzymać nie mogła.
Rząd, ściśnięty między dwiema ostatecznościami: surowej represji, której nieużyteczność wypróbował, i pobłażania, które mu się równie niebezpiecznem wydawało, naprzemiany chuchał i dmuchał, nie chcąc tego dać, coby naród zaspokoić mogło.
Jedno tylko było, czemby sprawę był skończył: przyłączenie zabranych prowincyj i swobody szerokie; ale czuła się Moskwa nadto słabą, aby być sprawiedliwą.
Po pogrzebie Sowińskiej, jak po każdej z tych pierwszych manifestacyj, była chwila jakiegoś niespokojnego wypoczynku, wypatrywania skutków, narad nad tem, co dalej czynić należało. Nikt jakoś poszlakowany i pochwycony nie został; dodało to otuchy do dalszej roboty, która wszędzie sprawiała obawę nieokreśloną. Spodziewano się, że to może samo z siebie upadnie.
Franek tego wieczora pobiegł do domu towarzysza swego na odległej uliczce, gdzie w izdebce trzeciego piętra zebrało się ich kilkunastu.
Dziwnie nieopatrznie działo się to wszystko; nikt zbytnio nie ubezpieczał: otwierano okna, gadano głośno, nie strzeżono się ludzi, nie było jednak prawie przykładu zdrady.
Fizjognomje tych heroicznych spiskowych mogły zdumieć poważniejszego człowieka, a trwogą przejąć myślącego postrzegacza. Nie było między nimi starszych i dojrzalszych rysów twarzy, wszystkie ogniem młodości rozpalone, wiele z nich meszkiem nieporosłych jeszcze.
Jakiż to musiał być stan kraju, co powołał — pomimo prześladowań najokrutniejszych, pomimo groźb najstraszliwszych — ludzi w tym wieku, gdy się o życiu tylko myśli, na śmierć prawie pewną i nieuniknioną, byle się podźwignąć z upokorzenia!
Obok Franka, który milczał, ale energicznem milczeniem gotowości do czynu, migały twarze prawie dziecinne, z pomiędzy których jedna szczególniej uderzała wyrazem siły niepohamowanej i skupionej w sobie. Był to chłopak niewielkiego wzrostu, niezbyt uderzających rysów twarzy, na którego ustach częsty uśmiech, jakby szyderstwem i żółcią zaprawny, przelatywał. Twardy włos, najeżony nad czołem i postrzyżony krótko, nadawał mu charakter jakiś dziki, w sprzeczności z młodością i łagodnością wejrzenia. Znać było, że ta ostrość i szorstkość w obejściu, którą okazywał, płynęła z przekonań, nie z usposobienia; że byłby sobą, gdyby na nim nie ciążyła ręka ucisku, co nawet z twardego kamienia łzy wygnieść potrafi.
Jeden nieco starszy mężczyzna z cygarem w ustach siedział tak głęboko w kątku zasunięty w cieniu, że go dostrzec prawie nie było podobna. Zwano go tam nie po imieniu, ale Sybirakiem. — Blade lice, ostygłe nieco, smętne, podobne było do głazu, na którymby stężała wiekuiście niewysłowiona boleść, ale już przemieniona w naturę człowieka. Nie odzywał się, chyba rzadko i krótkiemi słowy.
Młody chłopak, którego towarzysze nazywali Młotem z powodu energicznej mowy i częstego uderzania w stół pięścią, właśnie tylko co głos zabierał. Obrócony twarzą do Sybiraka, mówił powoli, z wyrazem przejmującego szyderstwa:
— Tak, to prawda, jesteśmy młodzi, nie rozumiemy nic... ale, jeżeliśmy niezdatni do niczego, róbcież wy, starsi; pójdziemy chętnie pod wasze rozkazy... tylko nie na próżne z założonemi rękami siedzenie! Kraj już dosyć, nadto przecierpiał wstydu przez lat trzydzieści; chce nareszcie dowieść, że żyje; chce wstać z mogiły.
Głos Sybiraka z kąta odezwał się powolny i poważny.
— Poczciwe dzieci! Nie w ten sposób wybije się Polska z niewoli, nie orężem, nie krwią będzie okupiona, ale wytrwałą pracą i pokorą.
— Odkupimy ją, czy nie, ale ją krwią z plamy oczyścimy.
— Godziż się tak krwią szafować?... I czyją?... Sierocą, najdroższą, najgorętszą; krwią tych, co są najgotowsi do ofiary? Posłuchajcie! Chcecie walki? Macie ją przed sobą; godna Polski i polskich dzieci; będzie to bój niemniej srogi, niemniej kosztujący ofiar, ale bój heroicznie wielki: prawdy przeciwko fałszowi. Przez lat trzydzieści milczeliśmy i schylali głowy, nie śmiejąc ust otworzyć; walczmy teraz, stając w obronie praw naszych, tym orężem, którego Chrystus nauczył: nie mieczem, ale miłością i ewangeliczną cnotą.
— Z Moskwą?... — zakrzyknął Młot; — to tak, jakbyś powiedział, żeby do Cygana mówić po łacinie, lub z bydlęciem prowadzić dysputę teologiczną. Na cóż się to przydało?... Cnotą!... Tak, ale cnotą rzymską, virtute, potęgą ramienia; innego języka Moskal nie rozumie nad pięść między ślepie.
— Ale pięść nasza nie jest dosyć silna — odparł Sybirak, wzdychając. — Cóżbyście rzekli o człowieku, któryby wyzywał nieprzyjaciela na słabszą rękę, na lewą, gdy ma drugą mocniejszą? Los chciał, by nas otoczyli i ścisnęli wrogowie potężni; naprzeciwko nim już nie lichych sił ciała, ale siły ducha, co przenosi góry i wypełnia otchłanie, użyć potrzeba.
— Tak!... I znowu cierpieć wieki... i do nieskończoności dźwigać to jarzmo upokorzenia, szyderstwa, nędzy, aż wszelką siłę ducha zabije katowska pletnia.
— A któż ci powiedział, że, dźwigając właśnie, zamiast tracić, nie nabieramy sił? Masz tego dowody na kraju i na sobie. Gdzie niewola jest lżejsza, tam miłość dla ojczyzny osłabła; Moskale to swem barbarzyństwem przerabiają nas na bohaterów i męczenników, jakich nawet nędze i tęsknoty wygnania uczynić nie potrafiły.
— Nie — odrzekł Młot, uderzając ręką w stół wedle swego obyczaju — nie! Trzydzieści lat minęło w spokoju... potrzebujemy walki i krwawej łaźni dla pokrzepienia. Myślisz pan, że ja, co nie mam lat dwudziestu, że towarzysze moi, równie gorący, jak ja, i równie młodzi, nie widzimy całego zuchwalstwa planów naszych? Ale dlatego, że one są materjalnie niemożliwe, wierzymy w nie, mamy głęboką wiarę cudów; wiemy, że garść studentów, porywająca się na państwo czterdziesto czy sześćdziesięciomiljonowe, którego Francja i Anglja pokonać nie mogły, wydadzą się szaleńcami, ale rachujemy też na zgniliznę, co toczy to cielsko olbrzyma. W tej moskiewskiej bryle odzywa się też pragnienie swobody, ruszają powoli składowe jej pierwiastki, rozpoczyna się dezorganizacja. Ręka Mikołaja tylko mogła ten chaos fermentujący powstrzymać od rozkładu mrozem despotyzmu, tak jak Syberja lat tysiące zamarzłego przechowywała mamuta. Naszymi sprzymierzeńcami są choroby nieprzyjaciela: jego głupota i upór.
— Tak, ale wy się wybieracie jutro w pochód, jak widzę — przerwał Sybirak — gdy długo jeszcze nie możecie być doń gotowi... Lud...
— Lud będziemy mieli za sobą — porywczo przerwał młody człowiek — zjednamy go sobie ziemią.
— Lud już się jej skądinąd spodziewa, a rządowi bodaj więcej niż nam wierzy, cośmy mu ją przyrzekali lat tyle... i nie dali nic dotąd. Na lud potrzeba lat długich i wielkiej z naszej strony cierpliwości.
— Gorąco namiętnej walki szybko doprowadza do dojrzałości — rzekł Młot; — lud się da pociągnąć! Tylko odwagi, tylko zuchwalstwa!...
— Dalibóg, dobrze on mówi — rzekł drugi — niema się co wahać, do tego dążyć wszelkiemi sposoby. Rosja, jak wąż, lenieje, zmienia skórę, jest to pora słabości; teraz lub nigdy ze szpon się jej wydrzeć.
— Z czem, jak? — spytał starszy powolnie. — Myślcie, bez broni, bez zapasów, bez pieniędzy, bez dowódców i bez ludu!
— Pan przeżyłeś lat czterdzieści i nie widzisz już jasno przed sobą, łzy ci wzrok zamgliły — krzyknął ktoś drugi z kąta — nie odbierajże nam serca. My broń znajdziemy, a nie, to ją odbierzemy od nieprzyjaciela, pieniędzy da kraj, na dowódców my się sami wyrobimy, lub pozyszczem, pochwycimy, pociągniemy za sobą.
Sybirak zamilkł i westchnął.
— Ale my widzimy dobrze sami — dodał Młot, nieco ostygłszy — że do tej walki sposobić się potrzeba i gotować; ona nie może przyjść jutro. Przygotowawcza praca ogromna, zwłaszcza, że i z poczciwymi niedowiarkami, jak pan, walczyć potrzeba, że naszą piersią i ogniem musimy podłożyć ogień w zastygłych, rozpalić go, porwać, pociągnąć... Wielu z nas upadnie, ale Polska wstanie!
Jeden z przytomnych podrzucił czapkę do góry i wykrzyknął:
— Jeszcze Polska nie zginęła!
— Oh! oh! Cichoż tam! — ofuknął inny — Ażeby ona nie zginęła, potrzeba naprzód umieć milczeć.
— Więc do wielkiego dzieła — dodał Młot powolniej — do agitacji, do nurtowania, do ruchu, któryby w nas szerzył płomień, a nieprzyjacielowi ukąszeniami komara nie dawał spoczynku.
— Dobrześ powiedział: ukąszeniami komara — rozśmiał się Sybirak — ale słyszałeś kiedy, by kogo komary zjadły?
— Nie widzę niepodobieństwa, gdyby komarów było wiele, gdyby niemi dowodził dobry wódz i gdyby nie były głupie — rozśmiał się Młot. Zresztą — dorzucił po chwili — myślicież, że my triumfu pewni jesteśmy, że marzym o koniecznem zwycięstwie? Wcale nie! Wiemy, że możemy upaść, czujemy, że upadniemy może, jeżeli bezduszna polityka Europy nie wyciągnie nam dłoni — ale mimo ofiar krwawych i upadku możliwego, ta protestacja krwi i męczeństwa jest potrzebna. Rosja głosi, że stare dzieci rzeczypospolitej, najswobodniejszej na świecie, nakarmiła już dosyta... powietrzem swych obietnic. Europa, której się chce handlować spokojnie, cieszy się, żeśmy tacy pokorni, że duch w nas rycerski wygasł, jednym mniej dla niej kłopotem na głowie. Jeszcze lat dwadzieścia, a polskie imię, duch, przyszłość, wszystko zaśpimy w błogim spoczynku... Rewolucja tylko może odżywić uczucia, krwią podlane zbudzić tradycje i zapisać głoski czerwonemi na kartach dziejów nowy pozew przed trybunał wiekuistej sprawiedliwości.
— Bohaterze — rzekł Sybirak — widziałem ludzi wielu tak gorących, jak ty, tak pełnych pragnienia poświęceń — ale też widziałem wielu ostygłych prędko i padających od podmuchu ruskiej groźby... W naturze naszej jest gorączka porywów bez wytrwałości upartej; uczcie się naprzód, by stać niezłomnymi.
— Bądźcie spokojni — dodał, wychodząc z kąta blondynek świeży i delikatny, jak panienka, z długiemi, spadającemi na ramiona, włosami — niejeden z nas próbował siebie ogniem, głodem, boleścią... To nie jest metafora, to historja... widziałem takie blizny.
Gdy to mówił, drugi poskoczył i rumieniącemu się gwałtem obnażył lewą rękę, na której znać było głęboki ślad wypalenia świeżo zagojonego... Blondyn się zawstydził.
— Oni mi tak dokuczali — rzekł, uśmiechając się do Sybiraka — nazywali panienką, dzieciakiem, iż musiałem wkońcu pokazać im, co mogę. Paliłem tę rękę nad ogniem minut kilka, aż się mięso skwarzyło i nie pisnąłem... Nie chwalę się, bo to głupstwo... są lepsi ode mnie.
Sybirakowi łzy puściły się z oczu, pochylił głowę, westchnął i nie rzekł słowa.
— O, uzbrójcie się, uzbrójcie — zawołał po długiem milczeniu — bo nieprzyjaciel, z którym mieć będziecie do czynienia, nie ma wnętrzności, nie zna politowania; nie z ludźmi walczyć będziecie, nie z Turkiem, nie z Tatarem, co są aniołami dobroci przy nim, ale z bydlęty, nędzą i niewolą rozbestwionemi, ogłupiałemi, lub z zepsutym i przegniłym owocem tej cywilizacji biurokratycznej, która nie zna innego Boga nad chciwość i rozpustę.
— Nasza walka będzie zarazem apostolstwem — zawołał inny — ona wpłynie na nieprzyjaciół, my ich nawrócimy.
— Nie wiem — westchnął starszy — wielu już apostołów pożarli ci bałwochwalcy, i wielu pożrą ich jeszcze, urągając po pijanemu ich mogiłom.
— Pragniesz pan walki ducha, a nie wierzysz w naszego? — spytał ktoś.
— Wierzę — zawołał stary — ale... widzicie, jam... posiwiał w zawodach! Daj wam Boże dorosnąć w szczęściu!
— My także pragniemy posiwieć w pracy, aby na naszem pokoleniu nie ciążyła wina bezwładnego odrętwienia.
— Ale ad rem, ad rem — ozwało się kilka głosów — do rzeczy, co robić?
— Swoje! — odparł Młot — kto może, na wieś do ludu, kto chce, między czeladź i rzemieślników, rozgrzewać ducha, sposobić umysły, być wszędzie i nie dać ująć się nigdzie; gdy padnie jeden, stanąć w dziesięciu na jego miejsce — i dalej! dalej, a dalej!
Zaczęli ciszej rozmawiać pomiędzy sobą; ktoś szepnął o potrzebie drukarni.
— Ale to rzecz niemożliwa — przerwał drugi — Moskale się okrutnie pilnują.
— I my się też będziemy pilnować!
— Policja!
— I my musimy mieć naszą policję!
— Brawo! brawo!
— A ty, stara Kassandro, patrz, ciesz się, jeżeli możesz, i do roboty nam nie przeszkadzaj.
— Kogoby wasz poczciwy zapał nie porwał! — szepnął, uśmiechając się, Sybirak.
W tej chwili drzwi się otworzyły zwolna i z wielkim postrachem kilku ukazał się w progu mundur rosyjski. — Była krótka chwila popłochu, ale bliżej drzwi stojący podali ręce przybyłemu, który szybko rzucił okiem po pokoju... Zaczęto z nim szeptać poufale, otaczając go kołem ciekawem.
W mundurze tym kryło się także dziecię Warszawy, ale już wprzężone od młodu do moskiewskiego pługa, którego ciężar nowe w nim wyrobił przymioty i siły. Na bladej twarzyczce, oświeconej pełnemi dowcipu oczyma, znać było energję skupioną i chytrość niewolnika; w źrenicach paliła się uciśnionych namiętność — pragnienie swobody, rozpłomienione do rozpaczy, protestacja ducha ludzkiego przeciwko gniotącej go przemocy.
Kilka słów tylko wyrzekłszy pocichu, oficer pochwycił papieros ze stolika, zapalił go u świecy, wcisnął jakiś świstek w rękę Młotowi, zakręcił się i znikł.
— Czy wy mu wierzycie? — zapytał jeden. — E! Bądźcie ostrożni... kto go wie!
Młot się rozśmiał.
— Ręczę za niego, jak za siebie — dodał głośno. — Bądźcie spokojni, daj Boże nam tylko więcej takich!
— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus — odezwał się jasny i wesoły głos i we drzwiach pokazała się wygolona głowa bernardyna, oblicze okrągłe, świecące, rumiane, uśmiechnięte.
— A! Ha! Otóż i braciszek! — zawołało kilka głosów. — Na wieki wieków! Na wieki wieków! Jak się macie!
— Dobry wieczór!
— Czyś zdrów, ojczuszku! — I zaczęli go obstępować, wykrzykując, młodzi — A cóż? A co?
O. Serafin, niewielkiego wzrostu ale krzepki, popatrzył na przytomnych i jeszcze mu się jaśniej lice rozpogodziło.
— Ha! Coś to tu wielka rada... Sanhedryn jakiś... Ha? A wezwaliżeście na pomoc Ducha świętego? Ha? A bez Boga nic, a bez Matki Najświętszej, królowej nieba i ziemi i korony polskiej, ani stąpić! Ha? A pamiętacie wy o tem?
— Kiedy między nami, ojcze — odezwał się ktoś z boku — jest i para lutrów i para żydów niewiernych.
— O, to ich zaraz nawrócimy — dodał ksiądz, podnosząc pasek z ogórkami; — jest to środek wypróbowany na odszczepieńców — dwadzieścia pięć w gółkę i katolik gotowy, nawet katechizm zgadnie, nie ucząc się go.
— No! No! Ale co tam u was słychać? — dodał.
— Wszystko dobrze — rzekł jeden. — Moskale pogrzebem Sowińskiej zmartwieni, nosy na kwintę, a my nasze do góry.
— Ot i ona zacna niewiasta była pono kalwinką czy luterką — mruknął ksiądz. — Co to za szkoda! Byliby za nią bernardyni poszli, i pogrzeb dalekoby wyglądał uroczyściej. A gadajcie wy sobie, co chcecie, teologowie nowi; żaden protestancki doktór nie powie tak egzorty, jakby który z nas ją u mogiły powiedział... od serca! Ha!
A byliście, słyszę, za jednym zachodem i na mogile generała! A, figlarze! Aby psikusa Moskwie wyrządzić!
I począł się śmiać, wziąwszy w boki.
— Ha! I z awanturą — przerwał ktoś — zwyciężyliśmy dwóch kulawych inwalidów, co nam do ogródka bronili przystępu, i napędziliśmy strachu popowi, co chciał ich powagą swojej brody popierać.
— Ot, to dobrze! — zaśmiał się bernardyn. — Niechże przecie poczują, żeśmy jeszcze nie pomarli... A z Bogiem zawsze i po bożemu, dzieci kochane! A z modlitwą na ustach, bo tylko w imię religji zyszczemy lud, a bez ludu nie zrobicie nic.
— To się wie! — rzekł Młot — i bez was też nic nie będzie, księża kochani.
— Co się tyczy nas — odparł, oglądając się, O. Serafin — powiem wam na ucho, ale na uszko: habity ubogiej braci, sutanny biednych wikarjuszów, wiejski kler będzie z ojczyzną i z wami i z ludem.
Ale cyt! Bo, gdyby mnie kto słyszał, zapędziliby dopiero nieboraka klechę w myszą dziurę.
Niechże was Bóg błogosławi, a ja retro, bo nie mam czasu... a z Duchem Bożym i pod opieką Marji Matki Jego... na wieki wieków... Amen.
To mówiąc, kłaniał się pokornie i wymykał, a młodzi też poczynali rozchodzić się z weselszemi twarzami. Jakiś promyk nadziei świecił wówczas prawie dla wszystkich.
Tylko Sybirak wstał pochmurny, popatrzył na nich długo i, włożywszy czapkę, wysunął się powoli, smutniejszy może, niż przyszedł.


III.

Profesor Czapiński, ojciec Anny, należał do tych ludzi, którym świat zdaje się nato tylko stworzony, aby oni z niego szydzić i naigrawać się mogli. Całe jego życie upływało na narzekaniach i gorzkiej krytyce ludzi i ich spraw; w każdej rzeczy upatrywał stronę krzywą najłatwiej i tylko ją mógł dojrzeć. Gdy mu życie nie dostarczało materjału do oburzenia, naówczas gniewał się na otaczających, na siebie, lub milczał kwaśny. Potrzeba było przywyknąć wielce do starego, aby z nim wyżyć; bo najweselszy człowiek czuł się wkońcu przybity tem usposobieniem zgryźliwem, nieprzebaczającem nigdy i nikomu.
Czapiński doświadczał pewnego rodzaju dziwnej satysfakcji, ożywiał się, młodniał, uśmiechał się, gdy mu dobra jaka spadła gratka, gdy się o czyjem głupstwie, lub szkaradnej myłce dowiedział. Naówczas zacierał ręce, błyskały mu oczy, a z ust płynął potok wyrazów natchnionych. Tylko istota natury tak prawej, świeżej i młodej, serca tak szczęśliwie obdarzonego, jak Anna, mogła przy nim nie zmienić się w mizantropa, nie nabrać tego umysłowego i sercowego nałogu sarkania przeciwko wszystkim i na wszystkich. W Annie przeciwnie wyrobiła się tylko — przez prawo antytezy — niewysłowiona dobroć i pobłażanie; a skutkiem tych ojcowskich na świat napadów, dziewczę w wiośnie życia, z uczuciem gorącem i pragnieniem szczęścia, pokoju, z marzeniami raju, zawcześnie się uzbroiło w niewiarę, w rezygnację, w męstwo, na jakiem zbywa najczęściej temu wiekowi.
Nie popsuł jej ojciec, podniósł tylko wyżej, niżby stanęła o swej sile. Inna może nie potrafiłaby kochać tego, co jej tak czarno malowano; w jej sercu obudziła się litość tylko i większa jeszcze miłość dla ludzi; czuła ich ułomnymi, nie uznawała występnymi.
Gdy ojciec szydził z nich i śmiał się, milczała, nie sprzeciwiała mu się; wiedziała, że z nim walczyć nie powinna i nie może; ale często kradziona łza cicho spływała z jej powiek.
Czapiński, jakeśmy mówili, nie należał wcale do najgorliwszych rządu stronników, miał osobistą do niego urazę, a prócz tego łatwo mu było — przywykłemu do poszukiwania złego — czarne strony wynaleźć w tem, co nigdy białych nie miało.
Rozbudzający się duch opozycji po długiem uśpieniu ożywił niezmiernie starego; ucieszyły go objawy uczuć szlachetnych z niebezpieczeństwem widocznem i odwagą, tak niespodzianie przychodzące świadczyć, że Polska nie zgniła jeszcze... na przygotowanym jej barłogu. Uczuł się w swoim żywiole i w pierwszych dniach usta jego pełne były pochwał dla zacnej młodzieży, chociaż poza niemi czuć było zdradzające się półsłówkami wątpliwości o przyszłym sprawy kierunku. Czapiński był sceptykiem z tej samej przyczyny, dla której był mizantropem; jedno nie idzie bez drugiego. Przyznać wszakże musiał sam przed sobą, że o tym kierunku on także jasnego nie miał pojęcia.
Dnia następnego w ulicy spotkał się profesor z Frankiem. Zwykle młody człowiek korzystał z podobnych zdarzeń, aby zawiązać rozmowę, bo też inaczej nie widywali się wcale, chyba przypadkowo zetknąwszy. Tak się i teraz stało. Profesor sam go zatrzymał, i z humorem na podziw wesołym chwyciwszy za rękę, szepnął w ucho.
— Byłeś acan na pogrzebie?
— Ajakże, panie profesorze.
— Cóż tedy? Udało się wam! Brawo! Brawo! Obstupuere... nie wiedzą, co poczynać... Prawda... przyszła godzina i na tem się nie skończy, byle rozumne głowy całą rzecz prowadziły.
— Przepraszam profesora, nam się zdaje, że to nie głowami, ale sercami prowadzić potrzeba.
Czapiński, któremu Franek może po raz pierwszy w życiu odważył się uczynić jakąś uwagę, stanął i popatrzył mu w oczy, zupełnie tak, jak gdyby gęś zaśpiewała głosem słowika.
— Ha! — zawołał — Po młodemu! Już, już do burmistrzowania!... Otóż to jest, co ja zawsze mówię... Młodzież do czynu, mosanie, ale nie do rady. Ani chybi, że narobicie głupstw serdecznych.
— A cóż dotąd zrobiły rozumy, panie profesorze, przez ubiegłych lat trzydzieści? — zapytał Franek.
Czapiński jeszcze bardziej się zdumiał na to pytanie; młody chłopak nigdy z nim nie był tak śmiały, nie wiedział też dobrze, co odpowiedzieć, bo znowu rozumów tych nie lubił i zawsze przeciwko nim sarkał, nie mógł więc nagle wystąpić w ich obronie.
— I rozumy głupie — rzekł wostatku — i serca nierozumne... Tu czegoś jeszcze innego potrzeba nad urzędowy rozum i serce gołębie, trzeba instynktu i prawości nieskażonej, trzeba zupełnego zaparcia się siebie.
— Przyznajże pan, że z natury swej młodzież ma najwięcej tych przymiotów.
— No, już młodzież! Wszystko tylko sama młodzież... Ha! Młodości! Ty nad poziomy... Reminiscencja Mickiewicza... Dosyć, że my z tego komentowania wieszcza nie wyjdziemy nigdy. Był czas na walenrodyzmy, teraz na porywy młodości... ale tu jeszcze czego innego potrzeba.
Dobrze jednak nie wiedząc, czego było potrzeba, profesor chciał się sianem wykręcić i umknąć, gdy Franek cum debita reverentia go powstrzymał.
— Sprawa główna — rzekł, uśmiechem łagodząc swe zuchwalstwo — profesor mi daruje, że tak jestem natrętny, ale czegóżby to potrzeba?
Czapiński, przyparty do muru, nie mógł się cofnąć, nie uznając bezsilnym — do tak prostodusznego wyznania nie był zdolny, nachmurzył więc czoło, nastawił usta z pedagogiczną powagą i rzekł.
— Co ja wam mówić będę? Czy wy posłuchacie kiedy starszych? Czy dla was doświadczenie ma jaką wartość? Czy rozum u was w jakiejkolwiek jest cenie? Wątpię. Próżnobym gębę studził.
— Ale, na miłego Boga, profesorze, za kogoż nas macie?
— Za wychowańców Muchanowskich szkół i rewolucjonistów... Ot co! Więc dla was rozum, jako powaga, nieprzyjacielem.
— Ależ nas uczono tylko ślepego posłuszeństwa?
— Tak, i dlatego w was rewolucję wszczepiono — odrzekł opornie Czapiński. — Tak, tak! Parli w was to posłuszeństwo bez miary, choćby przeciwko przekonaniu i rozumowi, posłuszeństwo ślepe, bezwiedne; a kto was go uczył? Ci, którym wiary nikt nie dawał, bo dla nich szacunku nie było, jako dla zauszników i spłaszczonych przed władzą służalców... więc też, prawem antytezy, dobyć musieli wam z duszy niewiarę i bunt.
— Ale odbiegliśmy od rzeczy, profesorze! — zawołał Franek, goniąc za posuwającym się powoli ku domowi Czapińskim.
— Nic a nic... ale to już późno, a acan, widzę, dziś uwziąłeś się dysputować.
— A, nie, ale słuchać i uczyć się.
— Więc i acan do czynnych należysz? — spytał profesor.
— A mógłżebym w moim wieku być biernym? — zawołał Franek. — Chciałbym być jak najczynniejszym.
— Powiedzże mi — szybko odwracając się, spytał zaciekawiony stary — bo to wcale dotąd jest niegłupio?
Stali właśnie w bramie domu, do którego wnijście było dotąd Frankowi wzbronione, a do którego tak wnijść pragnął; zadrżał cały, widząc, że przeciągnienie rozmowy mogłoby go wprowadzić do raju.
Profesor, spodziewając się kategorycznej odpowiedzi, a niebardzo chcąc młodego chłopaka ciągnąć za sobą do domu, zatrzymał się na progu. — Franek postanowił korzystać ze zręczności.
— Teraz, lub nigdy! — rzekł w duchu.
— A, to długa historja — odparł zmieszany.
— Długa? — spytał Czapiński, poglądając na zegarek, gdyż godzina herbaty nadchodziła, a do godzin był bardzo przywiązany — Długa? Nie możeszże jej powiedzieć w krótkich słowach?
Franek, który właśnie nic mu powiedzieć nie mógł, zawahał się.
— Pilno waćpanu? — rzekł profesor.
— Mnie — nic a nic.
— No to, no, jakże... ależ bo mógłbyś do mnie wejść na momencik.
— A! Służę najchętniej panu profesorowi.
Czapiński, który ledwie te słowa wymówił, już był pożałował zaproszenia, zwrócił się i zapytał jeszcze.
— Ale bo może gdzie śpieszysz na jakie koncyljabulum?
— Nie, panie profesorze.
Poczęli w milczeniu wstępować na wschody. Frankowi serce biło i głowa się zawracała; miał więc nareszcie wnijść tu, do jej domu, wprowadzony przez jej ojca. Tak, to było rzeczywistością... nie mógł wątpić. Szedł po tych wschodach, które ona tyle razy przechodziła, zbliżał się, miał ujrzeć drzwi pokoju Anny, jej mieszkanie. — Polityka, zapytanie Czapińskiego, cel zaprosin, wszystko mu wyszło z głowy, a pilno było przecie plan jakiś ułożyć do odpowiedzi, w której Franek nic zdradzić nie mógł i starego nie chciał obrazić.
Położenie stawało się wcale drażliwem, ale, jak zwykle, gdy się celu upragnionego dosięga, wszelkie towarzyszące mu niebezpieczeństwa znikają — tak i teraz. Franek nie widział nic przed sobą, prócz Anny.
Anna właśnie zalewała w pierwszym pokoju herbatę i miała imbryczek postawić na samowarze, gdy za milczącym ojcem, jak widmo, bladą ujrzała twarz Franka. To zjawisko tak było dla niej dziwne, tak niewytłumaczone, tak przerażające, że biedne dziewczę zmieszane upuściło z rąk imbryczek i powitało ojca bryzgiem ukropu.
Czapiński cofnął się rozgniewany, ale przy obcym człowieku nie wypadało mu okazywać zniecierpliwienia, ruszył ramionami. Anna, wymawiając się niezręcznością, wybiegła zarumieniona.
Wypadek ten popsuł humor staremu. Niebardzo go obchodził Franek, stojący na uboczu i czekający zapytania, na które nie wiedział, jaką da odpowiedź, wszelako potrzeba było coś do niego przemówić.
— Otóż to te kobiety! — zawołał — Heroiny! Niespodzianie otwarte drzwi — wszystkie nerwy w robocie, i choćby dziecko najukochańsze miała na ręku, to je na ziemię upuści. Ale już one dziś takie się rodzą. No, to też i Anna!
— Cóżeś mi acan miał powiedzieć?
— Nie wiem prawdziwie, co pan profesor życzył sobie słyszeć ode mnie?
— Jakto!... Nie wiesz? — obruszył się prawie gniewnie Czapiński, któremu i stłuczony imbryczek i wprowadzenie Franka humor nadwyrężyło. — Przecieżem cię pytał, kto to wszystko prowadzi, i miałeś mnie objaśnić!
— A! Tak...
— Dodałeś, że to wymaga dosyć długich wywodów.
— Wistocie — odparł Franek, przychodząc powoli do przytomności, bo mu wejrzenie Anny, która się ukazała w progu drugiego pokoju, dodało otuchy — nie jest rzeczą łatwą zdać sprawę ze stanu umysłów i biegu rzeczy.
— Tem bardziej jestem ciekawy, jeżeli waćpan wistocie co wiesz!
— Tyle, co i drudzy; niema w tem żadnych tajemnic tak dalece — począł Franek. — Właśnie co jest najdziwniejsze może w tem wszystkiem, że się to robi jawnie; że należą do tego spisku wszyscy prócz tych, którzy się sami swemi uczuciami z niego wyłączyli; że ja, chłopak uliczny, drugoklasista, księża, kobiety, nieznajomi przechodnie spiskują w biały dzień wejrzeniami, szeptem, uśmiechem. I to czyni sprzysiężenie nasze silnem, bo w niem niema i nie może być zdrajcy.
— Otóż to utopje wasze! — zawołał Czapiński. — Przecież to ludzka sprawa i po ludzku iść musi; nie jesteśmy wyjątkiem z reguły ogólnej.
— Przepraszam profesora; ja sądzę, że jesteśmy w takiem wyjątkowem położeniu. Długie cierpienie usposabia naród, jak sfanatyzowanie organizuje pojedyńczych łudzi. Wiadomo, co człowiek wycierpieć i co zrobić może w tym stanie szczególnym, w jakim naprzykład byli konwulsjonerowie paryscy za diakona Paris; wszakci tak samo i lud umęczony dokazać może cudów w dziejach nieznanych.
— Lepiejby się jednak nie spuszczać na cuda — rzekł Czapiński. — Mów acan, co się święci i jak? Chcesz mnie, widzę, zbyć lada czem.
Właśnie w chwili, gdy to natarczywie rzucone pytanie obiło się o uszy Franka, drzwi powoli się otworzyły i wszedł pan Edward, którego rano spotkali w Saskim ogrodzie; równie strojnie, jak wprzódy, ale już pod wieczór inaczej ubrany.
Byłto chłopak młody, dosyć majętny, mieszkający w Warszawie w widokach jakiejś urzędowej karjery, mający tymczasowo zajęcie w biurach towarzystwa kredytowego i rolniczego, a trawiący zbywające od niewielkiej pracy godziny na poszukiwaniu miłości prawdziwej, o której marzył, czując się do niej zrodzonym. Miał bowiem fizjognomię lalki od fryzjera i serce (zdawało mu się) bardzo czułe. Wprawdzie pan Edward nadewszystko poszukiwał towarzystw wyższych, wciskał się do domów znaczniejszych, upędzał za stosunkami pańskiemi i mniemał się wyższym nad świat pospolity i ulicę, o której zwykł był mówić z uczuciem szlachetnego oburzenia lub politowania; ale, przekonawszy się, że w salonach miłość jest niezmiernie trudna do znalezienia, gonił za nią w strefach pośrednich. Pan Czapiński był niegdyś jego nauczycielem; Anna zdawała mu się łatwą pastwą przy jego zewnętrznych i wewnętrznych przymiotach. Nie szło mu to jednak wcale; ale początki zawsze są trudne, i Edward się tem nie zrażał. Profesor widywał go dość chętliwem okiem, gdyż znał położenie i majątek rodziców; a mimo, że Anny wydać sobie nie życzył, taka dla niej partja zdawała mu się nie do odrzucenia.
— Choć dziewczyna czegoś lepszego warta — mówił w duchu — ale w teraźniejszych głupich czasach z biedy i taką lalkę wziąć można. Toby się, dobrze poprowadziwszy, uformowało.
Poparty ojcowską uprzejmością, Edward bywał w ich domu. Dzisiejsze ranne spotkanie i dosyć niegrzecznie dana mu odprawa przy Franku, zamiast go zrazić, dotknęły do żywego; miał chętkę pomszczenia się na Annie i przyszedł umyślnie wieczorem. Zastawszy Franka, którego tu zobaczyć nie spodziewał się, jakoś się trochę zmieszał; śmiała ta postać artysty zawadzała mu, ale profesor przyjął go dobrze, i to pana Edwarda postawiło na nogi. Siadł, trzymając w zębach swą laseczkę, przy profesorze, i wchodzącą Annę powitał uśmiechem prawie szyderskim. Mróz przebiegł po biednem dziewczęciu, bo się zlękła, aby przez zemstę rannego spotkania przy ojcu nie wspomniał.
— Właśnie tu mówiliśmy o teraźniejszych wypadkach, o tym pogrzebie — rzekł Czapiński, wpatrując się w przybyłego, który spochmurniał i zesztywniał.
W ówczesnem Towarzystwie Rolniczem, jakkolwiek najlepszemi chęciami dla kraju ożywionem, panowało przekonanie o potrzebie powstrzymania rodzącego się ruchu, o jego niedorzeczności. Pan Edward, który chciał także uchodzić za statystę, widzącego rzeczy z wyższego stanowiska, popisywał się lekceważeniem tych (jak je nazywał) dziecinnych wybryków. Był przekonany, że profesor dzielił jego zdanie, jako człowiek wytrawny; przeczuwał z drugiej strony po minie i postawie Franka, w którym czuł współzawodnika, że należeć musi do gorących... pilno mu więc było wystąpić ze swą teorją.
— Wszystko to — przerwał — do niczego nie prowadzi... do bezużytecznych tylko ofiar, zmarnowania czasu i próżnego bałamucenia umysłów.
Czapiński nie rad się był faworytowi swemu sprzeciwić, ale miał świadkiem Franka, z którym tylko co mówił; musiał być logicznym i stać przy swojem. Zaczerwienił się mocno i popatrzył na p. Edwarda.
— Co pan mówisz? — rzekł; — maż naród pozostać na zawsze bezwładnym w tych coraz ciaśniejszych okowach?
— Ale proszę profesora — przerwał Edward — tych oków nie zrzucimy demonstracjami, mnożącemi tylko ofiary!
Franek się zżymnął i zaczerwienił.
— Do tych ofiar pan zapewne należeć nie będziesz! — rzekł gwałtownie, wciskając się w rozmowę. — Pocóż żałować tych, co idą chętnie, i wiedzą, co czynią?
Edward, który się był wyuczył naśladować wyraz głęboki pewnego urzędnika Towarzystwa, uczynił minę pogardliwą, jako człowiek, który nawet rozprawiać sobie nie życzy ze słabszym.
— To są wszystko gadaniny uliczne — odparł, — gadaniny, których nasłuchaliśmy się dowoli!... I stulił usta z politowaniem.
Czapiński nie wiedział, co począć z sobą; głębokie milczenie poprzedziło podanie herbaty, którą przyniosła Anna. Edward wolałby był oderwać się od rozmowy i zbliżyć do córki profesora; ale ta, bez względu na winne elegantowi uszanowanie, widząc go zmierzającego ku sobie, wysunęła się, niby czegoś szukając, do drugiego pokoju. Edward pozostał wśród saloniku, a nie wiedząc, gdzie się obrócić, poszedł się przypatrywać portretowi profesora, malowanemu w młodszych latach przez Kokulara, a wcale nie zasługującemu na honor, który go spotkał. Portret, gdyby mówić umiał, samby wyraził swe podziwienie postrzegaczowi; a Czapiński, widząc go, admirującego pobożnie obrzydliwą mazaninę, rzekł tylko zcicha dla podniesienia jej wartości:
— Jest to robota mojego przyjaciela Kokulara.
Herbata stygła, potrzeba było powrócić do stolika; Franek i profesor milczeli. Edward poprawiał coś około ubrania i rad był zmienić rozmowę, ale Czapiński nie mógł ustąpić, bo już był zburzony i kwaśny. Odezwał się więc zaraz:
— Otóż to tak z dzisiejszem pokoleniem; jedni w gorączce ciągłej, drudzy zamarzli lodem na wieki.
— Ja się do zamrożonych liczyć nie chcę — przerwał Edward — ale do rozsądnych.
— Co u licha! Kto w wieku waćpana jest całkiem rozsądny, ten na starość — —
Chciał już dodać popędliwie: będzie głupi — ale się powstrzymał i dokończył: ten na starość przejdzie Salomona.
Uśmiech szyderski wydał intencję złośliwą.
— Zresztą, cóż dziwnego — plątając się, dodał Edward — że teraźniejsza generacja jest tak biedną?... Nie mieliśmy wychowania.
— No, a waćpan pewnie gdzie zagranicą dokończyłeś swoje? — spytał trochę złośliwie Czapiński.
— Ja? — odrzekł Edward, który na sześć miesięcy jeździł do Niemiec i z tych trzy przesiedział w Wiesbadenie — ja wistocie byłem w uniwersytecie niemieckim.
Franek, naprędce wypiwszy herbatę, uczuł, że powinien był odejść. Cel został dopięty: miał już prawo wnijść teraz do tego domu, nie trzeba go było nadużywać... Skłonił się więc i wysunął.
Edward odetchnął, profesor także uczuł się swobodniejszym. Anna wyszła zaraz i już się nie ukazała. Czapiński, uwolniony od konieczności popierania swojego zdania, zamilkł, dając paplać elegantowi, i po półgodzinnej wielce nudnej rozmowie odprawił go ziewaniem.
Członek biuralista Towarzystwa Rolniczego wyszedł zdziwiony, upokorzony, kwaśny, że tak małe uczynił wrażenie.
Wspomnienie jednak pięknej Anny ścigało go, a obok tego uczucia rodziła się instynktowna nienawiść dla Franka.
— To jakiś czerwony, który musi głowę patrjotyzmem bałamucić dziewczynie — rzekł, wyszedłszy.
Franek uszczęśliwiony wpadł tego dnia do domu, a matka poznała po jego twarzy rozjaśnionej, że mu się coś dobrego przytrafić musiało. Napróżno jednak biedaczka kręciła się około niego, aby dobyć tajemnicę. Franek się zdradzić nie chciał. Pod pozorem pilnej pracy zamknął się w swoim pokoiku.
Zaledwie usiadł za stołem, wpatrując się w obraz, nad którego przyszłością tak dumać lubił, gdy do pierwszych drzwi zastukano, i Jędrzejowa, mrucząc, poszła je otworzyć.
Młody chłopak, który często bywał u jej syna, pokazał się w progu.
— Jest też Franek, pani dobrodziejko?
— A jest! Gdzieby się zaś miał podziać?
— To chwała Bogu, bo mam pilny interes.
— Ale nad robotą.
— O, i ja też nie dla zabawy przychodzę! — odpowiedział wesoło Młot, którego Jędrzejowa dosyć lubiła.
Staruszka, puszczając go, pogroziła mu tylko na nosie.
— Słuchaj-no ty! — rzekła, wstrzymując go. — I ty masz pewnie matkę i ojca?
— Mam, droga pani!
— Nie szastajcie wy się tak bardzo i nie rzucajcie, żeby was, a z wami i mego Franka Moskale nie capnęli. Macierzyńskie serce czuje i wie, przez skórę widzi, co wy robicie. Niedarmo już znowu tak się kręcicie temi dniami.
— Lepiejże byłoby siedzieć za piecem? — zapytał Młot.
— Jeszcze to do tego daleko — szepnęła Jędrzejowa. — Ale wam w głowie świta... ani miary, ani ostrożności; ruszacie naoślep, z pieca na łeb.
— Niech się pani nie boi, Frankowi nic nie będzie.
— Alboż mi to o niego tylko jednego chodzi? — zawołała kobieta, ocierając łzę z powiek; — albożeście to wy wszyscy nie nasze dzieci? Każdego z was opłakać przyjdzie matkom i niematkom.
Młot poczuł, że mu coś około serca połechtało — ale nie zmiękł.
— Pani moja — rzekł zcicha — będziemy płakali, gdy będzie czego... a teraz do roboty; łzy dla pana Boga, na ludzi rąk potrzeba.
— Żebyście się też temi rękami choć przeżegnali — zawołała staruszka.
Ale Młot, nie dosłyszawszy nauki, wbiegł już do izdebki Franka i drzwi się za nim zamknęły, a Jędrzejowa sama przeżegnała je zdaleka.


IV.

Długich kilka miesięcy ubiegło od pierwszych scen, któreśmy skreślili — i dzielą je od tych, które dalszą powieść naszą tworzyć mają. Czas ten upłynął napozór cicho i spokojnie, nikt jednak, prócz rządu, nie łudził się tą ciszą pozorną; umysły były poburzone, serca rozkołysane, potrzeba stanowczych jakichś kroków nadto widoczna — aby kto jej mógł zaprzeczyć.
Dzielił się wszakże kraj na dwa obozy, jednoczące się w pragnieniach, rozchodzące w pojęciach środków.
Szlachta i matadory inteligencji, chłodniejsi, średnia klasa zbogaconych, chciała, naśladując europejski obyczaj, grać w szachy opozycji z Rosją i powolną presją wymóc na niej ustępstwa, któreby dały siłę do dalszego — nieokreślonego — działania... kiedyś... jakoś — przy pomyślnych okolicznościach.
Panowie ci, którym w gruncie brakło odwagi i idei, chcieli dojutrkostwem zastąpić plan roboty i utrzymać się w granicach legalnych — w kraju, w którym prawa nie było żadnego, ani takiego, do któregoby się mógł odwołać uciśniony, ani poza które nie śmiałby przejść ciemięzca.
Płytkim ludziom zawsze najmędrszem się zdaje to, co jest najłatwiejsze. Byli to wszystko uczeni, praktyczni a zastygli mężowie, przeważnie bez przednich zębów, podłysieli, trochę otyli i dosyć majętni; dzierżawcy dróg szosowych, urzędnicy, co się niby polskiego serca nie wyparli, ale patrjotyczne potrzeby chcieli zbyć monetą zdawkową — językiem.
Komitet Towarzystwa Rolniczego stał na czele tej wielkiej większości; zdawało mu się, że potrafi za sobą kraj poprowadzić.
Obok, a raczej naprzeciw, była gorąca młodzież, rozmarzona, rozgorączkowana, nie wiedząca, dokąd idzie, ale wierząca w cuda, w wielkie cele ludzkości, w braterstwo, w jedność, w siłę dobrej sprawy — za którą dać była gotowa życie.
I tu także brakło określonego planu; opierał się on na mglistych nadziejach, pokładanych w rewolucjonistach rosyjskich, na zjednaniu ludu, na słabości wewnętrznej Rosji, na powstaniu wreszcie ogólnem, które chciano zrobić szybko, pociągając doń wszystkie klasy narodu.
W ciszy i tajemnicy ludzie maleńcy, dzieci i młodzież bez wąsa rozpoczynali ten bój z najstraszniejszem mocarstwem w Europie, a raczej z trzema naraz.
Głównie opierano się na rewolucji w Rosji, w rzeczy niemożliwej, gdyż Moskale wiele mówić i pisać gotowi, ale do roboty nieskłonni; a taki zawsze dla nich najjaśniejszy pan, jaśniejszy nad wszelkie prawo i swobody. Najliberalniejsi z nich nie umieją wyjść na linję z wybitej drogi, a spojrzenie na wizerunek N. Pana przeraża ich, jak wyrzut sumienia.
Jak Włoszki, sprowadzając do pokoju kochanka, zakrywają obraz Madonny, oniby gotowi portret cesarski zasłonić, gdy czytają Kołokoła lub przekradzione pamiętniki Hercena. Car nie jest już może dla nich tym panem bogiem młodszym, jakim niegdyś bywał, ale pozostał przesądem. — Nie czczą go już, jak bóstwo, ale się go jeszcze lękają, jak szatana.
W ciągu kilku tych miesięcy parę razy powtórzyły się śmielsze manifestacje i rozpoczęły ukazywać biedne, nieśmiałe druki pokątne, na szarym papierze, odbijane szczotkami. — Pierwsza i największa z nich, przygotowana przez młodzież, odbyła się w rocznicę d. 29 listopada na Lesznie, w ulicy, przed obrazem Matki Boskiej. — Lud przybył tu tłumnie wieczorem, pokląkł i zaśpiewał pieśń patrjotyczną głośno, po raz pierwszy od lat trzydziestu. Dźwięki jej rozległy się i odbiły od zdumionych uszu tysiąców.
Tłum mimo błota i chłodu był ogromny; ścisk ludu, szczególniej kobiet, nadspodziewany, wrażenie tego wieczora potężne, elektryzujące. Wszyscy powrócili do domów przejęci, rozżarzeni, spłakani, ale z uczuciem zwycięskiem. W czasie tego nabożeństwa rozdawano między przytomnych wizerunek Kilińskiego, modlitewki, ewangelję listopadową... Policja i żandarmi stali osłupieni, patrzyli, nie wiedzieli, co począć.
Franek, Anna, nawet stara Jędrzejowa byli tego wieczora na Lesznie. Franek przysposabiał i kolorował obrazki szewca-bohatera, stara je rozdawała z innemi; ona też pierwsza zanuciła pieśń zakazaną, zrazu nieśmiało, ale gdy ją poparły tysiące ust i piersi, rozległa się głośno i wycisnęła łez potoki.
Od tego dnia, który dawał jakąś otuchę, bo przeszedł prawie bez aresztowań i dośledzeń, Franek poczuł za sobą jakieś niewidzialne oko, które śledziło każdy krok jego. Spotykał często jedne twarze w różnych miejscach, zaglądające mu w oczy, jakby najtajniejszą myśl z głębi jego dobyć chciały; dowiadywał się przypadkowo, że od różnych osób wypytywano o niego troskliwie.
Do mieszkania Jędrzejowej zjawiali się nieznani ludzie pod różnemi pozorami, usiłując jakąś podejrzaną zawiązać rozmowę. Nieostrożna, ale instynktowo przeczuwająca szpiega stara, jak wszyscy warszawianie — odprawiała tych nieproszonych gości ledwie nie ożogiem.
Franek, z dnia na dzień coraz czynniejszy, mało w domu siadywał.
Zbliżający się luty, na który zwołane być miało zgromadzenie ogólne Towarzystwa Rolniczego, dawał do myślenia rządowi, a młodzież napędzał do czynnego wystąpienia. — Postanowiono korzystać z tego zjazdu i wciągnąć szlachtę w żywą opozycję, w udział w manifestacjach, naostatek w ważne dla sprawy postanowienie, uroczyste nadanie własności wieśniakom.
Od tego jeszcze się nieśmiało broniła szlachta; nie zaprzeczała ona możliwości, ale wątpiła, czy pora nadeszła, pragnęła iść systematycznie, stopniami; uczeni ekonomiści komitetowi różne piękne opracowywali i czytali rozprawy, dowodzące, że rzecz takiej wagi musi być niezmiernie obrachowana, aby dobre przyniosła owoce.
Pocichu niebardzo sobie życzono ofiary, odkładając ją ad feliciora, ale głośno oświadczono się z wszelką do niej gotowością.
Jakkolwiek wielkie i niezaprzeczone są zasługi Towarzystwa Rolniczego, rola jego już naówczas była skończona. — Do żywszego działania nie miało ono ani ochoty ani siły, trzeba je było już ciągnąć i popychać. — Stało w opozycji z narodem — członkowie, milcząc przy ludziach, między sobą narzekali na agitację, obawiali się jej. Winić ich za to nie można, byli przekonani, że radzą najlepiej, poczynali sobie według sumienia.
Z niecierpliwością oczekiwano zebrania ogólnego, które i rząd i samo Towarzystwo chciało odbyć szybko, obietnicami zbywając naciskających o wystąpienie stanowcze. Sądzono, że ostrożność zapobieży wszelkiemu wybuchowi, od którego strzeżono, biegając i zawczasu zastraszając okropnemi ostatecznościami: skasowaniem towarzystwa, które wistocie już było na śmierć samo przez siebie skazane.
Rząd jeszcze się go obawiał, bo czuł, że komitet, wybrany większością, mógł w danym razie stanowić jakąś narodową władzę; bojaźliwi nawet członkowie jego, pocichu, przy drzwiach zamkniętych, rozdawali między siebie ministerja, pewni, że przy szczęśliwym rzeczy obrocie oni ich byli najbliżsi; — komitet sądził się jeszcze bardzo silnym i myślał, że przedstawia kraj.
Ale przedstawiał tylko siłę ostrożną bezwładnego oporu; serce narodu biło żywiej w samej stolicy i jej mieszkańcach. Lekceważono sobie tę tak nazwaną garść czerwonych i ulicę.
Przez to półrocze w położeniu Franka i znajomych nam osób nic się prawie nie zmieniło; zyskał tylko młody człowiek wolny wstęp do domu profesora, który sprawą ogólną mocno się zajmował; był ciekawy, a od Franka zawsze się czegoś mógł dowiedzieć, choćby takiego, o czem już wprzódy wszyscy wiedzieli. — Edward przychodził także, ale, zawsze zachowawczej pilnując drogi, obrzydł Czapińskiemu swym pożyczanym rozumem. Mieli wówczas wszyscy biuraliści towarzystwa jedną głowę, której gotowe aksjomata karmiły wielką ciżbę, jak ów chleb na puszczy — dzielili się niemi wszyscy.
Nie mówimy już o Annie, która z eleganta śmiała się grzecznie, ale w sposób drażniący prawie.
Powinno go to było odstręczyć; stało się wcale inaczej. Edward, niezmiernie zdziwiony, że nie potrafił ująć prostego dziewczęcia, że ani postacią, ani rozumem, ani wyższością swą nie umiał olśnić Anny, uparł się przy niemożliwem zadaniu; powiedział sobie, że ją rozkocha, i dążył do tego chwalebnego celu z pomocą fryzjera, krawca, perfum i rękawiczek ciasnych. Oblężnicze te narzędzia rozbijały się o granitowe serce Anny, która się uśmiechała, spoglądając nań, i nielitościwe z niego stroiła żarty.
Edward widział w nich zaród przyszłej namiętności, jakąś formę jej nową i wcale misterną. — Głupota niczem się nie zraża.
Między Frankiem a nią miłość przechodziła wszystkie te stadja znane i zbadane, jakie w młodych, świeżych sercach przebywać zwykła; poważniejszą tylko była, niż pospolite namiętności młodzieńcze. Oboje pewni siebie, spokojni o przyszłość, doznawali tego szczęścia, jakie daje przywiązanie czyste, co z namiętności ledwie zaznało gorączkę pocałunku, a nie skosztowało w marzeniu nawet piekielnych rozkoszy, które wiekuiste rodzą pragnienia.
Codziennie prawie spotykali się w ogrodzie, na ulicy. Czasem Franek przybiegał do profesora, czasem (udając, że go szuka, choć wiedział, że go nie znajdzie) znajdował Annę samą. Naówczas splotły się drżące ich ręce, zwiesiły głowy na ramiona i w tęsknem marzeniu przeżyli chwilę niepostrzeżoną. Ale Anna nie dozwoliła Frankowi usiąść nawet przy sobie, bo chciała pozostać godną i jego i siebie; bo się jego i własnego serca lękała.
Franek też coraz mniej miał czasu, należąc do wszystkich narad, przygotowań i potajemnych a niebezpiecznych robót. Miała też w nich i Anna swój wydział: była często posłannikiem, czasem apostołem, krzątała się w kółku, które jej zakreślono. Oboje serdecznie się jednoczyli we wstręcie do Edwarda, który Frankowi płacił równą monetą.


V.

Wieczorem dnia 23 lutego u Jędrzejowej drzwi były na klucz zamknięte, stara lampa i świec para paliły się na stoliku, cisza głucha panowała w obu pokoikach, a kilka osób mocno było zajętych jakąś dziwną pracą.
Oddawna już chodziły głuche wieści o jakiejś manifestacji na Starem Mieście; rząd czy o niej wiedział, czy nie, nie zdawał się żadnych kroków przedsiębrać, aby jej zapobiec. Wielu zresztą nie wierzyło, by do skutku przyjść mogła; inni uważali, że już tego dosyć, że to do niczego nie służyło.
Narady towarzystwa odbywały się z gorączkowym pośpiechem; zjazd był liczny, ale sterujący, którym szło o życie komitetu (bo komitet był u nich na pierwszym względzie) wywijali się, jak mogli, od wszystkiego, co narażać ich mogło. Czuli oni, że miasto drży z niecierpliwości, że ziemia trzęsie się pod ich stopami, ale niezmierną zręcznością chcieli się wywinąć z niebezpieczeństwa, i wszelkie śmielsze projekta odkładali na jutro..., jutro myśląc się pokryjomu rozjechać. Tak, wielki dyplomata, komitet towarzystwa, postanowił i napędzał już do zamknięcia zgromadzenia.
Projektowano jakiś adres i uchylono myśl jego; chciano się od wszystkiego wykręcić... byle żyć, byle żyć!
Miasto rozumiało to dobrze; gotowało się więc na taką manifestację, któraby zmusiła zgromadzenie do bardziej stanowczego wystąpienia. Niema wątpliwości, że część znaczna byłaby się dała ująć wrażeniem, zapałem, okrzykiem.
Rachowano na to z jednej, drżano z drugiej strony i pędzono obrady do końca; usiłowano wreszcie czemś zaspokoić pragnienia i obmyślano (choć przeciwko woli wielu) wykup czynszów — szczyt tego, na co się mógł zdobyć komitet, jego non plus ultra.
Tymczasem w ciszy, po kątkach, pracowała młodzież; a i u Jędrzejowej nie próżnowano.
Drzwi były starannie zaryglowane, na dole stały pilne straże, dwie niepozorne figurki świszczących uliczników patrolowały zdaleka, a przy stole u lampy szyto chorągiewki o barwach narodowych, przysposabiano ubogie proporczyki. Franek na nich przepróchem malował orzełki polskie i pogonie, a było tego dużo potrzeba.
Jędrzejową to strach o syna, to zapał religijno-polityczny ogarniał; naprzemiany toczyły się z jej oczu łzy boleści i nadziei; jak Abraham, gotową była do ofiary, ale ręka jej drżała.
Około tego tajemniczego dzieła chorągiewek, które do pozajutrza musiało się ukrywać, niezbyt dobierano pomocników; dwie służące, para kobiet ze Starego Miasta, jeden czeladnik od stolarza, przywołani, pomagali ochotnie. Nie obawiano się wcale, aby się nie wygadali; bo gdzie szło o sprawę kraju, tam i najsłabszy milczeć umiał.
Franek chwilami rzucał robotę, chodząc chmurny, smutny, zamyślony.
Młot, który gorąco i wesoło kierował zajęciem około chorągiewek, widząc przyjaciela niespokojnym, wyprowadził go z sobą do drugiej izdebki.
— Co ci to jest? — zapytał cicho.
— Nic... o pozajutrze. Mój Boże! A nuż z tej naszej roboty krew się potoczy? Nuż z przyczyny naszej ludzie poginą?... Ciężko to mieć na sumieniu!
— A myż nie stawim życia naszego? — zapytał Młot.
— Tak, my je damy dobrowolnie; ale ci, których zachwycą... co padną niespodzianie... te ofiary, ta krew!!
— Naprzód — rzekł Młot — nie spodziewam się, żeby aż do tego przyjść mogło. Moskale chcieliby ten ruch w Polsce ukryć przed światem, a krwią by go rozgłosili sami; powtóre, gdy się idzie, gdzie drwa rąbią, trzeba się na padające trzaski przygotować. Mlekiem i śmietanką ojczyzny nie odkupimy, to darmo!
— Ale to boli! — westchnął Franek, w którym odzywała się łagodniejsza natura artysty.
— Nic w świecie nie rodzi się bez boleści — przerwał Młot; — nie odbieraj drugim serca, jeżeli sam chcesz się cofnąć!
Franek spłonął cały, porwał się, obnażył piersi, poszarpawszy suknie, i zawołał gwałtownie.
— Cóż u kata! Ty nawet nie rozumiesz mnie chyba!... Weźmij życie, bo nie o moje tu chodzi!
— Jesteś taki baba — zakończył Młot, ściskając go serdecznie. — Przyjacielu, gdybyś chodził na medycynę, a nazwyczaił się widzieć krajanie mięsa, wylewanie krwi i trupy, nie tyleby ci to na nerwy działało. Ja ci się przyznam, że, jeśli Moskali kupkę djabli wezmą, choćby nas też padło kilku, nie będzie mi zadrogo. Te bestje tak już nosy drą, a tak są siebie pewni, że aż chętka bierze trochę im przytrzeć rogów, tym bydlętom.
Popatrz na tę dzicz brodatą, latającą po ulicach Warszawy, na barbarzyństwo, z jakiem ten lud poczciwy roztrącają i tłuką, na tych starców, których tratują rozpędzone powozy, na palące się ognie nocne, od których Zygmunt poczerniał, na ich patrole tatarskie, na nasze upokorzenie codzienne, nieustanne, dławiące... i powiedz mi, czy dłużej wytrwać można? Panowanie Moskali, to coś takiego, jak tratowanie dzika. Polec od człowieka, to nic jeszcze; być stratowanym przez bydlę... okropnie!
Boli cię, że padnie nas może kilku — mówił dalej Młot — a iluż zginęło w kazamatach, wymarzło na Sybirze, wyzionęło duszę pod rózgami, rozstrzelano na rozstajach z zajadłością i szyderstwem szatańskiem; ile ofiar pochłonęły ciemność i milczenie, Abramowicze, Lejchtowie i cała ta psiarnia pańska! Nie lepiej zginąć, mordując i broniąc się w jednej chwili, niż męczyć się i służyć im za codzienne pośmiewisko...
— Dość! Dość! — przerwał Franek. — Jak powiada Czapiński: alea iacta est, ale ty wiesz: w przeddzień największej ofiary Chrystus Pan oblewał się potem krwawym i płakał — dusza wzdryga się i broni, żegnając może z ziemską nadzieją!
— A! Zapomniałem! Ty się kochasz! Ot i cała tajemnica ślamazarności! — dodał Młot. — Przepraszam.
— A wieszże ty, jak ja się kocham? — odparł z pewną dumą Franek. — Myśmy oddawna oboje pożegnali szczęście marzone. Ona przyrzekła mi przychodzić na mój grób, jeżeli mogiłę mieć będę, a zamąż nie wyjść nigdy, lub za mną powlec się na Sybir... lub polec obok mnie, jeśli będzie można... Ty jej nie znasz. To serce złote! To dusza polska! Ja jej przyrzekłem skonać z jej imieniem na ustach. Oto śluby nasze... Ale biedna matka moja, ona chyba tego nie przeżyje.
— Dlaczegóż u kaduka, robisz się zawczasu męczennikiem? — przerwał Młot. — Słuchaj, i ja mam ojca, mam matkę, świętą i zacną, a kochającą mnie — no... tak, jak się kocha najmłodsze dziecię — to dosyć powiedzieć... i ja też kocham może gdzie jakiego koczkodanika, ale na hasło: „Ojczyzna!“ — żołnierz, staję w szeregu i idę, choć wiem, choć czuję, choć pewien jestem, że zginę.
Ścisnęli się za ręce.
— Wiesz, odparł ciszej Franek, i ja tego jestem pewny; są przeczucia, które nie mylą.
— A zatem niema już co i gadać! — zawołał Młot, uśmiechając się. — Chodźmy chorągiewki rychtować, a wesoło, a raźnie! Zajdźmy, jak poczciwe słońce w różowych obłokach!
Dwunasta biła na zegarach, gdy pocichu garstka ta, skończywszy robotę, rozpłynęła się nieznacznie w różne strony Starego Miasta.


VI.

Wieczór był pochmurny i mglisty, lampy oświecały blado ledwie najbliższe przedmioty. O mroku w oknach pałacu namiestnikowskiego zajaśniało pierwsze piętro, sale, w których zasiadało Towarzystwo Rolnicze, śpiesznie pragnące ukończyć swe narady.
W mieście panował jakiś ruch niezwyczajny, choć napozór nadzwyczajnego się nic nie działo; na ulicach przechodnie podawali sobie na ucho jakby hasło tajemnicze: — „Na Stare Miasto!“ Ze wszystkich stron ciasnemi uliczkami płynął lud, szczególniej młodzież, czeladź, kobiety, ku ulicy Ś. Jana i Długiej, pod kościół Pauliński.
Ale w miarę, jak tu kupiły się tłumy, stojące spokojnie w jakiemś niemem oczekiwaniu, i rosyjskie straże, policja, żandarmi poczęli się budzić, zaglądać, przeciskać. Tu i owdzie przelatywał konny posłaniec... zabiegały kupki żołnierzy, nie mogące się przecisnąć przez skupiony lud, nie śmiejąc jeszcze nań się rzucić.
Chwilę jakoś w milczeniu oglądano się, szeptano, czekano... A wśród tych mas zbitych przerzynał się ktoś młodszy jakby z rozkazem, zdyszany, rozgorączkowany, i przed nim ustępowali się wszyscy. W oknach wszystkich piętr Starego Miasta wysokich jego starych kamieniczek, świeciły wszędzie pozapalane światła, pełno było głów naciśniętych, ciekawych.
Tłum był tak gęsty, że, zdaje się, rzucona z góry szpilka na brukby nie padła; przytomni coraz się czuli cieśniej, ruszyć się nie było można, a ciżba powiększała się co chwila.
Nagle od strony Paulińskiego kościoła ukazały się pochodnie, usłyszano gwar i krzyki; mnóstwo chorągiewek z orzełkami, z pogonią, niektóre tylko z barwami narodowemi, drobnych, wykradzionych czujności moskiewskiej, mignęły ponad głowami; parę większych przodowało, biały polski ptak swobody i wesela, waleczna pogoń Litwinów, gdy powiały nad tłumy, z wszystkich ust odezwał się radosny, nieopisanego szczęścia, jakoby okrzyk wróżby. I do szału tego niejedna łza, niejeden płacz się wmięszał. Środkiem gęstych zastępów szli ludzie, niosący pochodnie, chorągiewki, chorągwie, przez Stare Miasto, garnąc za sobą zgromadzone tłumy, zdawali się chcieć z niemi razem zmierzać na plac przedzamkowy. Coś tchnęło jednocześnie na wszystkich myślą:
— Pod pałac namiestnikowski, do braci szlachty!
— Tak! Z tym orłem i pogonią, aby przypomnieć im, czyimi są synami.
Ale zaledwie od Paulińskiego kościoła poruszył się pochód ów ku rynkowi Starego Miasta, gdy zewsząd ujrzano obstępujące tłumy żandarmów. Jedni zajmowali drogi, drudzy na koniach w bród przez to morze niewiast, dzieci i starców kopnęli się bić, płazować, rozpraszać. W chwili jednej powstała wrzawa, krzyk, zamieszanie niesłychane... Masa ludzi bezbronnych zalewała tę garść żołdaków, migających dobytemi szablami i próżno chcących sobie utorować drogę.
Wdali głos jakiegoś starszego, przekleństwa zbirów, krzyki niewiast, śpiewy niedogasłe młodzieży, która rozpoczęła pieśń, szczęk wybijanych okien, brzęki szabel, które siekły i mordowały, zlały się w gwar straszliwy i dziki.
Oku też wśród tej ludzkiej fali, miotanej w różne strony, trudno było coś wyraźniejszego dopatrzeć. Dobywał się na wierzch żandarm, to znowu widać było ręce, co go z konia ściągały, pochodnie straszyły konie, z góry domów rzucać zaczęto kamieniami, garnkami, czem kto miał; wyleciało kilka krzeseł, słychać było trzaskające drzwi domów i powolnie wszystkiemi ścieżkami, podwórkami, drożynami tajemnemi rozpływający się tłum. Zażartsi tylko, z gołemi rękami, w ciemnościach, walczyli jeszcze z tłuszczą, która opasywała rynek i starała się go oczyścić.
Trwało to wszystko niedługo, ale obraz był przerażający: Głuche jęki z jednej, przekleństwa z drugiej strony; policja, usiłująca chwytać, żandarmi, miotający się na wszystkie strony, na bruku niedogasłe ułamki dymiących pochodni, połamane chorągiewki, kilku ludzi stratowanych, kilka kobiet rannych, kamienie, skorupy, polana.
Za ludem, który cudem zniknął uliczkami, bramami, drzwiami i oknami w szczelinach Starego Miasta, jakby gwar groźby i przekleństw głucho się rozległ w powietrzu.
Jeszcze chwila, a Moskale pozostali sami, plondrując po domach, wciskając się na podwórza, szturmując do bram i szukając sprawców niepochwyconych tej manifestacji pierwszej, ale groźnej, bo popartej tysiącem (która byłaby się wylała na miasto, gdyby nie barbarzyński napad wojska, co zgniótł ją i rozproszył, a właściwiej tylko rozpędził — nieustraszoną).
Widocznem było, że sprawa była poczęta, ale bynajmniej za wygraną ze strony Moskali uważać się nie mogła; lud odszedł groźny, a ci, co plac otrzymali, poraz pierwszy poczuli, że nie uda się im bezkarnie lud ten upokorzony deptać.
Szable pobroczyły się krwią bezbronnych, ale na czołach wojowników tych, co siekli kobiety i dzieci, pozostały ślady wściekłej rozpaczy słabych. Zgniecione kaski, potłuczone konie, poszczerbione szable, poopalane twarze pochodniami, pogruchotane kamieniami i sprzętami ramiona świadczyły, że niewolnicy wstrząśli nareszcie kajdanami.
Głucha cisza panowała na rynku Starego Miasta; gdzie niegdzie przestraszona policja próbowała jeszcze dobijać się do drzwi, bez czapek służący czerwono-kołnierzowi, poodzierane żołdactwo, które niby czegoś szukało... czasem z góry, niewiedzieć skąd, przelatywał ponad ich głowy śmiech szyderski, ale, gdy podnieśli oczy, spostrzegali okna ciemne i milczące tylko ściany.
Na placu boju starszyzna gorączkowo rozpowiadała sobie triumfy.
W reszcie miasta po chwilowem drgnieniu (bo na okrzyk boju, co żyło, poczęło lecieć na Stare Miasto), panowała cisza grobowa, przymusowa. Z pałacu namiestnikowskiego rozchodziła się szybko szlachta, przerażona, ciekawa, uchodząc do mieszkań. Spotykający się szeptali sobie na ucho wiadomość o napadzie żołdactwa na tłum; ulicami ciągnęły postacie czarne, to zbijające się w kupki, to rozsypujące w szeregi pojedyńczo; pełno wojska wszędzie, patroli; oddziały całe, jedne na placu zamkowym, drugie przy pałacu namiestnika, na Saskim placu...
Ale cicho... Wszystko zbiegło po domach gwarzyć o wypadku.
U Jędrzejowej drzwi zamknięte, światło pogaszone; w pierwszej izbie, jak w grobie, w drugiej na łóżku Franek, krew koło niego... matka we łzach, służąca i jeden towarzysz z rozciętą twarzą.
Dwóch rannych, a najgorzej ranne serce matki, bo się obawiać musi, aby nie zastukał kto do drzwi, aby nie znaleziono Franka, którego rana jest dowodem winy. Zatamowano krew, ale po doktora posłać niepodobna, — byłoby to się wydać: żandarmi u drzwi, policja krąży i szuka winnych. Winni to właśnie ci, co ucierpieli, innych im dowodów nie trzeba. Rząd musi mieć sprawców, bądź co bądź!
Jędrzejowa naprzemiany, to leci do obrazu Matki Boskiej, klęka i modli się, to powraca do syna i całuje jego rękę, obwiniętą prześcieradłami.
Franek blady, lecz ani syknął z bólu... dla matki... Uśmiecha się, łza tylko kręci się na powiekach; to ręka prawa, a czuje, że nią już władać nie będzie — głęboko przeciął ją pałasz żołnierza.
Młot cięty w głowę, podeptany końmi, z rozczochranemi włosami, choć mu się krew leje po policzkach i ścieka po szyi, zaciął usta, a oczy ogniem mu płoną... drży jeszcze niedokończoną walką. Obwinął ręcznikiem skroń, i ani myśli o sobie, duma...
— Dużo, dużo pognietli... a co kobiet, co dzieci!
— Widziałem kobietę z ręką odciętą...
— Widziałam, panuniu, staruszka, którego siwe włosy tarzały się po kamieniach; jęczał, prosząc litości, koń żandarmski gniótł mu piersi.
— Na miły Bóg, poco to przypominacie! — zawołała łamiąc ręce Jędrzejowa. — Dosyć tego, co oczy widziały, czego nie zapomni serce nigdy... O, zwierzęta dzikie! Konie iść nie chciały na ludzi, a oni siekli pałaszami bezbronnych! Alem miała też pociechę, żem garnek z ukropem cisnęła na łep psu jakiemuś — widziałam, jak się pochwycił za głowę i zsunął z konia.
— Aj, panuniu, cicho! — przerwała służąca. — Ano paniczowi to jeszcze gorzej słuchać.
— Ano, wyzywacie mnie... Cichoż już, cicho!
— Spojrzcie-no przez okno, jest tam co straży? Czyby nie można, żeby dziewczyna wybiegła po doktora, albo już choć po cyrulika?
— Cyrulik w drugiej kamienicy.
— Ale za drzwi się wychylić niepodobna.
— Nie — do jutra przecie nic się mi nie stanie, a krew zatamowana.
Kłamał Franek, bo przez kilkoro prześcieradeł czerwone plamy już przeszły i powoli spadały z nich krople na podłogę, ale musiał uspakajać matkę.
Ktoś wyjrzał oknem; patrole, milczące, jak posągi, na koniach stały wszędzie, jakieś postacie czarne snuły się w ciszy pod domami. Stare Miasto było widocznie pod strażą jeszcze, nikt się na ulicę nie ważył wyjść.
— Zresztą jam i cyrulika niepewna — odezwała się Jędrzejowa — wiem, że chodzi golić generała jakiegoś... Zmoskalał!
— Gdzie zaś! — przerwała dziewczyna. — Samam słyszała, jak mówił, że, ile razy mu się do brody z brzytwą przybiera, aż mu ręka drży, tak się chce go płatnąć.
— Aco, krew? — spytała matka. — Tyś bardzo blady!
— Nie! Nie! Zwyczajnie — zmęczony jestem; napiłbym się wody — rzekł Franek, dobywając głosu z piersi.
— Słuchajcie-no! — zawołał Młot po rozmyśle. — To tam zgniecenie nogi, to nic; a to płatnięcie w skroń, to mała rzecz, tylko bardzo widoczna. Gdybyście mi dali w co się przebrać?... Franek tak nieopatrzony do rana zostać nie może; z was żadne nic nie poradzi... Jabym tu tak doktora przysłał, że żywa dusza by nie spostrzegła... Znam jednego poczciwego, co nosi mundur moskiewski; powie im, że tu mieszka. Ale sęk, że i mnie się w ręce policji z tą szramą dostać nie chce.
— Daj już pokój! Siedź, siedź do rana! Nic nie poradzim! — szepnęła smutnie Jędrzejowa.
— Gdybyś mnie jejmość posłuchała! — przerwał Młot. — Ja wszystko ślicznie zrobię, tylko kapelusz Jejmościn licho weźmie.
— Mój?... A to jak?
— Muszę się przebrać po kobiecemu, to mnie przecie przepuszczą; wąsów, chwała Bogu, nie mam jeszcze. Dajcież mi byle jaką spodnicę z przeproszeniem, chustkę, salopę, a nadewszystko kapelusz.
Jędrzejowa skoczyła uradowana.
— I tybyś to zrobił? — spytała, całując go w zakrwawioną głowę.
— Nie zrobiłbym, ale zrobię, moja Jejmość, i to póki jeszcze gorączki trocha jest i złości wyniesionej z boju; bo znam moją naturę, że potem siły mnie odbiegną. A — dodał na ucho — i krwi mam pełne buty, i noga puchnie.
Starej łzy się puściły, jak groch, z oczu i odepchnęła go powoli.
— Nie, nie! Toby było okrucieństwo!... A nuż pochwycą? To być nie może! Nie pójdziesz!
Ale wtem spojrzała na syna i postrzegła, że twarz jego coraz stawała się bledsza, a na podłodze kałużka krwi zgęsłej przekonywała o niebezpieczeństwie, bo się coraz zwiększała. Chłopak trzymał się siłą duszy całą, ale co chwila mgliste jakieś mroki i białe płatki przesuwały mu się przed oczyma, sen gorączkowy go ogarniał.
Młot znikł, skinąwszy na służącą. Postrzegł i on, że było pilno potrzeba ratunku; pochwycił pierwsze suknie kobiece, jakie znalazł; śmiejąc się, ale drżący, je przywdział, a gdy się przejrzał w zwierciedle, sam się sobie zadziwił... tak był podobny do ładnej, trochę mężnej i silnej dzieweczki. Tacy to bohaterowie, o twarzach nieporosłych, do największych ofiar byli zdolni. Despotyzm, jak klimat gorący, wczesną wyradza dojrzałość.
Nie można było świecić po wschodach; odemknięto drzwi ostrożnie, i w ciemnościach zsuwać się począł Młot z opuchłą nogą ku dołowi, co chwila sycząc z bólu. Gdy nareszcie z wielką biedą dowlókł się do drzwi, znalazł je zamknięte; a stróż, który, drżąc, przy nich czatował ledwie, zapłacony, zgodził się ostrożnie je odemknąć i wypuścić go na ulicę. O trzy kroki stał żołnierz, o pięć policjant pijany. Młot minął pierwszego, ale drugi go za rękę pochwycił.
— Wracam do domu z roboty, — rzekł cieniuchnym głosem młody chłopak — proszę pana!
— A czego się włóczysz po nocy, ćmo ty jakaś! Do cyrkułu!
Młot mimo nogi spuchłej, wyrwawszy się, był już o kilka kroków, i poszedł dalej, wymijając z kolei drugiego żołnierza, policjanta, żandarma, patrole. Wszystkich udało mu się jakoś ujść i znikł w ciemnościach. Z okna Jędrzejowa go żegnała krzyżem świętym, relikwjami świętego Bonifacego, i, choć noc była ciemna i mglista, dojrzała oczyma matki, że ujść mu się udało.
Gdy powróciła do łoża Franka, znalazła go w tej samej postawie, walczącego ze srogim bólem i osłabieniem niewymownem; pocichu prosił ciągle wody, ale głosu mu w piersi brakło. Spojrzawszy na matkę, ożywił się nieco.
— Gdzież Młot? — spytał, bo już zapomniał o jego odejściu.
— Jakto? Ale cicho!... Poczciwe, anielskie serce!... Przemknął się.
— Ale on ranny!
— O! I potłuczony — ale poszedł.
— O, co to za serce! Co za siła!
— Nie mów... to cię męczy. Ściśnij rękę, może się krew zatamuje, a Pan Bóg ześle doktora.
Noc była późna, głucha cisza, jak po burzy; w całem mieście spokój jakiś groźny, milczący, poważny. Jędrzejowa w rozpaczy, którą objawić się lękała, klęczała przed obrazem Matki Boskiej, gdy w parę godzin ktoś zapukał ostrożnie.
— Od Młota — rzekł przeze drzwi — Puszczajcie!... Otwarto i młody człowiek w mundurze wojskowym wbiegł szybko do pokoju; nie przywitał się nawet, rzucił okiem tylko i...
— Wody! Bandażów!... — rzekł żywo. — Gdzie ranny?
Matka poprzedziła go spiesznie, prowadząc za sobą; doktor wbiegł.
Gdy rękę rozciętą zaczęto rozwijać, Franek mimo wysileń, aby się utrzymać przytomnym, omdlał. Jędrzejowa załamała ręce, lekarz był chmurny i zafrasowany; otrzeźwiono wprędce rannego i wzięto się do opatrywania.
— Czy stracę rękę? — zapytał pocichu chłopak.
— Ale gdzież znowu? Nie! Nie!... Krwi tylko dużo ci uszło — szepnął doktor. — Matka słucha; gdy opatrywać będę, choć cię zaboli, nie krzycz... z ulicy mogą także posłyszeć. Bóg da, będziesz zdrów i odemścisz im tą samą ręką; męstwa tylko!
W ciszy, wśród nocy, pokryjomu odbyło się to pierwsze opatrzenie rany; a choć doktor powiedział, że ręki nie straci, przecięta głęboko, nie robiła nadziei, żeby do niej władza wróciła.
Wreszcie wszystko było skończone.
— Jutro — rzekł do Jędrzejowej — chociaż chory i osłabiony, życzyłbym mu jakkolwiek się stąd wynieść;... na Starem Mieście będą pewnie wszystkie domy przetrząsać; potrzeba go schować.
— Ale dokąd? Jak? — zawołała Jędrzejowa.
Doktor milczący wysunął się powoli.


VII.

Nazajutrz rano, choć jasny dzień ostudził nieco fantastyczne wrażenia wieczornego spotkania, miasto całe drgało niem jeszcze, burzyło się gniewem i zgrozą; znać było, że dramat ledwie się rozpoczyna; że wcale nieustraszeni wieczornem starciem, rozpłomienieni krwią, nie poprzestaną na tem.
Po kościołach odbyły się zaraz żałobne nabożeństwa za tych, którzy, nieznani z imion, w nocy z ran poniesionych polegli; opisy wypadku rozchodziły się po mieście, szerząc oburzenie, rozpłomieniając dusze. Tylko starszyzna komitetowa starała się na wodzy utrzymać gorętszą szlachtę Towarzystwa, spodziewając się nareszcie dobić do portu bez szwanku i wycofać legalnie.
Za dwa dni posiedzenie zamknąć się miało. Nazajutrz obradowano w sali i obradowano na mieście; znaczna część szlachty czuła, że miasto słusznie wymaga, aby dała znak życia: ale śmielszych głuszyła większość chłodna, a wreszcie odraczano wszystko do ostatka, chciano zbyć obietnicą uwłaszczenia i rozjechać się.
W ulicach przebiegały prądy różne: młodzieży, co budziła do życia, i starszych, co je pragnęli wprowadzić na jakąś drogę mniej niebezpieczną.
Ludzie, uchodzący za bardzo porządnych, pragnęli nawet wczorajszą sprawę zmniejszyć i odebrać jej uroczyste znaczenie; zaprzeczano zabiciu i ranieniu; uśmiechano się z tych, którzy przesadnie opisywali wypadek.
Ku wieczorowi jednak wzrósł niepokój ogólny. Na Starem Mieście cisza panowała głęboka, ale z przepowiednią burzy.
Biedny Franek po opatrzeniu rany usnął trochę. Matka siedziała u jego łoża i płakała, modląc się. Ranek nadchodził; potrzeba było wynieść chorego, czy wywieźć gdziekolwiek... Ale dokąd? Sami jeszcze nie wiedzieli. Owocarka mało miała stosunków i przyjaciół. Franka towarzysze wszyscy zajęci sprawą ogólną i własnem niebezpieczeństwem lub cierpieniem. Stara umiała się modlić, nie potrafiła nic wymyślić.
Ze świtem jednak, niepostrzeżona, wymknęła się z mieszkania poczciwa służąca Kasia, wziąwszy dzbanek w rękę, niby po wodę; ale ze dzbankiem pobiegła na Podwale, mimo żandarmów i policji.
Choć tak rano jeszcze, w oknie Anny blade już migało światełko; nie wiedziała ona nic jeszcze o losie przyjaciela, ale nie spała noc całą. Była w pobliżu walki; na placu zamkowym, żandarmi ją odepchnęli, ledwie do domu przed naciskiem żołdactwa schronić się mogła; słyszała krzyki, jęki poruszyły jej serce, przeczuwała w nich głos brata. Z opowiadań o rannych, o potratowanych, niepokój stworzył marzenia, które jej usnąć nie dały. — Płakała, modliła się, drżała, czekała dnia, ażeby wybiec i dowiedzieć się. Poczciwe serce ubogiej dziewczyny, Kasi, wszystko to zrozumiało, przeczuło, poleciało do niej wprost, ale drzwi jeszcze znalazła zaparte przed moskiewską tłuszczą i musiała stukać długo, nim jej stróż, łając i przeklinając, otworzyć raczył.
Pierwszy to raz przychodziła do tego domu, nie wiedziała nawet, jak się dostać do Anny, ale instynkt ją prowadził; widywała pannę w oknie, zrozumiała, kędy do tego okna wschodami trafić było można; dopukała się do kucharki, zbudziła służącą, posłała ją do Anny.
Nie było chwili do stracenia. Chorego potrzeba było przenieść gdziekolwiek, aby go uchronić od straszniejszej nad śmierć cytadeli. — Gdy drzwi pokoju Anny otworzyły się o tak niezwykłej godzinie, biedne dziewczę na pierwsze ich skrzypnięcie domyśliła się nieszczęścia.
Dobra wieść nigdy tak nie śpieszy, czeka ona przebudzenia, szanuje sen; — złowroga pędzi, ściga, aby co żywiej w szpony pochwycić serce człowieka. Nim służąca otworzyła usta, Anna już się porwała, konwulsyjnie zaczęła ubierać. Od wczoraj czuła nieszczęście — czekała na nie.
— Pani, — szepnęła sługa — przyszła służąca ze Starego Miasta od owocarki.
— Zabity? — krzyknęła, załamując ręce, Anna.
— O, nie, żyje — ale...
— Uwięziony?
— Nie.
— Mów! Mów.
— Ranny, lekko ranny, tylko, widzi panienka, jego stamtąd koniecznie wynieść potrzeba — oni sami nie wiedzą, dokąd; jak dzień, będzie pewnie rewizja po Starem Mieście i wezmą go do cytadeli.
Blada, jak trup, bez oddechu, Anna, wpół już odziana, pochwyciła ubranie, sama jeszcze nie namyśliwszy się, co pocznie, nie wiedząc, dokąd pójdzie — czuła tylko, że coś robić musi, że iść gdzieś powinna. Myślała paść do nóg ojcu i prosić go — ale godziłoż się spokój i bezpieczeństwo starca narażać?
W rządzie rosyjskim litości ludzkiej, poszanowania uczuć człowieczych niema; ten, kto ocali nieszczęśliwego, jest współwinowajcą; kto zdradza go, wedle nich, pełni cnotę; — a potem dziwią się oni, że społeczne posady pod nimi się chwieją, i narzekają na socjalistów! Runą one po tych prześladowaniach, po tych okrucieństwach bezdusznych, po pożarach, mordach i rabunkach.
— Nie — rzekła Anna — ojciec niech śpi spokojnie, ja pójdę gdzie indziej szukać litości! Ale dokąd?
W głowie się jej zawracało, myśl błądziła w kółku jakiemś, z którego wyjść nie umiała, pamięć nie przywodziła imion, władze słuchać nie chciały, bo ból serce uciskał.
Ale już mężne dziewczę było ubrane, gotowe. Anna spojrzała na portret matki, wiszący w jej izdebce, jakby zeń chciała zaczerpnąć odwagi i siły — i wyszła milcząca.
W kuchence, oparta o mur, płakała Kasia drżąca.
— Panienko, ratuj!
— Słuchaj — przerwała Anna do służącej — powiecie panu, gdy się obudzi, że ja poszłam do kościoła, do chorej przyjaciółki — skłamcie, co chcecie, byle był spokojny; a ty, Kasiu, mów, czy wiesz mieszkanie którego z przyjaciół panicza? Tu? Gdzie blisko?
— Z przyjaciół panicza? A, prawda! No! To tu zaraz jest jeden za Dobroczynnością; mieszka ich tam razem dwóch, co bywają u nas, obok hotelu Smoleńskiego, posyłał mnie tam kilka razy.
— Chodź ze mną.
Anna szła, ale drżała, nogi jej słabły; oparła się o mur, nabrała siły — otworzono wrota i wybiegły obie. — Ranek powoli z za mgły poczynał się dobywać, miasto spało w wilgotnych pieluchach milczenia. — Cisza, a pośród niej każdy krok przechodnia rozlegał się szeroko, grobowo.
— Idź ze mną — rzekła Anna do sługi — sama nie mogę... idźmy a szybko, już ranek...
Potrzeba było minąć odwach około Bernardynów, na którym słychać było szczęk broni, widać żołdaków na czatach, szydzących z wczorajszej krwi i klnących Polaków i Polskę. Anna przeszła powoli, z biciem serca, które jej do skroni skakało. Przed posągiem Matki Boskiej, który miał być świadkiem męczeństw tylu i okrucieństw, dogorywała jedna lampa; wszędzie w mroku snuły się jakieś postacie tajemnicze, które ukazywały się i ginęły, jak widma. Nareszcie dwie kobiety, drżące, dobiły się do domu. Kasia zastukała do bramy i weszła, poprzedzając Annę, na wschody zbłocone, ciemne, straszne... Ale dziewczę, zrodzone w Warszawie, miało ten instynkt, który inne stworzenia mają w lesie lub górach; wyrosła z tego bruku, wyhodowana w zakątach tych ciemnych, przeczuwała każde miejsce, poznawała je, nie widząc... Stukanie tak ranne do drzwi narobiło ogromnego hałasu w mieszkaniu, widocznie popłoch jakiś i postrach przyniosło, głos kobiecy ledwie nareszcie uspokoił; otworzono i Kasia ujrzała kilku młodzieży wśród dymu z fajek, już ubranych, potrwożonych, gwarzących cicho.
Anna weszła za nią natychmiast, a na jej widok młodzież doznała uczucia dziwnego poszanowania i trwogi jakiejś: wistocie była heroicznie piękną i natchnioną.
— Nie znam panów — rzekła do nich — powiedziano mi, że jesteście przyjaciółmi Franka... on jest od wczoraj ciężko ranny, potrzeba go ocalić. Na Starem Mieście co chwila może być rewizja, musimy go stamtąd wyprowadzić i złożyć w miejscu bezpiecznem. — Kto z panów tego się podejmie i dokąd go wyniesiemy?
— Tu, do nas — rzekł pierwszy słuszny młody blondyn, występując naprzód — tu, ja idę z panią i, jeśli potrzeba, wezmę go na ręce i przyniosę. O, domyślałem się, patrząc, jak się rwał do konia żandarma, który kobietę tratował, że pałasz, który spadł z góry, musiał...
Tu się wstrzymał, widząc, że od słów jego Anna bladła i chwiać się poczynała.
— Będzież on tu bezpieczny? — spytała.
— Ha, niebardzo, ale dokądże go w tej chwili przenieść? Zbyt daleko niepodobna, zawsze tu lepiej, niż w domu. Służę pani. Chodźmy!
— Ale każde z osobna — dorzuciła Anna — domyślanoby się może, widząc razem kilka osób.
— Ale, proszę pani — przerwała Kasia — juścić my go na ręku nie zaniesiemy, ażeby poszedł sam, to ja wątpię: wczoraj kałuża krwi z niego wyszła, a co jej tam stracił, nim doszedł do domu!
Kasia zamilkła, spojrzawszy na Annę.
— Zaniesiemy go, ja i pan — odezwała się Anna śmiało, idąc ku drzwiom.
— Pójdzie z nas kilku, jeżeli potrzeba — odezwali się drudzy.
— To zwróci oczy; niepodobna, połapią wszystkich — przerwała Anna.
— O, nie można! — zawołała Kasia, której się na płacz zanosiło.
— Czekaj pani — rzekł drugi chłopak żywo — tu na dole jest poczciwy dorożkarz, ja mu zaraz konie zaprząc każę i stanąć z dorożką na rogu ulicy Św. Jana. Franek się tam może dowlec z naszą pomocą, wsadzimy go i dowieziemy.
— Chodźmy! Chodźmy! — wołała niecierpliwie Anna. — Dzień bieleje w oknach, nie mamy chwili do stracenia... Prędzej! Prędzej!
— A! Chodźcie państwo, zmiłujcie się, bo tam, broń Boże czego — przerwała Kasia — i Jędrzejową zabiją, ona pewnie syna nie da, choćby ją mieli rozerwać — będzie go bronić.
Anna wyszła, prowadząc za sobą starszego, Kasia wiodła przodem, drugi chłopak zbiegł do dorożkarza. W ulicy coraz widoczniej już dniało i widoczniej też włóczyła się rozespana policja, mruczący a dziko spoglądający żołnierze.
W oczach Anny na widok tych ludzi coraz gorętszy błyskał zapał, rodziła się chęć zemsty.
Przybyli bez przeszkody do drzwi, które już były przymknięte. Anna pierwsza wpadła na górę; zapał, który ją prowadził i trzymał, starczył aż do drzwi; tu zrobiło jej się słabo, zatrzymała się, drżącą ręką napróżno szukała klamki. W pierwszym pokoju ciemno było jeszcze, brzask dnia, wpadający przez okna, słabo go ledwie rozświecał; Jędrzejowa otworzyła im sama, a postrzegłszy Annę, rzuciła się jej, płacząc, na szyję.
— O! Niech ci Bóg nagrodzi!... Chodź!... Jak spojrzy na ciebie, sił mu może przybędzie.
Wydała się w ten sposób, że wiedziała o wszystkiem; ale w tej chwili udawanie było niebezpieczeństwem. Franek drzemał, ból jednak ciężki usnąć mu nie dawał... był strasznie blady. Gdy Anna weszła na palcach, nie widząc jej, poczuł ją i zerwał się z okrzykiem słabym. Oczy mu zapłonęły, drugą rękę położyć musiał na sercu.
— Anna! — zawołał głosem cichym. — Anna!
— To ja! To ja!
Ale zbliżywszy się, ujrzawszy go, biedne dziewczę, któremu na łzy zbierało się od pół godziny, rozlała się płaczem powstrzymywanym. Napróżno zakryła sobie oczy. Gdy je podniosła, ujrzała Franka zaczerwienionym, odżyłym; szukał jej ręki, aby ją do ust przycisnąć.
W milczeniu spotkały się ich oczy przez łzy, i żadne z nich nie poskarżyło się na tę boleść, której winni byli chwilę niebieskiego szczęścia.
— Franku! Bracie! — rzekła Anna; — zdobądź się na siłę!... Wstań! Musisz stąd wyjść. Mamy dla ciebie schronienie bezpieczne... Trzeba uciekać, dopóki całkiem nie rozednieje. Oto twój przyjaciel... dorożka czeka cię na rogu Świętojańskiej ulicy... my ci pomożemy... wszystko drzemie... przepuszczą nas... Będziesz-że miał dość siły?
— Przy tobie! — zawołał Franek, podnosząc się.
Ale w tejże chwili osunął się na łóżko i pobladł. Złamał go straszliwy ból w ręku; zacisnął zęby, zmarszczył czoło, wstał powtórnie; zachwiał się, lecz z pomocą przyjaciela i Anny zrobił kilka kroków. Jędrzejowa stała nieco opodal, płacząc, łamiąc ręce, szepcąc modlitewki.
— O, pragnęłabym, żeby stąd uszedł, i nie mogę się z nim rozstać... Jak on pójdzie, to biedactwo, straciwszy tyle krwi?... Jak mnie tu samej pozostać?!
— Pani przyjdziesz do niego, ile razy się jej podoba.
— Ja panią zaprowadzę! — dodała Kasia pocichu.
— Śpiesz się! — szepnęła Anna. — Dnieje... Dnieje!... Poznają rannego po twarzy, po chodzie.
Nie było pożegnania z matką ani dłuższej rozmowy; coraz bielszy dzień zaglądał do okien, musiano pośpieszać. Franek z pomocą Anny narzucił na ramiona płaszcz i posunął się ku drzwiom; ale w głowie mu się kręciło i nogi mu się trzęsły.
— Siły, bracie! Trochę, tylko trochę! — mówiła Anna, podprowadzając go. — Zbierz się na nią... Kto chce, ten może.
Franek się uśmiechnął smutnie... szedł... Jędrzejowa prowadziła go, przeżegnywając, aż do wierzchołka wschodów; tu stanęła. A gdy jedyne jej dziecko znikło w ciemnościach, długo stała tam, jak wkuta, na progu; potem przyszło jej na myśl, że go jeszcze przez okno zobaczyć może w ulicy, i pobiegła do okna. Wychyliła się przez nie; ujrzała go z Anną, idącego powoli... mijali straże... znikli.
Staruszka padła na kolana przed obrazem Matki bolesnej i zemdlała.


VIII.

A! Kto nie przebył z nami tych chwil, tego ciągu lat dwóch, kto przywykł przypatrywać się tym wypadkom przez szkło uprzedzeń, wzgardy, chłodu i urzędowego potępienia, ten nie pojmie nigdy podniesienia ducha i olbrzymich ofiar, które ono codziennie rzucało na pastwę ślepym mordercom. W którymkolwiek z nich ludzkie jeszcze biło serce, ten wolał odjąć sobie życie, pójść sam na męki, niż być wspólnikiem katostwa; ale wielka większość zatwardziałych egoizmem, strachem, pychą śmiała się z tego, przed czem klękać powinna była. Ci męczennicy i święci wysznurowanym adjutantom pałacowym wydawali się demagogją, szują, buntownikami. W kołach urzędowych uczucia miłosierdzia, sprawiedliwości, rozsądku nawet, nikły przez niewolnicze, bałwochwalcze poszanowanie dla silniejszych ciemięzców.
Od małego dziecka do starca, wszystko było gotowe na śmierć; szło na nią spokojnie, bo z tą pewnością w duszy, że ginęło dla prawdy... Czy kaci mieli toż samo uczucie, ten sam spokój?
Jędrzejową biały, jasny dzień nieco uspokoił. Kasia dała jej znać, że Franek był bezpieczny; biedna wdowa odetchnęła i zaczęła machinalnie powracać do powszedniej pracy. Zakrzątnęła się około izby, w której widoczne były ślady wczorajszego nieszczęścia. Uprzątniono pierwszą; gdy weszła do drugiej, gdy ujrzała na podłodze zastygłą czarną plamę krwi synowskiej, pozostałe jeszcze rozrzucone odzieże, płótna zbroczone i wszystko, co tu przypominało Franka, łzy się jej puściły znowu, biedna kobieta załamała ręce, jak w pierwszej chwili, gdy syn jej wpadł zbroczony. Obraz wczorajszy odnowił się w jej oczach, niebezpieczeństwo powróciło na myśl.
Ale potrzeba było uprzątnąć co najprędzej, bo wieści chodziły, że od rana domy przetrząsano. Kaśka pośpieszyła wszystko pozbierać, pomyć, pochować.
Było już po dziewiątej, gdy Jędrzejowa usłyszała stukanie do drzwi i kilka głosów w sieni, domagających się otworzenia; przeczuła policję, której się spodziewała.
— Proszę-no prędzej otwierać!
— Otwieraj, bo drzwi wyłamiemy!
Kasia otworzyła. Weszły jedna za drugą pochmurne figury zwycięzców: cyrkułowy komisarz zimny, sztywny i czujący ogrom i wagę swojego posłannictwa, które mu dawało niemal prawo życia i śmierci; jakiś drugi mężczyzna w pół mundurowo ubrany, z obliczem uśmiechniętego kota, który trafił na trop myszy, i żandarm wąsaty, namarszczony, coś nakształt przebranego w mundur drapieżnego zwierzęcia, któremu życie nadało charakter psa gończego, naszczekującego nawet, gdy niema na co.
— A! Dzień dobry, mospani Jędrzejowa! — odezwał się cyrkułowy; — przepraszam za ranną wizytę bez zameldowania — dodał szydersko. — A gdzieżto syn waćpani?
— Mój syn od kilku dni już na wsi! — odpowiedziała spokojnie matka pobożnem kłamstwem.
— Dokądże to?... Do dóbr swoich pojechał? — przerwał szydersko komisarz.
— Co tam asani pleść będziesz!... Franciszek Plewa — dodał drugi, czytając z karty — uczeń szkoły sztuk pięknych, lat dwadzieścia i... to on!
— A tak, to on! — rzekł cyrkułowy.
— Ale go niema, powiadam, na wsi — przerwała Jędrzejowa.
— Niechże waćpani nie łże! — krzyknął surowo żandarm. — Jego widzieli wczoraj, jak niósł chorągiewki z orzełkami, a potem się bił z żołnierzem. Są świadkowie!... Gdzie syn?!
— Od kilku dni powiedział mi, że jedzie na wieś z kolegą; nie widziałam go!
— Z jakim kolegą? — zapytał wicemundurowy.
— Albo tam ja ich wiem?!
— Jakto, żeby troskliwa matka nie wiedziała, dokąd syn pojechał?!
— Cóżto, on małe dziecko? — obruszyła się Jędrzejowa.
— Ale to kłamstwo! — rzekł cyrkułowy. — My wiemy, że wczoraj się dobrze uwijał i był ranny.
— Ano, to lepiej wiecie, niż ja!... Dajcież mi pokój! — krzyknęła Jędrzejowa w gniewie.
— Widzisz aspani — rzekł zimno urzędnik w wicemundurze — gdybyś asani nie wiedziała istotnie, co się z nim dzieje i gdzie on jest, to byś się strwożyła sercem matki, dowiadując się, że raniony... A co? Hę?... I ja przecież mam dzieci — dodał, triumfując ze swej przenikliwości mundurowy psycholog.
— Gdybyś miał serce ojca, nie prześladowałbyś serca matki! — odparła Jędrzejowa. — Dajcie mi pokój.
Żandarm i ci ichmość spojrzeli po sobie; z kobietą nie było co gadać.
— Dajcie jej pokój! — rzekli do biuralisty, który stał gotów do dalszej indagacji. — Trzeba go szukać; on tu być musi. Był mocno ranny, powiadają... nie mógł ujść... Gdzieś go schowali.
I poczęli chodzić po kątach.
Mundurowy miał oczy kota; dostrzegł drzwiczki, otworzył je i zatrzymał się w progu, śledząc najmniejszą rzecz.
— Hm! — rzekł, — Świeżo zmyta podłoga! Co to jest?
— A to ja, proszę pana, zawsze w ten dzień myję podłogę; a że panicza niema, umyślnie posprzątałam, bo to taki tam nieład... Boże odpuść.
Komisarz, wicemundur i żandarm obeszli pokój. Indagator zastanowił się przed obrazem, począł kiwać głową, pokazując go żandarmowi.
— Oho! Co to oni malują!... Patrzaj waćpan, co to oni malują!... To jest malowanie przeciwko rządowo! Ta kobieta, ten sęp czarny... Ot! Jaki to duch panuje między nimi!
— Ale jego niema — rzekł żandarm — na co darmo czas tracić?... Chodźmy szukać gdzie indziej.
Mundur zielony zbliżył się z powagą do Jędrzejowej.
— Moja pani! — rzekł z tą łagodnością inkwizytora, którą przybierają, gdy chcą z głębi serca dobyć ci tajemnicę — źle bardzo waćpani czynisz, że ukrywasz syna i jego rozpustę. Rząd jest łaskawy i sprawiedliwy, ale w interesie własnym tej młodzieży musi poskramiać tego ducha buntu, który grozi społeczeństwu... Waćpani syn dorobi się wkońcu szubienicy.
— Wolałabym go widzieć na niej, niż na twojem miejscu! — odparła owocarka, biorąc się w boki. — I wskazała im drzwi.
Biuralista pobladł, żandarm ściął zęby, cyrkułowy ruszył tylko ramionami.
— Tylko bez tych wrzasków! — zawołał. — I asani możesz się dostać do cytadeli!
— Winni i niewinni do niej idą; co to u was dziwnego? — odparła Jędrzejowa. — No, to pójdę!
— Już to asanią nie chybi!
I grożąc, wyszli precz, dobijając się do drugich drzwi i plondrując po kamienicy.


IX.

Anna znużona, chora, pół żywa powróciła do ojca który gderał na jej ranne wyjście, nie umiejąc go sobie wytłumaczyć. Ufał jej wszakże i ani posądził o płochość.
Chodził tylko po pokoju, mruczał, zżymał się, spluwał, a wczorajsze wypadki i sen niespokojny wywołały w nim rozdrażnienie niezwykłe. Gdy Anna powróciła, zapytał jej tylko.
— A toż gdzie byłaś?
— Nie pytaj, mój ojcze! — odpowiedziała mu spokojnie; — chodziło o ocalenie człowieka, pomoc kobiety była potrzebna.
— Jeszcze i ty mi się w co wplączesz!... Co to takiego? — mruknął Czapiński. — Do czego to?
— Ojcze, musiałam! — mówiła Anna, padając na krzesło. — Nie gniewaj się, proszę, a wierz mi trochę!...
— Ale mi choć powiesz, co to było takiego?
— Teraz nic, później wszystko.
I dziewczę wybiegło, płacząc, a stary emeryt ruszył tylko ramionami i pokiwał głową.
— Jeszcze i mnie starego w co wplącze! — rzekł.
Na te słowa właśnie drzwi się otworzyły i twarzyczka uśmiechnięta pana Edwarda wsunęła się do pokoju, a za nią młodzieniec, którego ranna wizyta ciekawością, z jaką się dokoła oglądał, zdawała się tłumaczyć.
— Cóż pan mówi o wszystkiem wczorajszem? — spytał.
— Byłeś tam pan?
— Ja?... ja byłem na posiedzeniu Towarzystwa. Tam przecie nie było ludzi porządnych; hałastra, dzieciaki, przekupki... Myśmy obradowali nad wykupem czynszów... Ale cóż pan powiada, jestże to rozum? Jest to zastanowienie? Oni gotowi Towarzystwo rolnicze narazić. Muchanów tylko zęby ścina. Towarzystwo... komitet...
— E! — syknął zniecierpliwiony profesor — już to wasze Towarzystwo swoje podobno zrobiło. Co po trupie, kiedy tylko śmierdzi, choćby był najukochańszy za życia!
— Jakto, profesorze? O! Czuję w tem wpływ panny Anny.
— Wpływ na mnie! — oburzył się, śmiejąc głośno Czapiński; — gdzieżeś to słyszał, by jaja kury uczyły?
— A dziś to tak jest, panie profesorze!
— Ale nie u mnie! — odparł profesor. — Towarzystwo było instytucją śliczną, pożyteczną, zacną; ale dziś rozprawiać o nawozach i wykupie, kiedy w mieście krew się leje, to już gorzej, niż bezczucie. Sami na siebie wyrok piszecie! Róbcież co!
Edward milczący, poważny, jak zawsze, gdy usiłował udawać bardzo rozumnego, przybrał postawę pięknego urzędnika, znanego z czarnych oczu i łysiny, i odparł z powagą.
— Robimy, co możliwe i, jak senatorowie rzymscy, gotowiśmy na krzesłach naszych kurulskich...
— Gotowiście się dać otoczyć żandarmami dla bezpieczeństwa — rozśmiał się profesor.
— Cóż? Czy mamy pójść się bić na ulicę? — spytał Edward.
— Jeszcze nie — rzekł Czapiński — ale moglibyście choć wyleźć z gnojów i czynszów, kiedy was tam kupa, odezwać się przecie, że i wam i krajowi czegoś braknie.
Edward przybrał minę tajemniczą, zawsze na wzór fizjognomji, którą naśladować lubił, i rzekł:
— Zrobi się, co będzie można, — ale ta ulica, ta ulica! Co pan na to mówisz? Dzieci, studenci, uliczniki!
— Tak! Ja się dziwię także, iż na to zeszło, ale, nic nie robiąc, samiście sprawę rzucili w ręce dzieci — to nie ich, ale was potępią! Czytajcie historję: gdy książęta nic nie robią, występują z tłumów Masanielle, gdy starzy milczą, młodzi, a gdyby młodość zamilkła, zawołają o pomstę do niebios kamienie.
— Przyznam się panu, że nie wiem, co już odpowiedzieć — rzekł Edward — tak znajduję pana dziś dziwnie usposobionym, nie zrozumiemy się.
— Zdaje się — rzekł trochę szydersko profesor, zażywając tabakę.
— Po wczorajszej nauczce, zdaje się, że to się już nie powtórzy — rzekł Edward z przyciskiem.
— Myślicie?
— Dobrze ich tam przetrzepali.
— Kilku poraniono... zabito nawet.
— Bajki! Płazowano tylko... pognieciono.
Czapiński nachmurzył się i zamilkł, przeszedł się po pokoju.
— A co tam? Zimno na dworze? — spytał.
Edward, zdziwiony nagłą zmianą rozmowy, nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Zimno? Tak... wilgotno... a panna Anna?
— Panna Anna zmęczona, całą noc nie spała po wczorajszym strachu.
— Może tam była?
— Nie, ale patrzyła się na tę tragedję z rogu ulicy, a krzyk i wrzawa aż do nas dochodziły; było uciekających wielu przez Piwną, biegli pod naszemi oknami.
Edward nic już nie odpowiedział.
— Dziś zapewne macie panowie jakieś posiedzenie, idźcież na nie — rzekł profesor, pozbywając się go widocznie.
— Moje uszanowanie pannie Annie.
— Bardzo dziękuję w jej imieniu, dzień dobry.
— Dzień dobry.
I Edward wyszedł bardzo kwaśny. Pocieszało go to, że się musiał wydać wyższym nad gawiedź uliczną.


X.

Franek po śnie, który go nieco pokrzepił, po nowem opatrzeniu rany, z południa był trochę lepiej; uczuł, że młodość przemoże to niebezpieczeństwo, do piersi wstąpiła jakaś nadzieja; niepokoił się tylko tem, że właśnie nadchodziła chwila działania, dla której był już stracony.
W sąsiednim pokoju szeptano, odbywały się widocznie narady; wiedział zresztą, że po wczorajszej porażce, jutro, nim się Towarzystwo rozwiąże, spróbuje miasto raz jeszcze powołać je z sobą do czynu... a jego tam nie będzie.
Gdy tak pogrążony w dumach siedział ku wieczorowi, Anna, której niepokój w ciągłe się łzy rozlewał, nie wytrzymała, żeby się nie dowiedzieć o przyjacielu: przybiegła, śmiała, bo czysta na sumieniu, do łoża chorego, sama jedna, aby go słowem pociechy orzeźwić.
W tej maluchnej izdebce, o mroku, jakże ich cicha rozmowa spokojną była i słodką.
— Otóż — rzekł powoli Franek, biorąc jej drobną rączkę, którą do ust przyciskał — otóż całe może szczęście nasze, całe śluby moje, całe życie, Anno droga! Kto wie, co będzie ze mną, kto wie, co z nami? A ta godzina, którą dla mnie odkradasz, nie lękając się ludzi, obmowy, posądzeń, nie wzdrygając patrzeć na cierpienie... o, to niebieskiego szczęścia godzina! Ja jej nigdy, nigdy nie zapomnę! Nie jestże to najczystszy kwiat tego, co ziemia i życie dać mogą? Wierz mi, nawet ta słabość, rana, to kalectwo moje, coś dodają do tej szczęśliwości — jam rad, żem ranny.
— Mój drogi, — odpowiedziało dziewczę — jabym wolała mniej dziś tego szczęścia, krwią tak gorzko zaprawnego, a ciebie zato widzieć takim, jakim byłeś — nie z tą boleścią, którą musisz tłumić w sobie, która ci na twarz mimo twej woli się wybija. Nie mów, marzmy o przyszłości, uspokój się!
— Cóż się dzieje w mieście?
— Miasto spokojne, ale drży...
— Spokojnem być nie może.
— Mówię ci, pozornie przynajmniej, żadnego śladu ruchu, jak gdyby wszelką myśl manifestacji odrzucono.
— Cóż? Chybaby zmieniły się plany?
— Zdaje się... śpij, odpoczywaj i myśl o twoim obrazie.
— A czemże go malować będę! Ręka, kto wie, czy się podniesie, a przynajmniej nierychło.
— O, zobaczysz, młodość czyni cuda!
— Tak! Na to też cudu potrzeba, bo czuję ją martwą i jakby nie moją. — Nie mówmy o tem.
— Nie mówmy.
Ale nie mówiąc o kraju, ani o sobie, ani o miłości — bo wszystko rozgorączkowywało — wkońcu mówić nie było o czem. Potrzebneż tam słowa, gdzie niema nic wymowniejszego nad oczy i wejrzenie?
Chwila niepostrzeżenie upłynęła do mroku. Trzymali się za ręce, Franek był blady, ona płakała ale odwrócona do okna, sądząc, że łzy te niepostrzeżone przepłyną, nie ocierała ich nawet, aby się nie zdradzić tym ruchem; dopiero przy pożegnaniu postrzegł je Franek... i jemu z męskiej powieki wytrysła kropla rosy niebieskiej.
Jakoś dziwnie pożegnali się smutno.
Ledwie odeszła Anna, Młot się wcisnął do pokoiku; rany jego już były pozalepiane; pod pozorem fluksji zawiązał się chustką czarną, nogi mu tam czemś odsmarowali, i nieźle nawet chodził — nie było czasu odpoczywać. Młot przodkował a bez niego nic się nie działo; od południa więc był już w obrotach. Krzepił się to kieliszkiem wódki, to jadłem, to rozgorączkowaniem umyślnem. Żelazny to był, choć pozornie mały i słaby człowieczek, a dziecinna minka pokrywała w nim nieprzełamaną energję.
— No, dobry wieczór! rzekł wchodząc — Cóż ty? A jak ręka?
— Ano, wisi sobie, jest tam jej jakaś reszta, ale podobno niewielką już z niej mieć będę pociechę.
— Żartuj sobie z tego! Gdyby ci nawet ta odpadła, w tym wieku... ba, druga ci gotowa odrosnąć; ja wczoraj czułem się wniwecz zgnieciony, porąbany, jak łupina od orzecha, którą w tłuczku ściśnięto, dziś znowu jestem, jakbym się dopiero narodził.
— Szczęśliwy... ja dużo krwi straciłem.
— Odrobisz ją! Serce ci bije? Prawda? Wiesz przecie, że serce ją fabrykuje; spodziewam się, że w tak porządnej fabryce rzeczy pójdą, jak się należy... ale mi żal, żal ciebie, że ty nie będziesz z nami!
— A! Jutro, — więc będzie coś? — zapytał Franek.
— Spodziewam się! Demonstracja olbrzymia, przepotężna! Naprzód nabożeństwo na Lesznie za poległych z 25...
— Poległ kto?
— Podobno kilku z ran umarło, ale o to mniejsza... Z Leszna wyjdziemy na Stare Miasto; tu mamy przygotowane obrazy, obrazki, krzyże; przecież Moskale, co się na orły porywają, na godła Chrystusowe rzucić się nie mogą; myślę, że to nas od krwawych scen ocali. U Bernardynów sposobi się pogrzeb na ranną godzinę poczciwego jednego Sybiraka; orszak ze Starego Miasta połączy się z nim, pójdziemy do pałacu namiestnikowskiego i zmusim tych trutniów do jakiegoś stanowczego kroku; przecież i w ich żyłach nie woda płynie, a byle iskra...
— O, nie mówże mi! Ja tu w łóżku, bezsilny, w takiej stanowczej godzinie — to okropnie.
— Pokutuj za to, żeś gorączka; gdy Bóg da triumf, pójdziesz z triumfem w wieńcu laurowym.
— Triumf! — przerwał smutnie Franek. — Czyż i ty możesz mówić o triumfie? Czyż my, biedni, spodziewać się go, marzyć nawet o nim możemy? Czyż dla niego pracujemy? My idziem na męczeństwo, na śmierć, aby dać świadectwo prawdzie!
— Tak, i mimowolnie zwyciężym! — dodał Młot. — Jestem pewny, — tylko razem, tylko śmiało! — jak mówi rusińska piosneczka.
— Nie... padniemy — rzekł malarz — ale z pociechą tą, że po trupach naszych przejdzie kiedyś orszak zwycięski.
— Nie będę się sprzeczał z tobą, ale cóż mówisz o projekcie?
— Wszystko dobre — odparł Franek — tylko mi się nie podoba ranek; wątpię, żeby się to udać mogło. W biały dzień ludzie są zawsze mniej śmieli; mów, co chcesz, i godziny wpływ swój mają. Dużo ludzi, coby w nocy poszli, w blaskach słonecznych zlękną się szpiega i zdrajcy.
— Może ty masz i słuszność; jako malarz musiałeś się zastanawiać nad efektami słonecznemi — zażartował Młot. — Ale tu periculum in mora... O południu posiedzenie Towarzystwa Rolniczego się zamyka, obywatele i Komitet gotowi są natychmiast pójść w rozsypkę i zniknąć... Wszystko przepadło. Trzeba więc uprzedzić południe, a zelektryzujemy naprzód rannem nabożeństwem na Lesznie.
— Daj Boże!... Czegoś smutno.
— Wielka rzecz! Jesteś na kleiku i na romansie, są to dwie rzeczy osłabiające — zaśmiał się Młot. — Ja, przyznam ci się pocichu, miałem i mam serce paskudnie miękkie: każda twarz kobieca jest dla mnie snem o miłości — a takbym się wściekle kochał! Ale wiem, że, gdybym się dopuścił kochania, ojczyzna szłaby po kochance; tego nie chcę, i dlatego nie widuję innych kobiet nad te, w których z najlepszemi chęciami kochać się niepodobna... Przedewszystkiem ojczyzna!
Franek się tylko uśmiechnął.
— Bądź co bądź, — kończył młody chłopak — jutro wielka wyprawa, przechodzimy Rubikon... Moskale ogłupieją; coś wielkiego i stanowczego stać się musi. Siły ich nie są znaczne, będą się obawiały drażnić; my też dziś jeszcze nie możemy nic zrobić, ale odegramy praeludium, andante maestoso... Dobranoc!
Idę spać parę godzin, potem do roboty. Trzeba rozporządzić kohorty, rozesłać ludzi, rozgrzać serca i... przysposobić się do ucieczki, bo, kto wie? A tu, przyznam ci się, kasa moja i patrjotyczna wynoszą razem złotych ośm, groszy sześć. E, jakoś to będzie! Nie frasuję się. Dobranoc!
Ścisnęli się za ręce. Młot wybiegł, ale się zawrócił od progu.
— Hę! — zawołał. — Gdybyśmy oprócz dobrej nocy na wszelki wypadek powiedzieli sobie: Do widzenia u Abrahama!... Mnie może co spotkać!
— A widzisz!... Nie kochasz, a marzysz nie wiedzieć o czem!
— Prawda! To głupstwo... Ale niech cię pocałuję w czoło; nie bój się, chorej ręki nie dotknę.
Gorący pocałunek położył mu na czole i znikł.
Widzenie Anny, rozmowa z Młotem, ból, choroba, tęsknota, wszystko to razem rozpłomieniło Franka. Pomyślał o matce, jakby ją przeczuł, bo właśnie i ona wsunęła się do jego izdebki.
Bała się zdradzić syna. Czując, że ruchy jej policja śledzić może, nie śmiała przyjść we dnie; ale od połowy dnia latała po mieście, przesiadając z dorożki do dorożki, aby pobałamucić szpiegów, i odkryć, czy jej nie śledzą. Wchodziła do znajomych i wykradała się od nich tylnemi drzwiami; trzy razy przemieniała ubranie, naostatek dobiła się do Smoleńskiego hotelu; tu odprawiła dorożkarza, weszła aż na trzecie piętro w białej chustce, a powróciła osłonięta czarno i pociemku dopadła schronienia syna.
Biedna kobieta była znużona, pot lał się z niej kroplami; przywykła do siedzenia, zdyszaną była i osłabłą. Franek, nie wiedząc o niczem, a widząc ją tak pomieszaną, ręce jej tylko całował.
— Co to ci, matuniu?
— Ale co ma być? Zdrowam, jak pień! A ty? Jak tobie?
— Mnie doskonale! — rzekł Franek — tylko wolałbym był choć rękę stracić, byle nie dziś, nie teraz.
— Czemu?
— O, wiem ja coś!
Stara się też domyślała, ale zaprzeczyła.
— Co ci się śni? Myśl lepiej, żebyś mi był zdrów; bo wiesz, że ty dla mnie całym światem... Dochowałam się pociechy... teraz jam stara, ty mnie musisz pielęgnować.
— Matuniu, nie przypominajcie mi tego! Gdy pomyślę, że może ręką władać nie będę!...
— Masz głowę... jużci i tej ręce tak się złego nic nie stanie. Bóg łaskaw na poczciwych ludzi, a ja będę się tak modlić! Ale tyś tu sam! Chyba ja przy tobie zostanę; to ci choć poprawię pościel, przyniosę, co trzeba...
— O, co na to, nie pozwolę — odparł Franek. — Dosyć, byś matko dziś w domu nie nocowała, już szpiegi wiedzieć będą. Potem do mnie tu na noc przyjdzie cyrulik, i nic mi nie potrzeba! O, idźcie, matuniu! Idźcie, proszę, i spocznijcie!
Jędrzejowa westchnęła, chciała się choć popatrzeć na swe dziecię.
— To mi choć pozwól posiedzieć, dopóki cyrulik nie przyjdzie.
I zaczęła wyjmować różne drobne rzeczy, których nabrała z sobą po sklepach, wszystko, co sądziła, że jakąś dziecku ulgę i wygodę przynieść może. Sok, bułki, owoce, jakiś rosołek w garnuszku, który gotowała sama — były to macierzyńskie pomysły serca, na które nikt, oprócz kobiety i matki, zdobyć się nie może. Ustawiała, to poprawiała poduszki, porządkowała w izdebce, aż nareszcie nadszedł cyrulik. Był to znak do odejścia.
Jędrzejowa ucałowała syna w milczeniu, zawiesiła mu na szyi relikwje świętego Bonifacego, przeżegnała krzyżem świętym, zapłakała... Trzy razy wracała ode drzwi, aż nareszcie, zdobywszy się na siłę, wysunęła z domu, skręciła przez Dziekankę, przez Saski plac, Wierzbową, Bielańską i Długą, kołując, nim do domu doszła. Chciała zmylić szpiegów, choć zapewne na ten raz mieli oni co innego do roboty.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.