Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
94
J. I. KRASZEWSKI

— A czemże go malować będę! Ręka, kto wie, czy się podniesie, a przynajmniej nierychło.
— O, zobaczysz, młodość czyni cuda!
— Tak! Na to też cudu potrzeba, bo czuję ją martwą i jakby nie moją. — Nie mówmy o tem.
— Nie mówmy.
Ale nie mówiąc o kraju, ani o sobie, ani o miłości — bo wszystko rozgorączkowywało — wkońcu mówić nie było o czem. Potrzebneż tam słowa, gdzie niema nic wymowniejszego nad oczy i wejrzenie?
Chwila niepostrzeżenie upłynęła do mroku. Trzymali się za ręce, Franek był blady, ona płakała ale odwrócona do okna, sądząc, że łzy te niepostrzeżone przepłyną, nie ocierała ich nawet, aby się nie zdradzić tym ruchem; dopiero przy pożegnaniu postrzegł je Franek... i jemu z męskiej powieki wytrysła kropla rosy niebieskiej.
Jakoś dziwnie pożegnali się smutno.
Ledwie odeszła Anna, Młot się wcisnął do pokoiku; rany jego już były pozalepiane; pod pozorem fluksji zawiązał się chustką czarną, nogi mu tam czemś odsmarowali, i nieźle nawet chodził — nie było czasu odpoczywać. Młot przodkował a bez niego nic się nie działo; od południa więc był już w obrotach. Krzepił się to kieliszkiem wódki, to jadłem, to rozgorączkowaniem umyślnem. Żelazny to był, choć pozornie mały i słaby człowieczek, a dziecinna minka pokrywała w nim nieprzełamaną energję.
— No, dobry wieczór! rzekł wchodząc — Cóż ty? A jak ręka?
— Ano, wisi sobie, jest tam jej jakaś reszta, ale podobno niewielką już z niej mieć będę pociechę.
— Żartuj sobie z tego! Gdyby ci nawet ta odpadła, w tym wieku... ba, druga ci gotowa odrosnąć; ja wczoraj czułem się wniwecz zgnieciony, porąbany, jak łupina