Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
59
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

Młot poczuł, że mu coś około serca połechtało — ale nie zmiękł.
— Pani moja — rzekł zcicha — będziemy płakali, gdy będzie czego... a teraz do roboty; łzy dla pana Boga, na ludzi rąk potrzeba.
— Żebyście się też temi rękami choć przeżegnali — zawołała staruszka.
Ale Młot, nie dosłyszawszy nauki, wbiegł już do izdebki Franka i drzwi się za nim zamknęły, a Jędrzejowa sama przeżegnała je zdaleka.


IV.

Długich kilka miesięcy ubiegło od pierwszych scen, któreśmy skreślili — i dzielą je od tych, które dalszą powieść naszą tworzyć mają. Czas ten upłynął napozór cicho i spokojnie, nikt jednak, prócz rządu, nie łudził się tą ciszą pozorną; umysły były poburzone, serca rozkołysane, potrzeba stanowczych jakichś kroków nadto widoczna — aby kto jej mógł zaprzeczyć.
Dzielił się wszakże kraj na dwa obozy, jednoczące się w pragnieniach, rozchodzące w pojęciach środków.
Szlachta i matadory inteligencji, chłodniejsi, średnia klasa zbogaconych, chciała, naśladując europejski obyczaj, grać w szachy opozycji z Rosją i powolną presją wymóc na niej ustępstwa, któreby dały siłę do dalszego — nieokreślonego — działania... kiedyś... jakoś — przy pomyślnych okolicznościach.
Panowie ci, którym w gruncie brakło odwagi i idei, chcieli dojutrkostwem zastąpić plan roboty i utrzymać się w granicach legalnych — w kraju, w którym prawa nie było żadnego, ani takiego, do któregoby się mógł