Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
26
J. I. KRASZEWSKI

Znać było w ogromie myśli, wylanej na to płótno, w doborze form, co ją wyrazić miały, młodość artysty, gorącość ducha, który sądzi, że siłą słowa zbudzi świat martwy; — ale obraz był smętny i robił istotnie wrażenie na patrzącym.
Franek go malował, wiedząc dobrze, że ani w szkole sztuk pięknych, ani na wystawie tem dziełem nie będzie się mógł pochlubić, boby odgadnięto uczucie, co go skreśliło — ale potrzebował wypowiedzieć, co miał w duszy... Najboleśniej mu było, że nawet Annie rysunek mógł tylko pokazać.
Ale dziś obraz minął, nie spojrzawszy nań, i padł na łóżko w wielkiej walce z samym sobą.
Młodemu jeszcze przed rokiem śmiało się życie, dziś wstawało ono przed nim z surowem obliczem obowiązków. — Franek czuł konieczność poświęceń i boleść rozstania z tem, co mu na świecie było najdroższem.
I walczyła w nim potrzeba życia z potrzebą ofiary — dla ojczyzny.
— Niema się co łudzić — rzekł w sobie — morituri te salutant!... Świecie różanych nadziei, od dziś myśmy nie swoi. — Budzi się ojczyzna, wstaje, woła do dzieci: „Podajcie mi ramiona, dźwignijcie z grobu!“ Mamyż odmówić jej ręki? Mamyż powiedzieć małoduszni: „Nie... nie damy ci ręki, bo my cię nie podźwigniemy, a zginiemy z tobą“. — A! Ale cóż się stanie z matką biedną, i co się stanie z Anną, gdy mi paść przyjdzie, jęczeć gdzieś w kajdanach na Sybirze, lub skończyć życie od kuli czy od bólu, gdy nas zwyciężą!
I pomyślał, a głos wewnętrzny odpowiedział mu:
— Jest Bóg dla sierot, jest ojczyzna, co je przytuli...
— Gdy raz rzucę się w tę drogę — mówił do siebie — nie panuję już nad sobą, muszę iść do ostatka... a tam... czuję śmierć... Umrzeć tak młodo, nie skosztowawszy