Dwunasta biła na zegarach, gdy pocichu garstka ta, skończywszy robotę, rozpłynęła się nieznacznie w różne strony Starego Miasta.
Wieczór był pochmurny i mglisty, lampy oświecały blado ledwie najbliższe przedmioty. O mroku w oknach pałacu namiestnikowskiego zajaśniało pierwsze piętro, sale, w których zasiadało Towarzystwo Rolnicze, śpiesznie pragnące ukończyć swe narady.
W mieście panował jakiś ruch niezwyczajny, choć napozór nadzwyczajnego się nic nie działo; na ulicach przechodnie podawali sobie na ucho jakby hasło tajemnicze: — „Na Stare Miasto!“ Ze wszystkich stron ciasnemi uliczkami płynął lud, szczególniej młodzież, czeladź, kobiety, ku ulicy Ś. Jana i Długiej, pod kościół Pauliński.
Ale w miarę, jak tu kupiły się tłumy, stojące spokojnie w jakiemś niemem oczekiwaniu, i rosyjskie straże, policja, żandarmi poczęli się budzić, zaglądać, przeciskać. Tu i owdzie przelatywał konny posłaniec... zabiegały kupki żołnierzy, nie mogące się przecisnąć przez skupiony lud, nie śmiejąc jeszcze nań się rzucić.
Chwilę jakoś w milczeniu oglądano się, szeptano, czekano... A wśród tych mas zbitych przerzynał się ktoś młodszy jakby z rozkazem, zdyszany, rozgorączkowany, i przed nim ustępowali się wszyscy. W oknach wszystkich piętr Starego Miasta wysokich jego starych kamieniczek, świeciły wszędzie pozapalane światła, pełno było głów naciśniętych, ciekawych.
Tłum był tak gęsty, że, zdaje się, rzucona z góry szpilka na brukby nie padła; przytomni coraz się czuli cieśniej,