ofiar pochłonęły ciemność i milczenie, Abramowicze, Lejchtowie i cała ta psiarnia pańska! Nie lepiej zginąć, mordując i broniąc się w jednej chwili, niż męczyć się i służyć im za codzienne pośmiewisko...
— Dość! Dość! — przerwał Franek — Jak powiada Czapiński: alea iacta est, ale ty wiesz: w przeddzień największej ofiary Chrystus Pan oblewał się potem krwawym i płakał — dusza wzdryga się i broni, żegnając może z ziemską nadzieją!
— A! Zapomniałem! Ty się kochasz! Ot i cała tajemnica ślamazarności! — dodał Młot. — Przepraszam.
A wieszże ty, jak ja się kocham? — odparł z pewną dumą Franek. — Myśmy oddawna oboje pożegnali szczęście marzone. Ona przyrzekła mi przychodzić na mój grób, jeżeli mogiłę mieć będę, a zamąż nie wyjść nigdy, lub za mną powlec się na Sybir... lub polec obok mnie, jeśli będzie można... Ty jej nie znasz. To serce złote! To dusza polska! Ja jej przyrzekłem skonać z jej imieniem na ustach. Oto śluby nasze... Ale biedna matka moja, ona chyba tego nie przeżyje.
— Dlaczegóż u kaduka, robisz się zawczasu męczennikiem? — przerwał Młot. — Słuchaj, i ja mam ojca, mam matkę, świętą i zacną, a kochającą mnie — no... tak, jak się kocha najmłodsze dziecię — to dosyć powiedzieć... i ja też kocham może gdzie jakiego koczkodanika, ale na hasło: „Ojczyzna!“ — żołnierz, staję w szeregu i idę, choć wiem, choć czuję, choć pewien jestem, że zginę.
Ścisnęli się za ręce.
— Wiesz, odparł ciszej Franek, i ja tego jestem pewny; są przeczucia, które nie mylą.
— A zatem niema już co i gadać! — zawołał Młot, uśmiechając się. — Chodźmy chorągiewki rychtować, a wesoło, a raźnie! Zajdźmy, jak poczciwe słońce w różowych obłokach!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/70
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
68
J. I. KRASZEWSKI