Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
53
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

— A! Tak...
— Dodałeś, że to wymaga dosyć długich wywodów.
— Wistocie — odparł Franek, przychodząc powoli do przytomności, bo mu wejrzenie Anny, która się ukazała w progu drugiego pokoju, dodało otuchy — nie jest rzeczą łatwą zdać sprawę ze stanu umysłów i biegu rzeczy.
— Tem bardziej jestem ciekawy, jeżeli waćpan wistocie co wiesz!
— Tyle, co i drudzy; niema w tem żadnych tajemnic tak dalece — począł Franek. — Właśnie co jest najdziwniejsze może w tem wszystkiem, że się to robi jawnie; że należą do tego spisku wszyscy prócz tych, którzy się sami swemi uczuciami z niego wyłączyli; że ja, chłopak uliczny, drugoklasista, księża, kobiety, nieznajomi przechodnie spiskują w biały dzień wejrzeniami, szeptem, uśmiechem. I to czyni sprzysiężenie nasze silnem, bo w niem niema i nie może być zdrajcy.
— Otóż to utopje wasze! — zawołał Czapiński. — Przecież to ludzka sprawa i po ludzku iść musi; nie jesteśmy wyjątkiem z reguły ogólnej.
— Przepraszam profesora; ja sądzę, że jesteśmy w takiem wyjątkowem położeniu. Długie cierpienie usposabia naród, jak sfanatyzowanie organizuje pojedyńczych łudzi. Wiadomo, co człowiek wycierpieć i co zrobić może w tym stanie szczególnym, w jakim naprzykład byli konwulsjonerowie paryscy za diakona Paris; wszakci tak samo i lud umęczony dokazać może cudów w dziejach nieznanych.
— Lepiejby się jednak nie spuszczać na cuda — rzekł Czapiński. — Mów acan, co się święci i jak? Chcesz mnie, widzę, zbyć lada czem.
Właśnie w chwili, gdy to natarczywie rzucone pytanie obiło się o uszy Franka, drzwi powoli się otworzyły i wszedł pan Edward, którego rano spotkali w Saskim ogrodzie;