Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
63
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

i rząd i samo Towarzystwo chciało odbyć szybko, obietnicami zbywając naciskających o wystąpienie stanowcze. Sądzono, że ostrożność zapobieży wszelkiemu wybuchowi, od którego strzeżono, biegając i zawczasu zastraszając okropnemi ostatecznościami: skasowaniem towarzystwa, które wistocie już było na śmierć samo przez siebie skazane.
Rząd jeszcze się go obawiał, bo czuł, że komitet, wybrany większością, mógł w danym razie stanowić jakąś narodową władzę; bojaźliwi nawet członkowie jego, pocichu, przy drzwiach zamkniętych, rozdawali między siebie ministerja, pewni, że przy szczęśliwym rzeczy obrocie oni ich byli najbliżsi; — komitet sądził się jeszcze bardzo silnym i myślał, że przedstawia kraj.
Ale przedstawiał tylko siłę ostrożną bezwładnego oporu; serce narodu biło żywiej w samej stolicy i jej mieszkańcach. Lekceważono sobie tę tak nazwaną garść czerwonych i ulicę.
Przez to półrocze w położeniu Franka i znajomych nam osób nic się prawie nie zmieniło; zyskał tylko młody człowiek wolny wstęp do domu profesora, który sprawą ogólną mocno się zajmował; był ciekawy, a od Franka zawsze się czegoś mógł dowiedzieć, choćby takiego, o czem już wprzódy wszyscy wiedzieli. — Edward przychodził także, ale, zawsze zachowawczej pilnując drogi, obrzydł Czapińskiemu swym pożyczanym rozumem. Mieli wówczas wszyscy biuraliści towarzystwa jedną głowę, której gotowe aksjomata karmiły wielką ciżbę, jak ów chleb na puszczy — dzielili się niemi wszyscy.
Nie mówimy już o Annie, która z eleganta śmiała się grzecznie, ale w sposób drażniący prawie.
Powinno go to było odstręczyć; stało się wcale inaczej. Edward, niezmiernie zdziwiony, że nie potrafił ująć prostego dziewczęcia, że ani postacią, ani rozumem, ani