Atma (Rodziewiczówna)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Atma
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Samolik z Bereźnicy, wiosną — w towarzystwie czterech sąsiadów — ruszył na letnie zarobki. Zgodził ich żyd agent — do roboty przy szosie — i oto wedle umowy stawili się w oznaczonym terminie w miasteczku Jeziercach. Od stacyi kolei przyszli pieszo dziesięć wiorst w głąb kraju — przez piękne lasy — i około zachodu słońca ujrzeli przed sobą szeroki widok na osadę — szeroko rozsiadłą — murowaną — uwieńczoną wieżycą kościoła — otoczoną jakby sierpem — taflą wód jeziora.
— Jakby na straży miasteczka stał przy drodze młyn wodny, murowany, wielki — u gardzieli, skąd wypływała rzeka. Za jeziorem prawie jak las wyglądał park, i świeciły czerwone dachy — okazałej, pańskiej rezydencyi. Przy drodze jeżyły się sterty zwiezionych na szosę kamieni.
— Ot i nasza tu będzie robota! — rzekł Samolik.
Ruchem ramion poprawili na plecach worki swe podróżne, i ruszyli raźno naprzód — zajęci tem jutrem znojnem, radzi wziąć się do trudu. Przed młynem tłok był furmanek i ludzi, ładujących worki mąki. Stanęli podróżni, żeby się pogapić, rozpytać o swego żyda.
Ale nikt z nimi mówić nie miał czasu, bo robota nagliła i co raz z magazynu przy młynie rozlegał się głos napędzający do pośpiechu. Samolik zawsze ciekawy zajrzał do wnętrza. U wagi stał człowiek w wytartym kożuszku, ubielony mąką i zdawał wory żydowi.
— Karliński! — wyrwało się z ust Samolika z wyrazem radosnego zdumienia.
Tamten głowę podniósł, spojrzał, uśmiechnął się, ale tylko skinął i dalej ważył, notował, napędzał robotników.
Dopiero gdy transport był kompletny, pożegnał żyda odbiorcę, magazyn zamknął i przywitał niespodziewanego znajomego.
— Wyście tu poco przybyli?
— Do szosy zgodził Juda Grosberg, nas pięciu z Bereźnicy. Ot, spotkaliśmy się! Dziwo! Poznaliście mnie? Toć pięć lat, jak wtedy razem byli przy moście? Pamiętacie?
— Jakby wczoraj. To całe lato tutaj będziecie?
— Pewnie! A wy co? Dzierżawicie ten młyn?
— Uchowaj Boże. Młyn grafski, dworski, dzierżawi pan Baczyński, w miasteczku ma dom, bogacz. Tu służę, już trzy lata.
— Tu mieszkacie?
— A niby tu mam stancyę, w miasteczku się stołuję.
— Toście się nie żenili?
— Nie.
— To czemu swojej starej nie zabierzecie? Księdza u nas zmienili, nowy na szpitalne baby narzeka, drew nie daje. Już dwie z ziębiu zmarło w poście. Dawnoście i nie pisali do matki.
Ze drzwi młyna wytknął się młynarczyk.
— Panie, grafska osypka wyszła. Co zesypywać?
Karliński skoczył do wnętrza. Towarzysze zwołali Samolika.
— Idźmy do miasteczka. Późno. Trzeba szukać żyda, rozmówić się, spocząć.
Obejrzał się Samolik i ruszył. Całe lato, co dzień będzie tędy na robotę iść, będzie czas na gawędę.
Zmierzchało, gdy Karliński robotę młynarczykom wydzielił i ruszył do miasteczka.
Wieczór był marcowy, ostry, szumny od wichru, ale pachnący już wiosną i upajający jak wino. Ludzi dużo snuło się po drodze i zaułkach, a po mieszczańskich sadach nad jeziorem wystawały pod płotami, u wody, dziewczęta śpiewające, chichoczące. Pozdrawiali wszyscy uprzejmie Karlińskiego, snać znali go i lubili.
Na jednej z ulic wszedł do porządnego, murowanego dworku i otworzył z sieni drzwi na prawo. W pokoju paliła się już lampa i przy stole siedział w wielkim fotelu stary łysy, żółty na twarzy mężczyzna i dziewczynina może dwudziestoletnia, czytała głośno gazetę. Na skrzyp drzwi, stary spojrzał z pod nawisłych siwych brwi i poprawił się na fotelu, wyciągając rękę po grubą rachunkową księgę.
Dziewczynka uśmiechnęła się do wchodzącego.
— Dobry wieczór, Karliński! Cóż tam? Nic złego? — spytał stary.
— Wszystko dobrze. Zdałem wagon mąki Szubie. Przyjąłem orkisz na kaszę. Skończyłem dworskie mlewo. Przyniosłem z drobnego targu siedem rubli i próbkę żyta, które dostawił pan Bajkowski. Zabiorę gazę na pytel.
— Woda dobra?
— Grzeczna. Zastawki sprawione!
— Na dworze pięknie?
— Jako wiosną.
Stary stęknął, skrzywiły mu się rysy.
— A mnie trzeba tu gnić. Madziu, idź do matki, niech tę gazę przyniesie.
Gdy dziewczynka wyszła, sięgnął poza siebie, w fotel, dobył pugilares i schował weń, położone przez Karlińskiego pieniądze. Chwilę myślał, bębniąc palcami po stole, wreszcie pugilares schował, a sięgnął po rachunkową księgę. Karliński dobył notatnik.
— Pensye miesięczne 40 r. Kowalowi 5 r. kop., deski 7 r. 30 kop., dębina 3 r. — począł dyktować.
— Z drobnego targu wyciągniesz! Dobrze? — mruknął stary, trochę nieśmiało.
— Dobrze, panie. Tylko czy pan już posłał dla Jaśka do szkoły?
— Posłałem. Madzia nosiła na pocztę.
— Pisał do mnie, że bardzo szczęśliwy i panu wdzięczny.
— Mnie! Niech tobie będzie wdzięczny. Żeby nie ty, musiałby we młynie siedzieć i pracować!
— Dobrze się stało wszystkim. Zły by z niego był młynarz, a sławny będzie rzeźbiarz!
Stary ręką machnął.
— Zrobiłeś jak chciałeś, a ty swej obietnicy dotrzymaj.
— Czy nie dotrzymuję?
— Ja nie wiem. Co to może wiedzieć paralityk. Przykuty jestem do tej izby i stołka. Jakubowicz śmiał się wczoraj, że w młynie przesypiasz noce, przeromansowane z tą rozwódką, córką organisty.
— Żarty lubi pan Jakubowicz! — odparł spokojnie.
Do pokoju weszła młoda piękna kobieta. Ukłonił się Karliński i wziął z jej rąk paczkę gazy do pytla.
— Żegnam państwa! — rzekł, cofając się do drzwi.
— Wieczerza gotowa! — rzekła uprzejmie gospodyni.
— Dziękuję. Muszę prędko do młyna wracać, jeszcze ten pytel do rana narządzić. O pszenicę Szuba się dopomina.
— Pani Szymborska smaczniej gotuje — zaśmiała się kobieta.
Żachnął się, ale nic nie odrzekł i raz jeszcze pożegnawszy, wyszedł.
Skierował się na rynek i do plebanii. Od dwóch lat miał wikt i opierunek z rąk poczciwej starej Koźlakowskiej organiściny, zżył się z nimi; byli to ludzie prości, dobrzy, cisi. Od jesieni wszystko się popsuło, od dnia, gdy wróciła do nich niespodziewanie jedyna córka, zamężna za urzędnikiem, którego losy służby przerzuciły aż na Kaukaz. Wróciła z przewróconą głową, fantastyczka, nerwowa, z bezustannym niepokojem w duszy, i buntem na los i życie. Czas jej schodził na płaczu lub wybuchach wesołości, na spacerach, na gorączkowem zajęciu, lub okresach kompletnej apatyi i bezczynności.
Oddawna Jaworski czuł na sobie jej oczy żebrzące, błagalne, rozpaczne prawie — oddawna wiedział, że ta nieszczęśliwa, chora dusza — u niego szuka oparcia, siły, że ta kobieta do stóp mu się ściele — i oddawna żył w rozterce ze sobą — w walce — w niepokoju.
Czasami był pewny, że powinien odejść — czasami był pewny, że powinien pozostać.
Przykazanie, które sobie za cel życia postawił, być dobrym — i które dotąd w wykonaniu dawało mu taką jasność w duszy — tym razem szarpaniem było — zgiełkiem — sprzecznych zdań i postanowień — i tak trwało — oddawna.
Dziś postanowił odejść — i z tem wszedł do mieszkania Koźlakowskich — na plebanii. Byli wszyscy troje. Stary reperował skrzypce — Szymborska cerowała kościelną bieliznę, stara na jego widok zakrzątała się podawać mu posiłek i gadać życzliwie.
— Słyszane rzeczy! Na obiedzie pan znowu nie był — i nie przysłał młynarczyka nawet. Zdrowie pan straci, z sił spadnie. I poco! Ten sknera kielniarz Baczyński — zamrze której nocy, i Jakubowicze okradną sieroty. Nie poradzi pan takim!
— Tak źle nie będzie. Stary mi ufa, dzieci kocha, a Jakubowicze nie złodzieje. Zresztą wystarczy dla wszystkich — żony też nie skrzywdzi.
— Panu każdy dobry i uczciwy — bo pan sam taki. Wedle pana to złych ludzi wcale niema na świecie.
— Bo i niema. Są tylko głupi.
— A którzy głupi? — zagadnęła Szymborska.
— Ano właśnie ci, których złymi nazywają.
— To i nieszczęśliwych może niema? — spytała ponuro.
— Oj — i tych nie brak. Każdy ze siebie może zrobić szczęśliwego, albo nieszczęśliwego.
— Albo to prawda. Już się rodzi człowiek na zły lub dobry los, i jak komu niedola sądzona, niema ratunku. Temu tylko dobrze, co ma serce z kamienia.
— Tedy trzeba się starać, by serce mieć twarde!
— To też panu dobrze! — mruknęła szyderczo.
Milczał — jedząc spiesznie. Potem zapalił papierosa i rzekł do Koźlakowskiej.
— Myślę niedługo własne gospodarstwo założyć.
— Żeni się pan?
— Nie. Mam żonę — inośmy się rozeszli. Matkę chcę sprowadzić sobie na gospodynię.
Koźlakowska pokiwała głową.
— Niech to pana nie uraża — ale żona, co pana porzuciła — toć dopiero musiała być — głupia wedle pańskiego powiedzenia.
Szymborska zerwała się z miejsca, cisnęła robotę, zarzuciła chustkę na głowę, i wyszła.
Starzy spojrzeli po sobie z niepokojem, i zapanowało długie milczenie.
Jaworskiego znowu zdjęła wątpliwość, strach, jakiś niepokój, czy dobrze czyni.
— Dobranoc państwu! — rzucił śpiesznie, i wyszedł. Na placu przed kościołem pusto było, noc nie miała miesiąca, chmur się nasunęło wiele, deszczowych, wiosennych, w powietrzu było pełno wilgotnej woni nabrzmiałych pąków, ani tchnienia wiatru.
Ziemia czekała na ciepły deszcz jak na nowe życie, gdzieś w chmurach grały pieśń powrotu klucze wędrownych ptaków.
Jaworski skręcił w boczną uliczkę, nad jezioro, pewny, że tamtędy wróci do młyna nikogo nie spotkawszy. Lękał się dziś Szymborskiej, czuł w sobie litość, słabość, żal dla niej.
Jutro napisze do Bereźnicy, pośle staruszce Karlińskiej pieniądze na drogę. Samolikowa ją przywiezie. Tymczasem może kiedy przy okazyi rozmówi się z Szymborską, może ją uspokoi, trafi do tej biednej duszy łagodnem słowem.
Był już u młyna. Świeciło się przy kamieniach, woda szumiała na kołach, wewnątrz huczały maszyny. Dyżurujący młynarczyk gwizdał oberka. Jaworski stanął, spojrzał po jeziorze, wciągnął z przyjemnością w płuca wilgotne, wonne powietrze. Nagle drgnął, poczuł, że ktoś stoi za nim, obejrzał się, dwoje ramion spadło mu na szyję, gorące smukłe ciało kobiece przywarło do niego, duszący szept zaszemrał.
— Zlituj się nademną. Nie chcę umierać.
Chciał odepchnąć, oswobodzić się, ale nie mógł być brutalnym, nie potrafił.
Kobieta trzęsła się jak w febrze, zęby jej dzwoniły.
— Chodźmy stąd. Niech się pani uspokoi! — rzekł cicho.
— Ja — ja nie chcę spokoju. Ja tu żyć dłużej nie mogę! Ja śmierć sobie zrobię. Zlituj się! — jąkała.
Jego jakby zaraził ten dziki szał.
— A potem co? — szepnął.
— Co mi tam potem! Niech będzie śmierć. Ale ja muszę żyć, ja muszę z tobą być. Potem wyrzuć, bij, lżyj, plwaj, nogami kop! Co mi! Twoją być, twoją choć chwilę — choć tę jedną noc. Zlituj się, ja ginę, umieram!
Bez słowa już otworzył drzwi swej stancyi, czując, że uledz musi, nawet nie próbując się opierać, ani rozważać.
A potem, gdy przyszła refleksya, nie żałował swej słabości patrząc na zmianę zaszłą w usposobieniu Szymborskiej. Była jakby przeistoczona; promienna, słodka, dobra, uległa. U rodziców pracowała dzień cały w ogrodzie, w kuchni, w domu, dla każdego miała dobre słowo i życzliwość, dla niego jakby kult niewolnicy i wdzięczność.
Nie kochał jej ale czuł się potrzebnym, wielbionym, pożądanym i sprawiało mu to zadowolenie, dawało życiu urok.
Po miasteczku wieść się rozniosła prędko. Podpatrzyli młynarczyki, rozpletły kumoszki.
Szymborska teraz codziennie przynosiła mu obiad do młyna, sprzątała stancyę, prała i sprawiała odzież, święta i niedziele spędzali razem, panowało przeciwko nim srogie choć głuche oburzenie opinii.
On pochłonięty robotą, ani słyszał, ani myślał o tem, kobieta nie dbała.
— Baczyńska psy na mnie wiesza! — rzekła mu kiedyś przyniósłszy obiad.
— No! — spytał obojętnie.
— Z zazdrości!
Ruszył ramionami.
— Nie wiesz! Ginie za tobą.
— Śni ci się!
— Wiem. Zwróć uwagę.
— A to po co! — uśmiechnął się.
Ale gdy tego wieczora poszedł z raportem do swego gospodarza zauważył, że Baczyńska była opryskliwa i ponura, stary też jakiś niechętny, szukający przyczepki.
Ale we młynie wszystko szło bez zarzutu, więc tylko gdy odchodził, stary rzekł:
— Kaleka nieszczęsny musi być na ludzkiej łasce, i na wszystko patrzeć przez szpary.
— Oprócz pana, cały świat mnie pilnuje i jest kilku amatorów na moją posadę. Więc niech pan będzie spokojny. Kontrola pewna! — odparł Jaworski swobodnie.
— To też słyszę wiele! — mruknął stary.
— Ej, nie wiele. Chyba tylko jedno!
— Z takiego jednego wszystko złe.
— A kiedyż to pan matkę swą sprowadzi? — wtrąciła Baczyńska. — Niema pan teraz dla niej miejsca w stancyi?
— Miejsce jest — ale trudno się we dwoje utrzymać z piętnastu rubli miesięcznie.
— I... i... i... — matka nie taka kosztowna jak kochanka! — wybuchnęła kobieta. — Ale wiadomo, z kochanki inny pożytek i większa przyjemność.
— Jestem u państwa starszym młynarzem i czem jeszcze więcej? — spytał spokojnie, podnosząc na nią oczy.
Była czerwona, wzburzona, ale nie wytrzymała jego wzroku, umilkła na chwilę.
— Trudno patrzeć, jak się porządny człowiek marnuje i rozum traci dla byle kogo! — rzekła innym tonem.
— To dziękuję państwu za życzliwość, ale rozumu nie tracę!
Wyszedł z niesmakiem i nudą i znowu stanęło mu w myśli pytanie: czy dobrze czyni? Ostatnimi czasy mało myślał, jakby zobojętniał sam dla siebie, jakby ze sobą wcale nie obcował i nie chciał zostać sam ze sobą.
Był wieczór późny, ciepły, czerwcowy, na niebie pełno gwiazd. Przypomniał sobie takie niebo gwiaździste, gdy żegnał swój życiowy etap w Kowlu i mówił z sędzią.
Pięć lat ubiegło, jeszcze tylko raz był tak na sprawie w obliczu ciszy gwiezdnej, wtedy gdy Janka Baczyńskiego zluzował w młynie, by mógł w świat iść i sztuce służyć! Potem oddał się bardziej swemu zajęciu, sprawom praktycznym i przyszedł nań okres stagnacyi ducha.
I teraz nie chciał na sprawę iść, nie, po co? Jeśli i źle postąpił, ani cofnąć, ani zmienić, stała się zła konieczność, do ziemi był przykuty!
Ociężał mu krok, zgarbił się kark, oczy uciekły od gwiazd, patrzyły pod stopy i szedł jakby brzemię miał na barkach, do swej stancyi... Na ławce u młyna czekała już na niego Szymborska.
— Cudna noc! Pójdźmy nad rzekę, bo ledwie chwilę mam dzisiaj wolną. Od północy mój dyżur.
— Chodźmy! — rzekła, jakby z żalem.
Gdy się znaleźli na brzegu rzeczki, wśród olch, ramieniem ją objął.
— Cudny świat. Pacierze się chce odmawiać — szepnął.
— I całować! — odparła gorąco, przywierając piersią do niego, łaknącemi usty szukając jego ust.
Popatrzał jej głęboko w oczy.
— Czyś ty tylko pożądanie, Hanka?
— Coś ty taki inny! Ktoś cię zbuntował na mnie. Napletli coś wrogi!
— Nie. Pomówić z tobą chciałem. Poznać się. Do dusz sobie zajrzeć. Toć należymy do siebie, a nic o sobie nie wiemy! Powiedz mi, co ci miłe, co boli, ot swoje myśli!
— Kocham ciebie i cały dzień by rok długi się zdaje na tę chwilę czekając. Wszystko we mnie aż drży z tęsknoty. Co mam mówić, całuj mnie, pieść. Ja ino kocham, z tobą chcę być!
— Aniś ciekawa moich myśli?
— Co ci? Kto ci co nagadał? Baczyńska pewnie, o tym nowym praktykancie, co u rodziców był z wizytą.
— O żadnym praktykancie nie wiem. Ludzie gadają pewnie. Nie oglądasz się na nic, mówiłem ci. Ja przy robocie, nie wiem co plotą w miasteczku, ty bądź ostrożniejsza.
— Po co? Mnie wszystko jedno, ja ginę za tobą. Nie zechcesz mnie, pójdę w jezioro.
Objęła go za szyję, dławiła szalonym uściskiem, szepcząc błagalnie:
— Pójdźmy do izby. Kocham cię, kocham!
Tedy zrozumiał, że nie pojmą się ni dusze, ni myśli, że próżnoby do niej mówił i zawrócił do młyna.
Stosunki z dworską administracyą miał Jaworski częste, choć we dworze samym nigdy nie bywał. Ale mlewa dworskiego było wiele i prawie co tydzień dworska fornalka przywoziła i zabierała wory pełne. Zwykle ekskortował fury ktoś z administracyi: gumienny lub pomocnik pisarza.
Raz w końcu czerwca zjawił się nowy oficyalista. Chłopak może dwudziestoparoletni, smukły, przystojny, w palonych butach i obcisłych granatowych spodniach, w czapce na bakier i z ponsową różą w klapie surduta.
— Praktykant! — pomyślał Jaworski, taki typ był udany i dobrze mu kiedyś znajomy. Zeskoczył z konia i wszedł, gwiżdżąc do składu.
— Szruta gotowa? — spytał z góry, bez powitania.
Zajęty wagą, Jaworski nic nie odrzekł.
— Gdzie młynarz? — huknął młodzik.
Jeden z fornali odparł:
— A dyć waży.
— Głuchy, czy ki dyabeł. Może niemowa! Pytam, czy mlewo gotowe?
— Toć fornale ładują. Nie widzi pan! — odparł wreszcie Jaworski.
— A dużoście piasku dosypali?
— Dużo.
Fornale zaczęli się śmiać. Młodzik poczerwieniał, stanął u wagi, i o każdy worek się spierał. Jaworski jakby go nie było, załatwił swą robotę, gdy skoczył, dobył dworską księgę, zapisał.
— Podpisz się pan tutaj! — rzekł.
— Z uwagą, że waga niedostateczna.
— Owszem. Młynarczyk z furami pójdzie do sprawdzenia w prowencie. Jasiek, przeprowadzisz fury do dworu — z kartką ode mnie do pisarza. — Praktykant podpisał, siadł na konia i pogroził prętem.
— Ze mną nie będziesz miał kompanii, i pisarzem się nie zastawisz. Jaśnie pan młynarz, psia mać.
Z młyna na hałas wylegli chłopacy, a żyd, który po swe mlewo zajechał — rzekł, patrząc za odjeżdżającym:
— Jaki gorący. To ze złości, że wczoraj się zgrał w karty u Jakubowicza.
Jaworski patrzał na podpis w księdze, jakby czytać nie umiał.
— Jak on się nazywa? — spytał żyda.
— Ten błazen? Wojdak.
— Wojdak? Na pewno?
— Co niema być na pewno. Po żydach naszych są już jego kartki na pieniądze i znają jego w miasteczku. Co nocy bywa.
— Skąd on? Nie wiecie?
— Ze świata. Taki wiatr. Podobno krewny rządcy. — W Karlińskim wstrząsnęło się wszystko, jakby pękła skorupa wybuchnęła z wnętrza lawa gorąca wspomnień i zalała go straszną pożogą.
A w parę dni potem żona rządcy — wstąpiła do młyna w jakiejś gospodarskiej sprawie i rzekła z intencyą ugodową.
— Podobno wam tu nasz Władek nagrubianił. Wybaczać jak człowiek dojrzały smarkaczowi. Niech już z tego sprawy nie będzie. Mąż wyłajał — chłopak obiecał poprawę. Taką mamy z nim biedę — a toć mojej siostry syn! Szwagier dobrze się miał, bo po stryju prałacie sukcesyę wziął, ale wszystko stracił na spekulacye i afery — i w niedostatku wdowę zostawił. Jeszcze nadzieja była w najstarszym, Józefie, bo i głowę miał i dobrą posadę — trzeba nieszczęścia, lokomotywa go zabiła — i wtedy wszystko przepadło. Siostra moja jak długi popłaciła — została z dwoma córkami, na bruku — a ten, Władek nauk nie skończył, i rozpuścił się. Wzięliśmy go pod opiekę — może się opamięta, zacznie pracować! Ach! — jaka zgryzota!
Tego dnia z powodu święta młyn był nieczynny, więc, gdy odeszła, Jaworski mieszkanie zamknął i zamiast do organistów na obiad, ruszył na rzeczkę — w łąki.
Trawy były jeszcze nietknięte kosą, barwne od smółek i liliowych dzwonków, bujne, ośpiewane ptactwem, rozdzwonione pszczelą muzyką cichutką. Wnurzył się w nie, pewien samotności, zaszył się w głąb — w krze kalin i dzikich spirei niedaleko rzeczki — i zaczął stanowczą ze sobą sprawę, zstępując w głąb duszy — w te kraje kędy człowiek nikogo nigdy nie puszcza i kędy sam bywa rzadko. Jedni tam nie bywają, bo się lękają — inni, bo jeszcze nie umieją sami tam trafić — inni, bo nie śmią!
W tych głębiach bywają potwory — co nigdy dnia nie oglądają, bezdenne grzęzawice — roztopione metale i dyamenty!
Nieubłagana, nieodwołalna biła stamtąd decyzya.
— »Nie postępujesz, nie rośniesz wzwyż, nie krzepniesz, zasklepiłeś się w bezmyśli, nie rozumiesz prawdy, doszedłeś do upodobania w życiu pospolitem i ciasnem. Fałszem jest twoja mniemana ofiara dla Jaśka Baczyńskiego — wygodnie ci jest być przełożonym, dogadza ci stanowisko. Nie ratujesz, nie dźwigasz, nie prowadzisz duszy kobiety, którą posiadasz i którą lekceważysz, mniemając — żeś nad nią wyższy.
Zmarnowałeś pięć lat życia — zapomniałeś celu — nie jesteś dobry. — Czy potrafisz — służyć!
Któregoś zabił — przychodzi w osobie tego chłopca głupiego, lekkomyślnego, może już zdemoralizowanego — z twojej winy. Dług zaciągnąłeś — przychodzi termin wypłaty. Jak? Czem? Kiedy? Może krwią, może życiem, może wstydem. Na wszystko musisz być gotów — a wzdrygasz się!
Jaworski upadł twarzą do ziemi — w męce.
A nieubłagany — wszechwiedzący głos duszy trwał.
Nie ujdziesz stąd, ani ci kto pomoże — musisz się sam dźwignąć — na drodze napowrót stanąć — naprzód iść. To nie służba. Prawa dla ciebie, uczciwie pieniądze za mlewo gospodarzowi oddawać, interesów jego pilnować, nie kraść i nie próżniaczyć — dla ciebie to żadna zasługa.
Nie służba też dla ciebie, ani zasługa, że się nie upijasz, nie obcujesz z miasteczkową zgrają — nie zabawiasz się jak oni.
Ani zasługą ci jest kłamana miłość dla kobiety — jakoby jej uczucie szanując — nie delikatność to — ale słabość — próżność — i zły nałóg.
Niema mocy w tobie — niema mądrości — niema miłowania — zapomniałeś prawa.
— Atmo! — zaszemrały drgające wargi zmiażdżonego. Ale nie otrzymał odpowiedzi — i do ziemi przywarty leżał, nie widząc drogi, sposobu, wyjścia!
Na łąki poczęła padać rosa wieczorna, gdy posłyszał nad sobą ludzki głos:
— Panie! Majstrze!
Zerwał się. Nad nim stał Jasiek młynarczyk z siatką na raki i koszem.
— A to zaspaliście! — śmiał się chłopak. — A tam we młynie was od południa szukają. Macie nowinę!
— Mlewo przywiózł kto?
— Nie. Matka wasza z jakąś drugą przyjechała.
Jaworski się zerwał i stał chwilę, jak człowiek z ciężkiego snu zbudzony. Aż raptem zabiło mu serce przeczuciem, że przecie była odpowiedź i poszedł prędko, lekko, wesoło do domu. I oto ujrzał na ławce pod ścianą młyna dwie stare kobiety i Samolika.
Obydwie ubogo były odziane, jak mieszczanki, ale on odrazu poznał tę, jedną, z fotografii siwowłosą, szczupłą, wiekiem przygarbioną kalekę. A Samolik go zobaczył zdala i zawołał:
— A, przecie, jesteście. Macie niespodziankę!
Staruszka powstała, z oczu białych, martwych poczęły biedź ciche łzy, i stała jakby zaklęta, bojąca się, szepcząc nieśmiało.
— Spalił się szpital, ksiądz inny, nie mogłam, nie miałam dachu, myślę, przed śmiercią...
I złamał się jej głos we łzach, bo poczuła swą rękę ujętą w twardą dłoń i usta synowskie na niej i objęła go ramionami za głowę, rozełkana, a bezmiernie szczęśliwa.
Wprowadził ich do swej stancyi; Samolikowie poczęli mówić, opowiadać, staruszka milczała, skupiona, trzęsąca się ze wzruszenia.
Jaworski ugościł Samolików, zapłacił z podzięką za drogę i wydatki, i dopiero, gdy wieczorem późnym odeszli do miasteczka, usiadł przy staruszce.
— Adasiu! — szepnęła, dotykając rękami jego głowy, twarzy. — Synku jedyny, dziecko, jakiś ty mizerny, jak ci nawet głos się zmienił! Mój Boże, tyle lat. Ale cię widzę, jak wtedy! Powiedz, nie gniewasz się, żem bez pytania, bez pozwolenia przyjechała? Nie mogłam. Ja ci nie zaciężę, synku!
— Co też matka mówi. Stancya jest, chleb jest.
— Tak mnie i Samolikowa uspokajała. Jak Józef jej napisał, żeś starszy we młynie. Ale ty mi powiedz, że mi wybaczasz. Mój Boże, przed śmiercią choć trochę z tobą pobyć, za twoje pieniądze pochów mieć. Mój Boże, takie szczęście.
— Dziękuję, matko, żeście przyjechali! — rzekł, rękę jej całując. — Ot, będę miał gospodynię!
— Będziesz, dziecko. Nie turbuj się, żem ślepa, ino kąty poznam, to trafię i wszystko zrobię. Z tobą być, z tobą! Jaki Pan Jezus łaskawy!
I trzymając rękę jego w swych rękach, poczęła się modlić szeptem drgających warg...
Nazajutrz, gdy Jaworski nie przyszedł do organisty na obiad, Szymborska poniosła mu jadło w koszyku do młyna i weszła do stancyi, pewna, że nikogo niema.
— To ty, Adasiu? — ozwał się obcy głos.
Kobieta spojrzała zdziwiona na staruszkę siedzącą u okna, w słońcu, zajętą robieniem wełnianej pończochy.
— Ja przyniosłam obiad panu Karlińskiemu — rzekła zmieszana. — Nie wiedziałam, że gościa ma.
— Ja nie gość, ja jego matka.
— To pani już tu będzie?
— Już zostanę, dzięki Bogu.
— To i gotować w domu będziecie?
— Możebym zdołała, ale on nie chce. Powiada: niespokojny będę, bo ja nie widzę.
— Ach, Boże mój! Biednaż pani!
— Nie biednam, kiedy przy nim i kiedy on zdrów! A od Boga trzeba wszystko wdzięcznie przyjąć, choć zda się nam złe, ale On tylko dobre daje, ino poczekać, pocierpieć, a okaże się, że dobre. I ślepe oczy Jego oglądać mogą.
Szymborska wpatrzyła się w mówiącą z dziwem, ze wzruszeniem mimowolnem i jakby wstydem.
— Może pani czem usłużyć? — szepnęła.
— Bóg zapłać. Jacy też ludzie dobrzy, kochani. Ot, i pani młoda, ładna, wesoła, a gotowa kalece dogodzić.
— Skądże pani mnie widzi, żem młoda i ładna? Pan Adam co mówił o mnie?
— Nie, ale ja każdego poznam słuchem, czuciem. Zabierze Bóg jedno, doda drugiemu. Ja już tę stancyę widzę i słonko ze dworu, i jezioro i robotę mego chłopca we młynie. Onci idzie tutaj, synaczek mój jedyny!
Szymborska obejrzała się na drzwi, na wchodzącego. Uśmiechnięty był i jakiś inny, promienny.
— Nie miałem czasu być u państwa z nowiną, wybierałem się wieczorem. Bóg zapłać za strawę i fatygę — rzekł serdecznie.
Zjadł spiesznie, bo fury zajechały pod magazyn, a Szymborska wobec tej ślepej matki nie śmiała go nawet wzrokiem zaczepić.
A w parę dni potem przybiegła do młyna późnym wieczorem, stęskniona!
Na ławce pod ścianą Adam siedział z matką. Księżyc stał nad jeziorem, było cicho i cudnie, i staruszka coś opowiadała powoli, jakby bajkę. Poznała ją tem swojem przeczuciem i rzekła:
— W taką noc pod Boże niebo każdego ciągnie. Samam siedziała, a ot i troje się zebrało, i jeszcze ktoś idzie z za jeziora; ktoś młody, wesoły.
— Matka słyszy, jak trawa rośnie!
Szymborska usiadła przy Jaworskim, przygarnęła się do niego. Teraz i oni usłyszeli, że ktoś szedł z za jeziora, i zdziwił się Adam, poznając praktykanta, Wojdaka.
Wybrał się był na karty do miasteczka i stropił się na ich widok.
— Dobry wieczór, państwu! — rzekł, przystając. Jaworski odpowiedział uprzejmie — tedy chłopak o krok się zbliżył.
— Ciotka jeszcze wczoraj mi poleciła spytać pana o ryby do dworu — ale mi się nie chciało pana zaczepiać.
— Tom rad, że przecie pan się odezwał. Powiem Jaśkowi, żeby kul zastawił — i co się złapie, do dworu zaniósł. Ja też do pana prośbę mam.
— Będę rad spełnić.
— Możebym ze dworu jakich książek dostać mógł — matce czasem, w święta poczytać.
— Owszem, owszem. Poszukam u ciotki — i jutro do siana po południu idąc tędy — przyniosę.
Stali przed sobą — i mimowoli, jedną myślą jakby wiedzieni, uścisnęli sobie ręce.
Chłopak już był daleko, gdy staruszka szepnęła:
— Biedne to dziecko.
— Jakto? — spytała Szymborska.
— Bardzo słaby. — Jak łozina dusza gnie się, kędy kto chce, i już ma w sobie drżenie strachu, coś go trapi, gnębi! Źle mu jest — trwożnie!
— Pani tak każdego zna, przeczuje, odgadnie. A ja — jaka? — zaśmiała się kobieta.
— W gorączce jest dusza, w żarze. Przyjdą łzy — przyjdzie zdrowie! — szepnęła staruszka.
Kobieta umilkła, przejęta — milczał i Adam, zapatrzony w srebrną od miesiąca toń jeziora.
A po długiej chwili staruszka rzekła powoli tonem pacierza:
— Miłujesz, Panie, wszystko, co jest, i nic nie masz w nienawiści z tego, coś uczynił, i przepuszczasz wszystkim, gdyż Twoje są, Panie, który dusze miłujesz.
Szymborska spojrzała na Adama z posądzeniem, że musiał — o nich — matce powiedzieć — ale zawstydziła się swego podejrzenia — twarzy jego wyraz widząc, i ująwszy go za rękę, pocałowała.
I wtedy spojrzeli na siebie raz pierwszy — duszą!
— Pójdę już! — rzekła, wstając. — Pozwoli mi pani przyjść do siebie w dzień z robotą?
— Daj Boże wszystko dobre — za to!
Adam wstał także i poszli razem.
I weszło w zwyczaj, że Szymborska przychodziła z robotą do ślepej staruszki — i że jej opowiadała o sobie — aż ze wszystkiego się zwierzyła.
A po tem wyznaniu, nie upokorzenie czuła, ale godność i rzewność miękką. Czuła też, że otworzyły się jej oczy duszy na wiele rzeczy — że była zuchwałą, próżną, leniwą, grymaśną i upartą — zobaczyła siebie raz pierwszy, zastanowiła się nad życiem.
A działo się to powoli, nieznacznie, dzień za dniem. Staruszka pytała z życzliwem zajęciem i z subtelną delikatnością dobroci świętej — litowała się, tłumaczyła błąd każdy, łagodziła słodyczą — wybuch — cieszyła w zniechęceniu i goryczy.
Bywały same zwykle, bo Adam pracował od świtu, i często nawet w nocy miał przy maszynach reperacyę — a co wieczór szedł do Baczyńskiego z raportem — ale i względem niego zmieniła się Szymborska. Miłość jej — z dzikiego szału przeszła w uwielbienie, cześć i w serdeczne lubienie — jakby się zaraziła kultem staruszki dla tego ukochanego jedynaka.
Nigdy go ona nie pytała o nic, ani o życie lat tylu, ani o losy przebyte, ani o myśli i czyny, ani o stosunki. Ani się trwożyła o niego, ani mu o sobie opowiadała — cała w szczęśliwości, że jest w jego opiece, i przeczuciem swem dusznem o niego spokojna.
Nawet rękę jego tylekroć w swych dłoniach trzymając, nie spytała, z kim, kiedy zamienił ślubną obrączkę — czy żyje, czy umarła żona — czy kochał, czy cierpiał.
Nie poprosiła go też nigdy o cokolwiek dla siebie, nie potrzebowała nic, broniąc się, wymawiając, gdy jej sprawił jaką wygodę, lub przyjemność. Najwyższem szczęściem były dla niej dni świąteczne. Bywali wtedy we dwoje tylko — siadywali na ławce w słońcu i on jej głośno czytywał.
Wojdak dostarczał książek — i wstępował czasami do młyna — na papierosa, i pewnego dnia zwierzył się Adamowi, że ma nadzieję na lepszą posadę.
— Pisała matka, że miała list od pani Janiszewskiej — z zapytaniem o mnie. U jej pierwszego męża służył mój brat w cukrowni, a ten drugi mąż ma olbrzymie dobra na Podolu. Jednego dnia stądbym drapnął — tak mi wujostwo obmierzli!
Adam długą chwilę opanowywał wrażenie, zanim spokojnie spytał:
— Brat pana w jakiej służył cukrowni?
— W Zbylczycach. Administrował ją pan Jaworski — zginął kilka lat temu na kolei, pociąg się rozbił. Podobno zapłaciła kolej wdowie grubo za to nieszczęście. Popłakała, żałobę odnosiła — a już półtora roku, jak wyszła za starego Janiszewskiego.
— Zna pan tę rodzinę?
— Nie. Józef znał.
Gdy Wojdak odszedł — po długiej chwili staruszka rzekła:
— A tyś — tych państwa znał?
— Znałem — odparł krótko, a ona nie śmiała pytać więcej.
Ale w kilka dni potem zebrała się znów na odwagę, i spytała go:
— Adasiu, kto jest pan Jakubowicz?
— Szwajcar mego gospodarza, pana Baczyńskiego.
— To zły człowiek.
— Skąd matka tak myśli?
— Szymborska mówi, że on chce ciebie pozbawić posady.
— On adwokat, młynarzem nie będzie.
— Ale oni oboje z siostrą radziby skrzywdzić dzieci-sieroty.
— Może to tylko podejrzenie, plotka. A zresztą Baczyński dzieci kocha.
— Mnie straszno o ciebie.
— Czy matce znów coś się śniło? — uśmiechnął się.
— Nie — tylko ot, głupia stara jestem. Tyłeś lat był bezemnie, a teraz jakoś mi strasznie, że bezemnie zostaniesz.
— Jakto?
— Bo ja już prędko, dziecko jedyne, ślepą nie będę.
— Co matce?
— Nic, synku, nic. Z tamtej strony każdemu wzrok wraca.
— Matka się czuje słaba?
— Nie, dobrze mi! Mój Boże — przy tobie być. Tak mi dobrze.
Objęła go za głowę — ze zgasłych oczu pociekło łez kilka.
Zaniepokoił się, ale przecie wyglądała jak zwykle, krzątała się żwawo — nie dostrzegł żadnej zmiany, a że Szymborska nie przychodziła od jakiegoś czasu, z powodu choroby swojej matki, nie miał się z kim niepokojem podzielić. Młyn się też popsuł i odwrócił jego uwagę od domowych spraw — przez kilka dni ledwie na chwilę do izby zaglądał.
Pewnej nocy z ciężkiego snu zbudziło go wołanie. Poznał głos staruszki i zerwał się.
— Co matce? — spytał, zapalając światło.
— Chodź, synku, do mnie. Niech cię przeżegnam — mówiła prędko, niespokojnie.
Zaświecił jej w twarz, była biała jak ściana. Ręką szukała go, w powietrzu krzyż kreśląc, i mówiąc śpiesznie, a coraz ciszej:
— Niech Cię Bóg strzeże — na swojej drodze prowadzi. Dziękuję ci, dziękuję, za wszystko — już mi jasno. Nie lękam się o ciebie — dobryś — spotkamy się. Daj ci Boże — daj łaskę — moc — złotą szatę. — Mowa przeszła w szept prawie nieuchwytny — w tchnienie — w ciszę.
Gdy Jaworski z ważenia się opamiętał, poderwał ją — podał do ust wody — już duch się wyrwał z więzienia — już na posłaniu były tylko zwłoki. Przesiedział przy nich do rana, nie mogąc się pozbyć myśli — że gdy teraz ona wszystko widzi — wszystko wie — jak go sądzi. Gdy słońce weszło, spojrzał nieśmiało w twarz zmarłej. Stężała, spokojna, zdawała się doń dobrotliwie uśmiechać.
Tedy powstał i on uspokojony — rękę zimną ucałował — na oczy nacisnął powieki — i poszedł — by zająć się pogrzebem.
Gdy spoczęła już w ziemi — i znalazł się napowrót sam w swej izbie — przejrzał węzełek szmat, które z sobą przywiozła. Znalazł papierów urzędowych parę — jakieś listy, fotografię — i starą książkę, pisaną — z modlitwami.
Akt jej wdowi był w papierach, i metryka chrzestna syna, i cenzury gimnazyalne, a potem już tylko te dwa listy, które on pisał. Łez ślady były na nich widoczne, a ileż było niewiadomych pocałunków rozełkanych ust.
I ten obcy poczuł się po tej cudzej matce jakby rodzonym sierotą.
Wieczorem przybiegła Szymborska. Oddawna raz pierwszy znowu byli sami, ale jakby przejęci majestatem śmierci — siedzieli obok siebie na ławce pod ścianą — uroczyści i skupieni — czując obecność i powagę zmarłej nad sobą.
Kobieta śpieszyła do domu, matka była ciężko chora, roboty nadmiar i znów Jaworski sam został zamyślony, skupiony w sobie.
Było już zupełnie ciemno w izbie, gdy ktoś wszedł — Wojdak.
— Czy pan już śpi? — spytał nieśmiało.
— Nie. Zaraz lampę zapalę.
— Nie trzeba. Tak lepiej. Mam pana o coś poprosić. Wolę pociemku.
— Mów pan. Z miłą chęcią usłużę, jeślim w mocy!
Wojdak usiadł i milczał chwilę.
— Pan pewnie znowu grał z Jakubowiczem? — rzekł Jaworski, żeby go ośmielić.
— Nie. Gorzej. Czy pan ma wpływ na Baczyńskiego?
— Żeby panu pożyczył pieniędzy?
— Żeby panu oddał na przechowanie weksel, który mu przyniosłem kiedyś.
— Pański?
— Nie. Wuja.
— Pana Staniewskiego, administratora?
— Tak.
— Pan woli, żeby był u mnie? Dlaczego?
— Bo to ciotka mi go dała, blankiet z podpisem. Wuj nie wie, że on u mnie. Mam posadę, wyjeżdżam, pisałem do matki, przyznałem się, dostanę pieniędzy na Nowy Rok, odeślę, zapłacę. Ale Baczyński możeby wujowi powiedział, ciotka miałaby awanturę, niech ten dowód będzie u pana. I ciotka i ja będziemy spokojni.
— Dobrze, jutro to panu załatwię.
Wojdak nie odchodził, zapalił papierosa, przeszedł się parę razy po izbie i znowu obok Adama usiadł.
— Pan pewnie źle myśli o mnie, z powodu tego długu. Upoili mnie raz, zgrałem się u Jakubowiczów, może i dopisali.
— O nikim źle nie myślę, tylko mi pana żal. Z takiej zabawy zawsze troska i bieda.
— Wiem. Mnie się zdaje, że stryczek mam na szyi.
— Nie trzeba nadto się gnębić. Dojrzeje pan po tej próbie.
Wziął w dłoń rękę chłopaka, ale ten ją cofnął prędko, zerwał się, i mruknąwszy pożegnanie wyszedł. Nazajutrz po konferencyi z Baczyńskim, Jaworski sprawę zagaił, ale stary nie dał mu skończyć:
— Skądże ty jesteś w takiej konfidencyi z takim?
— W żadnej — prosił mnie. — Myślę, że pan mi zawierzy na Nowy Rok, jeśli nie zapłaci, weksel zwrócę!
— A nie rozumiesz, dlaczego on tego wekslu się boi?
— Nie chciałby ciotki narazić. Może rządca nie wie, komu żona weksel dała.
— Tak ci to przedstawił. No to ja ci powiem prawdę. O tym wekslu i ciotka nie wie, bo on go sam sfałszował. Rozumiesz teraz? Nie wierzysz, no to go sobie obejrzyj.
Stary sięgnął w głębokości fotela, dobył pugilares i położył na stole nieszczęsny blankiet.
— Znasz pismo rządcy? Porównaj. Nawet się nie bardzo fatygował o podobieństwo. Ja wziąłem, bo się nie boję. Rządca zapłaci, i żebym był cicho, nie podwyższy mi dzierżawy młyna. Dlatego ten weksel będzie tu — u mnie!
Zaśmiał się złośliwie i pugilares schował.
— Co, milczysz? Wstyd ci, że za takim gałganem się wstawiłeś. O, ten zajdzie wysoko, na stryczek! — Jaworskiemu się zdało, że za oknem szelest się rozległ.
Podniósł oczy, nie było nikogo.
— Milczę, bo mnie boli równie jego czyn, jak i pana. On źle postąpił, ale i panu nie godzi się tego wyzyskać. Niech mu pan odda ten weksel. Może od pana zależy cała jego przyszłość, zbawienie, opamiętanie, odrodzenie.
— Oszalałeś! — wybuchnął Baczyński: — Równasz mnie z fałszerzem. Chybaś mu kompan!
Jaworski bez słowa wziął za czapkę i wyszedł. W tej chwili pomyślał raz pierwszy z żalem o swym niedostatku. Żeby mieć te czterysta rubli.
Nie miał i nikt mu nie pożyczy, bezsilny był. Ogarnęła go groza jakaś, tysiące niewykonalnych sposobów ratunku przeleciało przez głowę, przeczucie jakiejś klęski. Minął młyn, poszedł do dworu do stancyi Wojdaka, ale była zaryglowana. Tedy przypomniał sobie szelest za oknem, i domyślił się, że chłopak ze dworu do izby zaglądał i już wiedział o odmowie Baczyńskiego, i że może już nie śmie Jaworskiemu się pokazać po odkryciu prawdy.
Gnany nieznośnym niepokojem, szukał Wojdaka w miasteczku napróżno i wreszcie wrócił do młyna pochłonięty myślą wynalezienia ratunku.
Nazajutrz od rana miał pilną robotę w magazynie i z gawęd fornali dworskich dowiedział się, że Wojdak w nocy odjechał na stacyę kolejową. Odczuł ulgę, zwłoka dawała nadzieję obmyślenia przecie jakiego sposobu zażegnania katastrofy. Miał głębokie wewnętrzne przeświadczenie, że nie kto inny, a tylko on, powinien wyrwać chłopca z upadku. O południu koło młyna przejechała bryczka Baczyńskich. Baczyńska z Madzią i Jakubowiczem jechali na wesele jakiejś krewnej w sąsiedztwo. Jaworski poczuł wyrzut sumienia, że wczoraj dał się unieść rozdrażnieniu i rozstał się ze starym szorstko.
— Pójdę dziś wieczorem. Będzie sam. Pomówimy raz jeszcze! — postanowił i dzień cały układał, jak mówić będzie, czem argumentować.
Ledwie doczekał wieczora, zdał robotę na starszego młynarczyka i ruszył do miasteczka. Popołudniu wieść stamtąd przyszła, że organiścina umarła. Zastał Szymborską we łzach i rozpaczy, w domu zwykły w takich razach zamęt, więc pozostał z nimi godzin parę dla pomocy i otuchy i już noc była, gdy się uwolnił.
Było już za późno, by wstąpić do Baczyńskiego, ale gdy mijał posesyę — dostrzegł smugę światła przez szparę okienicy, z izby starego, od sadu. Zdziwiło go to, furtka ku jezioru była nie zamknięta, wszedł do sadu, pod okno, chciał zajrzeć do izby. Nagle światło zgasło, skrzypnęły drzwi od ganeczku, jakaś postać wpół zgięta, wsunęła się pod nawisłe gałęzie jabłoni.
Jaworski skoczył — uchwycił go za rękaw. Tamten się szarpnął, wyrwał, ale się potknął i upadł. Tedy Jaworski całem ciałem go przygniótł i obezwładnił, i otworzył usta, by wołać pomocy, gdy poznał w szarości letniej nocy Wojdaka. Usta nie wydały dźwięku, i serce na chwilę ze zgrozy bić przestało, tamten się już nie wyrywał. Dźwignęli się obadwa — tedy posłyszał Jaworski szczękanie zębami i świszczący, dyszący oddech.
— Co tam? Co tam się stało? — spytał bez tchu.
— Nie wiem co. Nie wiem jak — uderzyłem raz — wyjąkał chłopak — Jezus — nie chciałem — nie myślałem — błagałem jak ojca — błagałem.
— Nie zabiłeś przecie. Trzeba ratować! — rzucił się Jaworski do domu. Ale Wojdak uchwycił go za ramię, trzymał oburącz, trzęsąc się jak w febrze.
— Nie, nie idź, nie idź.
— Nieszczęsny! Zabiłeś!
Wojdak osunął się na ziemię z jękiem.
Stała się chwilowa cisza — taka, że słychać było aż w drugim końcu miasteczka szczekanie psa, skrzyp zamykanych drzwi, pluskanie ryb w jeziorze, szelest nadbrzeżnych trzcin, i padanie jabłek w sadzie.
Jaworski zapatrzony w dal, coś słyszał, miał twarz skupioną człowieka, któremu mówią rozkaz: — zrazu nie dobrze rozumie, potem się wzdraga, waha — wreszcie prostuje się w rygorze posłuchu. Chwilę w tej gotowości stał, wreszcie osunął się i on za ziemię, położył rękę na głowie leżącego.
— Chłopcze, dziecko nieszczęśliwe. Jak to się stało? — spytał litośnym szeptem.
Głuche łkanie było odpowiedzią.
— Zmóż się. Czas leci. Musisz się ratować.
— Zabiłem! Niema ratunku.
— Zmóż się. Opowiedz, jakeś się dostał tutaj. Widział cię kto?
— Nie. Na drugiej stacyi wysiadłem. Leciałem bez drogi, przypłynąłem jeziorem. Wszedłem do sadu — ganek był otwarty — błagałem go — odmówił, począł wymyślać, drwić — uderzyłem.
— Czem? Broń miałeś?
— Pięścią. Chciał krzyczeć — chwyciłem za gardło — uderzyłem jeszcze raz w skroń — powalił się naprzód, chwyciłem pugilares, znalazłem weksel, wtedy zrozumiałem, że gdy z omdlenia wyjdzie, nazwie mnie. Zląkłem się, przypadłem do niego, dotknąłem, a on krwi miał pełne usta, nozdrza, i był już stygnący. Zabiłem — zginąłem.
— Nie widział cię nikt. Uchodź!
— A pan?
— Słuchaj — zmóż się. Mnie przysięgniesz troje!
— Co? Jak? Ja? panu?
— Tak. Przysięgniesz, że za tę krew coś wylał, uszanujesz odtąd wszystko żyjące. Wszystko! Rozumiesz? Będziesz szanował każdego i wszystkich. Nie ukrzywdzisz, nie sponiewierasz, nie nadużyjesz. Pamiętaj. Święty ci powinien być i nietykalny każdy człowiek!
— Boże, przysięgam! Żebym wiedział, że się uratuję?
— I przysięgniesz — że będziesz siebie szanować. Nie wolno ci żyć jak dotąd, bo wiesz, dokąd taka droga prowadzi. Rozumiesz?
— Nie wyda mnie pan? O Jezu!
— Jeśli przysięgi dochowasz — nie wydam!
— Przysięgam!
— I przysięgniesz — że coby się nie stało tutaj, ani tu wrócisz, ani pytać nie będziesz, ani wspomnisz nigdy — żeś mnie znał!
— Jakto? Dlaczego?
— Bo ja tak chcę, i tak być powinno.
— Przysięgam!
— A teraz ja ci przysięgam nawzajem, że nigdy do śmierci, nie powiem o tobie złego słowa, żeś bezpieczny w mej opiece i przyjaźni jak dziecko rodzone. Nie powiem, i nie pomyślę, bo mi cię żal serdecznie, i pewny jestem, że przed tobą inna droga, i że gdy o mnie wspomnisz, troje swych przysiąg dotrzymasz. Wstań!
Wojdak dźwignął się. Czuć było — że go po strasznem wrażeniu ogarnia jakby odrętwienie.
— Gdzie czółno? — spytał Jaworski.
— Tu, w trzcinach!
— Siadaj w nie, zostaw, gdzieś wziął, idź na kolej, jedź na posadę. Zmóż się, pracuj, zmuś się nic nie okazać. Sądu ni kary ludzkiej się nie bój. Nie będzie na ciebie żadnej poszlaki, żadnego śledztwa, najmniejszego podejrzenia. Jedź, czas nagli!
— Ale za co, dlaczego pan chce mnie ratować? Nie wart jestem. Zabiłem!
— Kto z nas nie zabójca — jeśli nie ciała to duszy bliźniej. Tego się strzeż, tego się waruj, śpiesz! I pamiętaj, coś przysiągł. Dlatego cię ratuję. Prędzej!
Wojdak jak automat poszedł ku jezioru. Jaworski chwilę nasłuchiwał plusku oddalającego się czółna — potem wszedł do domu.
Zabłysło znowu światło przez szparę okienicy, zabawił w izbie nie więcej kwadransa, i wyszedł napowrót nad jezioro.
Łodzi już i śladu nie było na wodzie, i znowu trwała cisza nocna w oddali, to tu, to tam, ozwały się północne kury. Miasteczko spało twardo. Jaworski skręcił w uliczkę, do rynku i po chwili zakołatał w okno policyjnej kwatery.
Otworzył mu zaspany strażnik.
— A co tam? Czego?
— Przyszedłem do naczelnika. Nieszczęście się stało. Zabiłem Baczyńskiego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.