Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jał — chłopak obiecał poprawę. Taką mamy z nim biedę — a toć mojej siostry syn! Szwagier dobrze się miał, bo po stryju prałacie sukcesyę wziął, ale wszystko stracił na spekulacye i afery — i w niedostatku wdowę zostawił. Jeszcze nadzieja była w najstarszym, Józefie, bo i głowę miał i dobrą posadę — trzeba nieszczęścia, lokomotywa go zabiła — i wtedy wszystko przepadło. Siostra moja jak długi popłaciła — została z dwoma córkami, na bruku — a ten, Władek nauk nie skończył, i rozpuścił się. Wzięliśmy go pod opiekę — może się opamięta, zacznie pracować! Ach! — jaka zgryzota!
Tego dnia z powodu święta młyn był nieczynny, więc, gdy odeszła, Jaworski mieszkanie zamknął i zamiast do organistów na obiad, ruszył na rzeczkę — w łąki.
Trawy były jeszcze nietknięte kosą, barwne od smółek i liliowych dzwonków, bujne, ośpiewane ptactwem, rozdzwonione pszczelą muzyką cichutką. Wnurzył się w nie, pewien samotności, zaszył się w głąb — w krze kalin i dzikich spirei niedaleko rzeczki — i zaczął stanowczą ze sobą sprawę, zstępując w głąb duszy — w te kraje kędy człowiek nikogo nigdy nie puszcza i kędy sam bywa rzadko. Jedni tam nie bywają, bo się lękają — inni, bo jeszcze nie umieją sami tam trafić — inni, bo nie śmią!
W tych głębiach bywają potwory — co nigdy