Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dnia nie oglądają, bezdenne grzęzawice — roztopione metale i dyamenty!
Nieubłagana, nieodwołalna biła stamtąd decyzya.
— »Nie postępujesz, nie rośniesz wzwyż, nie krzepniesz, zasklepiłeś się w bezmyśli, nie rozumiesz prawdy, doszedłeś do upodobania w życiu pospolitem i ciasnem. Fałszem jest twoja mniemana ofiara dla Jaśka Baczyńskiego — wygodnie ci jest być przełożonym, dogadza ci stanowisko. Nie ratujesz, nie dźwigasz, nie prowadzisz duszy kobiety, którą posiadasz i którą lekceważysz, mniemając — żeś nad nią wyższy.
Zmarnowałeś pięć lat życia — zapomniałeś celu — nie jesteś dobry. — Czy potrafisz — służyć!
Któregoś zabił — przychodzi w osobie tego chłopca głupiego, lekkomyślnego, może już zdemoralizowanego — z twojej winy. Dług zaciągnąłeś — przychodzi termin wypłaty. Jak? Czem? Kiedy? Może krwią, może życiem, może wstydem. Na wszystko musisz być gotów — a wzdrygasz się!
Jaworski upadł twarzą do ziemi — w męce.
A nieubłagany — wszechwiedzący głos duszy trwał.
Nie ujdziesz stąd, ani ci kto pomoże — musisz się sam dźwignąć — na drodze napowrót stanąć — naprzód iść. To nie służba. Prawa dla ciebie, uczciwie pieniądze za mlewo gospodarzowi oddawać,