Przejdź do zawartości

Anachoreta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Tarnowski
Tytuł Anachoreta
Podtytuł Rapsod z średnich wieków
Pochodzenie Poezye Studenta Tom III
Wydawca F. A. Brockhaus
Data wyd. 1865
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ANACHORETA.
(POŚWIĘCONE PAWŁOWI.)

RAPSOD Z ŚREDNICH WIEKÓW.


(OPOWIADANIE BŁĘDNEGO RYCERZA.)

Noc była cicha – jak anioła tchnienie
Obaj przy sobie konno w pośród boru
Jechaliśmy; a w głuche zamilknienie
Natura ciszą usnęła żywiołów –
Tak długo milcząc w cichości wieczoru
Zwolna jechaliśmy, sennych sokołów
Mając na siodłach, a pod kopytami
Koni, chrzęszczały liście z kwiatów łzami –
To są wspomnienia! rzekłem – błyskawice!...
Co trysną – by zapadły znów w ciemnice –
A niebo do jędz podobne namiotu,
Nic po nich nie ma, prócz burzy i grzmotu!...
W tem księżyc trysnął – i strugą jasności
Osrebrzył lasu głębie i swe chmury,
A mój towarzysz ranny i ponury
Pojrzawszy w błękit północnej cichości –
Rzekł: Tak, lecz burza ma swoje miłości…
Ona w raz dwoje kochanków zaręcza,
Piorun młodzieńcem – a dziewicą – tęcza!...
Kiedy on grzmotem zatrzęsie niebiosy,
I błyśnie w czynu ognistej koronie,
Ona po kwiatach zbiera łezki rosy,
I barw harmonią w cisz anielstwie tonie
Wieńcząc pogodą – burzę w wiosny łonie –
Burza mi pierwszą kochanką tu była,

I jej do końca duchem będę wierny,
Ona zapału iskry mi zatliła –
Przetom pod wojnym pancerzem pancerny –
O! jam nie lubił sielanek spokojnych
Cichych, jak woda stojąca i smętna,
Pieśnią pasterza, doli nami strojnych…
O nie! bo dusza ma młoda, namiętna
Jak orzeł chciała rajskich malowideł
Coby objęła kręgiem swoich oczu,
Coby pieściła kręgiem swoich skrzydeł,
W chmur tajemniczem wznosząc się przezroczu…
I gdy dziecięciu piastunka ma siwa
Jeszcze powiastki jak wianuszki plotła,
Powieściom starym chęć moja życzliwa
Była, tam kędy – czarownica, miotła,
I góry w ogniach i zamki w płomieniach
Czary i boje w zemstach i natchnieniach…
I tych w kołysce z włoskiem najeżonym
Z sercem bijącem o piersi dziecinne,
Z okiem w łzach, trwodze, okiem roziskrzonem
Me pierwsze nocy śniłem ja niewinne…
A jeźli powieść śpiewała o ciszy
O zamku ucztach, lub cichym spokoju
Już ucho dziecka, piastunki nie słyszy,
Dusza w snów buja archanielskim stroju!
Jak dzwon na wieży, co dźwięki tęsknoty
Dzień cały głucho ukrywając w łonie
Wieczór rozbrzmiewa płaczącemi zwroty
Pieśń rozmdlewając po rodzinnej stronie…
Dzwonie rodzinny – o! dzwonie mój – dzwonie!...
Gdzie dźwięk twój, którym ja dziecięciem słyszał?
Co myśl rozmarzał i do snów kołyszał?...
O! gdyby podźwięk twój i tamte chwile
Wróciły jeszcze, jak trwożne motyle
Spłoszone na pobladłej kielich róży…
O! niechby znowu wiały gromy burzy
Niech raną krew uszła ma w cichości!
Lecz tyś już za mną – o moja przeszłości!...

Rzuciłem wcześnie jak orzeł me gniazdo
Bo serce orła w niej piersi gorzało,
I jak dzwonu za mą jasną gwiazdę
Jam powędrował gdzie natchnienie gnało –
Jakiemiś głosy bezbrzeżnej tęsknoty,
Choćby piekłami – gdzie na szczyt – Golgoty!...
Lecz jam niepłakał odchodząc z mej wioski
I za mną wątpię by jaka źrenica
Łzę upuściła!... chyba pełen troski
Staruszek jeden – i jedna dziewica!
Bo ja niekochał tych co mnie kochali,
Bo nie kochali jak ja kochał, innych
Co nie kochali kochani!...
Z dziecinnych
Progów uchodząc w wiosny życia fali
Porwał w dłoń mą kij pielgrzyma gruby
I poleciałem, gdzie oko poniosło!...
Niewiem czy życia czyli pragnąc zguby
W burz życia wałach, serce moje wiosło!...
I czarę życia do was wrogi moje
Pijąc, wam powiem dla waszej radości
Żeście zatruli dni mojej młodości
l w piołun kwiatów mych przetkali zwoje –
Czarę wypitą ciskając za wami
Wiem że niegodna miedź waszego czoła
By się strzaskała na biel – czerepami
Was kaleczyła, jako apostoła
Klątwa co wstrzęsła Safiry trzewiami
O! wiedzcie tylko dla pociechy waszej
Że tu w żadnego serca z żywych ludzi
Tyle goryczy w serca krwawej czaszy
O każdej chwili i zawsze i wszędzie
Nie było, nie ma – i nigdy nie będzie –
I to lwa dumy mojej ze snu budzi!...
Bo wszystko można o! wszystko przebaczyć –
Ale zapomnieć – o! gdyby to można…
I serca, noża karbami nieznaczyć
Co ostrzy życia głazów treść bezbożna!...

O! długo szedłem po różnych krainach,
Różnych ojczyzny ludzi przebiegałem,
I różnych krain naturę badałem,
Byłem wysoko, i byłem w głębinach
Dość, że daleko stroniłem od ludzi
Których obecność i nęka – i nudzi – –
Młodości moja!... pierwszy przyjacielu!...
O! śnie mój złoty, raju mej pamięci,
Ku tobie myśl ma błąka się bez celu
Dla ciebie jeszcze – łza się w oku kręci
Ostatnia w oku – co łzy swe spłakało
Wszystkie i serce krwią spiekłą zczerniało!...
Nie łam na ustach milczenia pieczęci –
Bo ona wielka! i krwawa! i święta!...
Inna jak wrogów mych gawiedź przeklęta!...
Idąc po latach mej długiej podróży
Ja błędny rycerz zabłądziłem w borze
Bór szumiał głosem piorunów i burzy
I błyskawice drogę mą znaczyły –
Przedemną dęby wichrem się waliły –
Szedłem noc długą, aż poranne zorze
Pogody cichej trysnęło promieniem…
I szedłem dalej wśród skał i zarośli
Sam i samotny – i smutny stęsknieniem,
Sam jeden w puszczy, sam z życia wspomnieniem
Lecz ni ślad ptaka, ni ślad nogi oślej
Ni ślad człowieka na skale niebłysnął
Nademną błękit gwieździsty już zwisnął
Przedemną puszcza, znów wieczór, i droga!...
Tak krocząc długo, długo, utrudzony
Jak muł schyliłem w zadumaniu głowę
Tonąc myślami w naturę i Boga –
I w tajemnice życia zagrobowe…
Wtem kędyś z dali, szum głuchy, szum głośny,
Ucho me w ciszy borów dosłyszało
Huk jak głos grzmotu dziki i donośny
Którego echo gdzieś w skałach konało...

I lecąc w gwiazdy – tam – w nieskończoności
Jak nieśmiertelność ducha, przepadło –
Jak me wspomnienia z rannych dni młodości…
Noc była cicha, i z gór nów wiosenny
Oświecał jasno las coraz to rzadszy,
Sunął się w gwiazdach blady i promienny,
Patrząc na ziemię tak, jak matka patrzy
Na śpiącą córkę, co w dziewiczem łonie
Płomień uczucia żywi i w pierś chłonie!...
Wreszcie już drzewa znikły – tylko z dala
Stając po skałach – ujrzałem skał grody
Z których gwałtowne strącały się wody
W otchłanie głazów – tak za falą fala
Leciała w otchłań grzmiąc z dzikim łoskotem
Pod cichej nocy gwieździstym namiotem…
A u skał szczytu chatka pustelnicza
Stała samotna … jak myśl wyższa w świecie
Chata schylona, cicha – i dziewicza
W bluszczu winogron i palm cichym kwiecie!...
Na jednej ze skał, starzec z brodą siwą,
Długą do ziemi – a okiem wzniesionem
Siedział i dumał głęboko … sędziwą
Myślą po niebios żeglując sklepieniu –
Drżące na kiju oparte miał ręce
Na rękach wsparta twarz jego, oczyma
Utonął w gwiazdach których jasne wieńce
Drżały w tle niebios posiane iskrami
Jak ziarna z dłoni duchów wszecholbrzyma,
Posiane, by tu dojrzały – światami
Jasności serca, tej tajemnic Pani!...
On w nocy czuwał w wodospadów szumie
Na skał tych szczycie w mgle – jak u nieb progu
W tej cichej nocy ginął w myśli tłumie
Tonąć swym duchem w naturze i Bogu!
A za nim chata, nizka, pochylona,
Liściami bluszczu, liściem winogradu,
Wkoło, zielono, świeżo opleciona,
Jak dom Adama wśród rajskiego sadu –

O ścianę chaty wsparta arfa stała –
A u wrót lama jak śnieg Alpów biała
W ciszy listeczki z pod strzechy skubała…
Stanąłem w myślach wśród wód nocnych szumu
Pełen zaczaru, pełen zachwycenia,
Wśród myśli moich i mych natchnień tłumu,
Milcząc chwyciłem arfę starca w dłonie
I bijąc w stróny dźwiękami cierpienia
Takąm pieśń tęsknie posłał ku mej stronie:

«Wśród walk chaosu, światłem odrodzenia
«Ty gwiazdo jasna, zostałaś mi jeszcze,
«Gwiazdo przyjaźni! ty perło wspomnienia
«W morzu mej duszy budzisz burze wieszcze!...

«W chwilach bezsennych ty drżysz nad mą głową
«Jak niegdyś, niegdyś, gdy przyjaźni dłonią
«Jak wieńcem niebios – i wstęgą godową
«Przepasan byłem … mi drżałaś nad skronią!...

«O gwiazdo! Gwiazdo! wróć miłe dni jasne!...
«W ciemnościach życia niechaj iskrą wstaną,
«Nim w chmury łonie wraz z tobą zagasną
«Niech jeszcze wstaną tęczą wspomnień ranną!...

«Życie mi było burzą wśród przestrzeni,
«Gromy wieńczyły wcześnie skroń młodzieńczą
«A pieśń ta wspomnień jest po burzy tęczą
«Przędzą aniołów z błyskawic promieni!...

«O tęczo z łez! ty nad pokoleń snami
«Roztocz się jasna po burzach błękitu,
«Nie mnie – lecz ludziom! I gwiazd kolejami
«Prowadź ich w dzieje – do ludzkości szczytu!...



Anachoreta zwrócił siwą głowę,
Słuchając jeszcze znikających dźwięków,
I patrząc we mnie dwie łzy kryształowe
Miał – odstatnich mej piosnki po jęków…

I ku mnie drżące wyciągnął swe dłonie –
To pierwszy z ludzi który mnie zrozumiał,
O! bo miał serce! sercem odgaźdź umiał –
W dłoń jegom złożył me znużone skronie…
Witaj przychodniu, bracie mój, pielgrzymie,
Zbłąkany w lesie i nocą strudzony,
Nie pytam bracie o twe miano, imię,
Bom pieśń twą słysząc ujrzał moje strony!...
Twoja pieśń rzewna w duszy pustelniczej
Z pod śniegów zimy dni wiosny urocze
Odwiała nagle ... młodości dziewiczej
Uprzytomniła tęsknoty prorocze...
Lecz ty coś śpiewem wywołał wspomnienia
Życia co gaśnie jak lampa bladawa,
Słuchaj – twojego nieciekaw imienia,
Bratem cię witam, i ta przyjaźń łzawa
Co snem wspomnienia z strón twych zmartwychwstała,
I po mych żyłach krążyła i drżała,
Życie mi moje znowu przypomniała!...
Widzisz te dzikie wśród nocy ustronia,
Skały na które księżyc promień ciska
I wód odmęty których kryształ błyska
Rozdarty lecąc po skałach z swym szumem,
Lśniący światłami jak w Boga koronie...
O! to jest życie – z odmętów swych tłumem –
Co w nieskończoność grzmi nie mych tajemnic,
I zmartwychwstaje tęczą – z bolów ciemnic!...
Dziko tu, smutno, i szumiąco w puszczy
Gdzie głosem całym ten huk wodospadów,
I krzyk żałosny dzikich ptaków tłuszczy –
Czasem wrzask boru kiedy rozczochrany
Wzniesie ramiona wśród gromów rozwiany –
Czasem twarz słońca jak gdyby dla zwiadów
Przez drzew konary, gdy zachodzi błyśnie –
A z piany kaskad tęcza drżąc wytryśnie
I nad otchłanią drgająca uwieśnie…
Jak wspomnień smutnej młodości tęsknota…
I ta ot! Lama jedyna istota –

Co w drodze życia została ze śladów
Dróg, co deptała przeszłość wielka! złota –
I tylko w ulu pracownice pszczoły…
A czasem we śnie mym – jasne anioły
Co wstęgą mleczną ciągną przez żywioły...
I nic – nic więcej – w tej skalistej dziczy,
Gdzie się po gwiazdach już dni życia liczy;
I w biblii księgach apokaliptycznych
Wita duch, jasne ducha apostoły –
A pieśń tę kończy szum tych wód krynicznych,
I szum tajemny modlących się lasów,
Co w niebo prężąc konary olbrzymie
Zdają się szumieć «Parakleta» – imię…
Jak w hymnie wieków głos przyszłości czasów!...
Więc tu!... musiało bić bolem – i dzikim,
Gdy mnie dziś takim widzisz pustelnikiem –
Tyś o przyjaźni nucił o! młodzieńcze,
Posłuchaj życia zbiegłego godziny.
Co zwę przyjaźnią i nad ziemskie syny
Jej przypomnieniem ducha mego wieńczę!...
Wieszli kto jestem! ot niezgadłbyś pewno,
Kto jest ten starzec w pokutniczej szacie,
O! jam niezawsze mówił cicho, rzewno,
Jam mówił groźnie, w missyi majestacie
Pokorny, groźnie, do ludzi w szkarłacie!...
Wieszli kto byłem?... ja anachoreta
W sobie zamknięty, zniemiały, ponury,
I przebolał: Mnich Piotr! młody bracie –
Ja mnich z Pikardyi, co jak ogień chmury
Błysnął mieczem i słowem – ! lecz nie ta
Nie ta już dola dzisiaj starcu miła
Dziś tuż pod stopą moją już – mogiła!
Po mnie dym sławy marnej tu zostanie
I mię zwiśnie nad dziejów otchłanie
A potok czasu niech je spłucze, zmyje –
Lecz o przyjaźnim mówił nad mogiłą!
Niegdyś – gdy w duszy mojej rano było,
Miałem w młodości przyjaciela w domu

Z którym się sercem splotłem jak wśród sadu
Dwie latorośle młode winogradu,
Z których, gdy jedne oderwiesz od drugiej
Obie konają!... nieznane nikomu –
Prócz temu co je splótł z sobą wśród sadu!
Uczucia nasze były sobie święte,
Ku sobie zgięły się i tak zbliżyły,
Jako dwie skały co nad morza smugi
Wstawszy – czołami z sobą się spoiły – –
Rodzice moi byli biedni, ale
Poczciwi; rano mnie tu odumarli,
Nie zostawiwszy po sobie nic wcale
Prócz dobrej sławy gdy oczy zawarli...
Ja byłem cichy, i coś mnie ciągnęło
Do tej pustyni i do tej tu chaty ,
Com z drzew mą ręką zesklepił przed laty –
I tu zostałem wielbiąc boskie dzieło
W stworzeniu jego!... mój przyjaciel młody
U starej matki, został jej podporą –
Pasąc po łąkach jej bydło i trzody,
Bo była ślepą już – i bardzo chorą –
W tej tu pustyni żyłem lata młode
W ciszy, wśród skał tych po nad tą doliną,
Wśród wodospadów grzmotu co swą wodą
Lecące w otchłań, gdyby młodość – płyną –
Długom tu dumał z myślami i czasem,
I z moją arfą sam na sam, a z światem
Obrazów ducha! –
Ocieniony lasem
Żyłam korzeńmi, roślinami, kwiatem
I tej przyczystej wody jasnym zdrojem
I myślą moją i natchnieniem mojem!...
Z tej skały zawsze witałem wschód słońca
Z rannami ptaki śpiewając w cichości
Tutaj najpierwsza, bladawa i drżąca
Gwiazda wieczorna śród nocnych ciemności
Oczom mym drżała ... o! tak długo było –
A lama biała mą ręką karmiona

Przystała do mnie, wkrótce oswojona
Została – w puszczy towarzyszką miłą –
Lecz raz – posłuchaj – gdy u szczytu skały
Za leśnym grzybem na głazie się spiąłem,
Głaz się oberwał – bryły poleciały
W otchłań – aż w dole wody zakipiały…
Zleciałem na dół, z zakrwawionem czołem
I świat mi w oczach skał obleciał kołem…
Lecz cudem jasnym! że na jednej skale
Jak ptak zawisłem, i niespadłem dalej
A nad przepaści wirujących fale
Spiąłem się w górę, chwyciłem w oddali
Za gałąź drzewa, w bolu, trwog i szale,
Jak się wdrapałem, niewiem, na kamieniu
Tak długom, długo leżał w odrętwieniu
Nim się ocknąłem i przetarłem oko –
Ale w tej chwili, w śnie moim, wysoko
W obłokach jasną dłoń widziałem w górze,
Na wschód! na wschód! mi ciągle wskazywała –
A głos się ozwał: «Krew ci z czoła płynie
Jak wieniec cierni – imię twoje skała!
Tak płynie z serca, ludu w Palestynie
Zdrojem, którego źródło miecz otworzył...
Otrzesz krew z czoła twego, lecz w me imię
Otrzyj krew z serca tam w Jerozolimie –
Której najeźdźca swój turban nałożył
A mych pielgrzymów skrzywdził i potrwożył.»
Oświtłem – głos ten dotąd słyszę głośniej
Niż ten szum fali co na skałach kona,
Krew z czołam otarł, otarłem ból z łona
A prędkom powstał raźniej i miłośniej
Niż złotą łuską Cherubin pancerny.
Przysiągłem skałom – i przysiędze wierny
Tego dnia jeszcze do Syonu ziemi
Pochód pielgrzymi silnie przedsięwziąłem,
I dzień mi świecił blaski niebieskiemi
A z tęskną myślą w podróż pociągnąłem

Jak ptak żałosny gdy skrzydła rozwinie
W daleką podróż ciągnąc za swą gwiazdą,
Jaszcze raz patrzy w ciche swoje gniazdo
I tęsknie śpiewa … i już w górze płynie –
Ale za gniazdem krzyk rozdarty rzuci
W które już nigdy – nigdy niepowróci!...
Lecz ja z zapałem choć z tęsknotę w piersi
Rzucałem puszczę i tę chatę moją
I bluszcze świeże co jej ściany stroją
I skały we mgle, które jak najpierwsi
Bracia, powiernikami byli duszy –
Nawet tę lamę z smutnemi oczyma
Żegnałem tęsknie – i nic niezagłuszy
Wśród wspomnień, tego młodości wspomnienia
Bo w tęsknot łonach – podobnego – nie ma!...
Ona swe smutne, milczące wejrzenia
Rzucała na mnie: gdyby mówić chciała
Wróć prędko, zżyciem będę stróżowała!
A gdym już zabrnął w bór głęboki w dali,
Jeszcze dochodził gdyby głos jagnięcia
Do uszu moich z łoskotem tej fali…
I w świat poszedłem – pełen przedsięwzięcia
Z iskrami w sercu, by niecić pożary...
Szedłem nieznając dokąd… lecz natchniony
Czułem że idę – z pochodnią mej wiary
Że nią ciemności przejdę – choć stęskniony,
I braci moich podniosę sztandary,
By pielgrzym błędny był krzywd swych pomszczony –
Noc zaskoczyła w lesie w wieczór ciemny,
I Świętojańskich robaczków przyjemny
Blask wiódł mnie borem przez nocy otchłanie,
Potem dalekie jakieś psów szczekanie
Jakiś fujarki głos i blask ogniska –
I tak wyszedłem z boru gdy już blizka
Północ na niebie świeciła gwiazdami
I noc przy ogniskum przespał z pasterzami…
Wstąpiłem w chatę przyjaciela mego
A na próg domu wybiegł w me ramiona

I z głośnym rykiem serca zbolałego
Długo mnie cisnął – ja jego do łona –
Bo w ten dzień właśnie matka mu usnęła
Jak dziecię – cicho, na ręku – na wieki,
I dusza z ciała bez cierpień wionęła,
I obajśmy jej przywarli powieki,
I tak mnie szarpnął jego ból sierocy,
Że zdało mi się w rozbolenia mocy
Żem po raz wtóry stracił matkę moją –
O!... takie chwile tam – przed stwórcę stroją
Hymn z serca w bolu wyrzucony procy
Wśród ciemnej bez słów – o! i bez gwiazd nocy!...
I w noc tę smutną leżały jej zwłoki
Przy bladej lampie, kiedym wszedł w próg domu
A syn rozpaczał sam – i łzawooki
Słowa jednego nieodrzekł nikomu –
Aż kiedym przyszedł, jak ze snów zbudzony
Zerwał się nagle, i witał mnie smutno
Rzekłem: na imię tej z którejś zrodzony
Odprawisz ze mną pielgrzymkę pokutną
Tam, tam … daleko – do Jerozolimy –
Podumał chwilę ... dobrze! wyrzekł stale
Pójdę lecz biedne w tych stronach pielgrzymy!
Więc brnąć nam właśnie przez tych przeszkód fale,
By inni po nas chyżej przepłynęli...
Niedługo potem ruszyliśmy w drogę,
O! długo, długo piaskamiśmy brnęli,
Znosząc obelgi, i trud – lecz nie trwogę!...
Później płynęliśmy długo przez morze,
Co dzień poranne witający zorze,
Co wieczór gwiazdę co nam przyświecała
I wspólnie z nami niebem żeglowała!...
Fale modlitwy szulerem ranne zorze
Witały – ptastwo rannym słońce krzykiem,
Jakby za nami modląc się – o! dzikiem
Życiem na morzu można żyć, bo morze
Staje się w końcu duszy powiernikiem!...
I okręt w fałach zniża się w wód piany

Klękając niby w modlitwie porannej…
A piosnka majtków jako mewa dzika
Tęsknie ulata piersiom samotnika…
Aż siódmej nocy zaryczała burza
Trzęsąc okrętem i goniąc bałwany
Przewalająca chmury i wód piany
W górę spiętrzone,
W błyskawic łonę
Jak w purpury płaszcz bałwan był odziany,
Nito ognista góra zolbrzymiała...
To nas w otchłanie spycha i ponurza
To w górę młota po nad Oceany...
Burza noc trwała – i z nocą skonała
Lecz ona bliżej celu nas zagnała.
Nazajutrz rano z pierwszym słońca blaskiem
Okręt po modrej sunął się głębinie
A morskie ptaki zwiastowały wrzaskiem
Że już niedługo nasz okręt dopłynie…
O! wpośród burzy modlitwa pielgrzyma
To głos potęgi serca człowieczego
Gdy się dłoniami sznurów statku trzyma
Miotan i rzucan wśród szału morskiego
W obłok wyrzuca myśl swą jak olbrzyma!...
Sieci piorunów nad głową mu grają
A fale statkiem jak konchą miotają
I trzeszczą maszty – powrozy pękają
I jęczą liny – krzyk niewiast – gromada
Starcowi w krześle swe grzechy spowiada –
A błyskawica śmiechem dzikim grzmotu
Wita wzniesionych do gwiazd kołowrotu
By spaść za chwilę w otchłań bez powrotu!
Lecz wtedy życie tylko w ręku Boga
I coś orlego przed czem pierszcha trwoga
Raduje ducha wśród burzy wulkanów,
Że nad nim niema już ziemi tyranów,
Że dzikim śmiechem śmieje się z szatanów
I człowiek wzniesion nad wieczności progiem
Czuje się wielki – jak sam na sam – z Bogiem.

Ląd o południu ujrzała osada
I chór wesoły majtków głośnem pieniem
Dał znać o lądzie – a cała gromada
Na pokład mrowiem wyszła – z zadziwieniem
Że tak niedługo stały ląd ujrzała –
A to do lądu – burza nas zagnała...
I odtąd lądem, skałami, górami,
Szliśmy znużeni, rzewni wrażeniami,
O! szliśmy długo trudną drogą jeszcze,
Nim oczom naszym szczyt oliwnej góry
Ukazał skronie zielone i wieszcze –
Jak w dzień on męki, w on dzień czarny, w który
W łzach syn człowieczy wziął z ręki anioła
Kielich miłości w pośród wrogów koła…
Wreszcie daleka w jaskrawym promieniu
Jeruzalem się ze wzgórza okazała,
I szliśmy chyżej w kroków powojeniu
I ku nam ziemia się chyżej się zbliżała
Że było słychać serca w piersiach drżące –
Weszliśmy w bramy – półksiężycem lśniące
A muzułmanin z pogardą na licu
Wyszedł naprzeciw topiąc twarz w księżycu
I rzekł: uczcijcie te blaski płonące,
To gwiazda wielka naszego proroka
Która przybywa co noc jasnooka…
Lecz jam go mijał z pogardą w milczeniu
A rozdrażniony on w twarz mnie uderzył,
Poszedłem milcząc – i w postanowieniu
By gwiazda jasna w obliczu proroka
Zniknęła w nowiu,
I w zniknieniem – wierzył!...
Weszliśmy w miasto, gdzie co krok łajania
Co krok pogardy tylko spotykały,
Szturchańce możnych, małych natrząsania
W tej ziemi świętej pielgrzyma czekały –
A ludność gnuśna, nieczysta i dzika
Wśród niej gdzie niegdzie cień Chrześcianina
Co szedł pobożnie w szatach zakonnika

Do grobów świętych człowieczego syna –
O! com ja doznał, kiedy na kamienie
Upadłem czołem przed tą grotą ciemną
«W której nikt przedtem nieleżał»…
Przedemną!
Stanęły wszystkie tajemnice wiary
Męki Chrystusa, ludów uciśnienie –
W łzach rozpłynęło się moje wątpienie
I myślą wzniosłem krzyżowe sztandary
Gdy pierś paliło bojowe natchnienie –
I wszystkie rany Chrysta mnie bolały
I wszystkie ludów boleści mi grały
Jak arfy w wielkiej tej z bogiem rozmowie –
Ale chwil takich człowiek nie wypowie
Dzień przedumałem wśród tej grobu ciszy,
Czekałem wielkiej myśli, by wstąpiła
We mnie – i wstałem – a boska mogiła
Słowa przysięgi mojej dotąd słyszy
Jakom ślub czynił z hufcami zbrojnemi
Odbić swobodę Palestyńskiej ziemi!...
Bo mnie w tym grobie Boga wszystkie rany
Co go bolały, bolami ludzkości
Tak zabolały – że padłem z żałości
Niemy – jak znużon ptak w morza bałwany –
I obróciłem ku Rzymowi oczy
Przy mnie dłoń w dłoni mój przyjaciel kroczy,
Ciężka to droga, i smutne koleje
Trzy dni i nocy na garbie wielbłąda
Kiwać się w słońcu, gdy pot z czoła leje
Się do ust drżących … gdy oko pogląda
Za kroplą wody – a woda na czole!
A raz Uragan od południa strony
Ścigał za nami – ha! Ten obraz w duszy
Zostanie jeszcze – kiedy przebudzony
Na sąd powstanę, i trąba niezgłuszy
Echa po gwizdów co słupami żwiru
Pędził za nami – z gorąca obłokiem –
O nie tak brańcy uchodzą z jasyru

Jak my pędzili przed wichrów potokiem...
Galop wielbłądów z karawany wrzaskiem
Co rozczochrana gnała o ślep – gnała
Byle gnać naprzód – byle uciekała
Jak chmura orłów przed piorunów trzaskiem –
I tak lecieliśmy bez tchu, i pędem
Trafiając w drodze szkielety wielbłądów
I kości ludzkie – bielejące rzędem
I już padaliśmy z rozpaczy głosem
Zwątpili wszyscy o zieleni lądów –
Czułem że inny los jest moim losem –
I tak wierzyłem w posłannictwo moje –
Żem raczej dumał na skrzydłach Simumu
Być w Watykanu zaniesion podwoje
Niż skonać w puszczy, śród trwożnego tłumu…
W tem odwróciły wichry stronę prądów
I pogoniły w dal – a jak bez życia
Padliśmy o ziem w oazie uroczej
Kędy zdrój świeży w trawach fale toczy
I palmy rosą zapłakały oczy
Namiot błękitu i gwiazd blade lica
Już wychodziły na niebo pustyni –
I chórem tam już poklękli pielgrzymi! –
Ku Europie sunąc się powoli,
Znowuśmy razem … jak po modrej roli,
Płynęli chyżo ... ku Joppejskim skałom
Stawiając czoło pogaństwu i wałom...
Wolno jest chłopcu … małemu chłopięciu
Plwać, i kamieniem ciskać na pielgrzyma,
I piaskiem w oczy miota, jeźli niema
Turbana swego … to chwalą dziecięciu
Co chleb przyjaźnie podaje szczenięciu…

Gdy dnia pewnego w murach Watykanu
Pod nogi starca Urbana papieża
Słał się lud korny, biorąc w imię krzyża
Błogosławieństwo w pokorze i w Panu,
I my przyklękli – a gdy błogosławił

Kto miał pielgrzymi strój, każdego witał
Jako pielgrzymów, i życzliwie pytał
Kędy był który, i gdzie dom zostawił?...
W tej chwili płomień zagorzał w mym duchu
I rzekłem głośno: w Bogu Ojcze Święty,
Głowo kościoła, niechaj twemu uchu
Będzie wiadomy dzień smutny, wyklęty;
Z Jerozolimy wracam ja w żałobie
Niosąc błagalne wieści Ojcze Tobie –
Od Symeona oto list pokorny
I od Chrześcijaństwa żal, wielki żal Panie;
Muzułman broczy w ludu twego ranie
On zdradny tygrys, co niby pozorny
Przyjaciel, wpuszcza w bramy wędrowników
A potem zmienia, obdziera, katuje,
Ojcze! jeżeli dziś zastępy szyków
Pójść niezdołają … o! ze zgrozą czuję
Że dalej w bramach gdzie Jerozolima
Już niepostoi tam stopa pielgrzyma!...
Ludu! zawołał na głos ojciec Święty,
Ludu mój! oto masz przed sobą brata,
Masz tu pielgrzyma co z pod ręki kata
Wyszedł zbolały, znieważon i klęty –
Ale nie własna boli go zniewaga –
On za zniewagę grobów Świętych błaga!...
Znieważon za to u grobu Świętego
Że się tam modlił za nas –
Patrz na niego!
I wielka cisza dokoła się stała,
Ludność jak głuche morze zaszmerała,
A jak ryk burzy – natchnień grom ze chmury
Na Jeruzalem!
Na mury! Na mury!...
Na mury! Papież w natchnieniu zawołał
I błogosławił i krzyże rozdawał
Jak pszczoła garnął się lud – starzec zdołał
Ledwie przemówić…
A jam się napawał

Widokiem onym – i obiegłem w roku
Włochy i Niemce i słowem, natchnieniem
Skry siałem w sercu, łzy w niewieściem oku –
I ku Rzymowi z czołem pochylonem
Wracając, niosłem już starcowi wieści
Że książąt orszak – jak mąż – stanął – sobą
I wojsk krzyżowych co z krzyża ozdobą
Iść są gotowe na wszelkie boleści
Jest tłum natchniony –
I na łonie drżącem
Zapałem wielkiej rozkoszy bez granic
Co światy burzy i światy utwarza
Co jako wieczność wszystko tu ma za nic,
Z Miłości kona u powstań ołtarza
Krzyż wypaliłem żelazem żarzącem,
Bym go do końca wśród pokory nosił
Żem sobie taką chwilę tam! wyprosił
Życia modlitwy czynem błagającym!...
I patrz! On dotąd na piersi wznak bratni
Jest i z nim na sąd – zbudzę się ostatni...
Rycerze krzyże sobie wypalali
Na Jeruzalem!... w ryk morza wołali!...
O! jam się palił w duchu piorunami
Żywego Boga!... i bratał z wężami,
Przeto nie dziwo że ja znam po skórze
Gładkiej – błyszczącej – zimnej – w nieb lazurze!...
Lecz i aniołów znam ogniste dusze
Przelatujące w wieków zawierusze…
Ja porywałem jak strumień ich duchy
I serca mego zapalał zapałem,
Znosił obelgi, roztapiał łzą skruchy
I siebie – w sobie’m zgładził:
– «Zmartwychwstałem!...»
Raz do butnego rycerza znużony
Zaszedłem prosząc, by mi u ogniska
Swego pozwolił spocząć –
Urażony
Krzyknął z pogardą – że jego zamczyska

Nie karczmą dla włóczęgów z końca świata!...
Wtedym zapytał się w Chrystusie brata
Kto przed nim mieszkał w zamku?...
Odrzekł dumnie:
Ojciec co śpi już w marmurowej trumnie –
A przed nim?
Dziad! i pradziad! w jasnej chwale
Odrzekł ni rycerz dumnie i zuchwałe
A kto po tobie będzie?
Syn mój śmiały
Odrzekł – gdy zechce Bóg przedwiecznej chwały…
«A więc jest karczmą Panie! twe zamczysko
Rzekłem –
A on się porwał – …
I zadumał – –
«I rzuć je – a weź miecz – bo dzień już blizko
Gdy ziemie świętą zdobędzie lud Boga –
Na murach nasze powieją sztandary,
Półksiężyc strącim w otchłań gromem wiary…»
Wtedy się zemną uściskiem pokumał,
Z zapałem rzucił ustroń swego proga
l powiódł zbrojne hufce za hufcami –
Tak porywałem ramy za massami
We włosiennicy z powrozem na szyi
Ducha'm wzniósł przeciw Muzułmańskiej żmiji,
Starce, młodzieńcy, kupcy, pacholęta
Leciały myślą porwane co święta
Jak gwiazdu oczom mym świeciła z góry
Kiedym porywał te rycerstwa chmury…
Nie ja Bóg świadkiem! nie ja – lecz ten! który
Ducha Człowieka wolnym utworzył naturze
Co mu z wiarę zapału – i potęgą woli
Dal część własnej wszechmocy nieśmiertelnej doli,
Dokąd jej wart. – On gromi i gromy – i burze!...
I tak na błoniach Clermont w szat radości,
Zebrane hufce jak piekło zapału
W wulkan zagrzmiały Naprzód!... w lwiej dzielności,
I poszły jak uragan – z męztwem szału

O chwilo piękna! chwilo chwil!...
Lwia chwilo!...
Kiedy zaryczał lwem jednym lud dzielny
Burzą radości do szału weselny – –
Kto cię niezaznał – biedny!... bo w kolei
Wieków nieprędko wracasz – i motylą
Planetą lecisz – o skrzydłach – nadziei!...

Ranek był – kiedy zastępy rycerstwa
Na grób Świętego Piotra poklękały…
I wielką ciszą umilkł kościół cały
I była niema cisza bohaterstwa
Gdy w Bazylice jeden czarny wianek
Schylili męże swe lśniące puklerze
Z dumną pokorą – a kiedy rycerze
Schylili głowy – to ich przyłbic pióra
W przestrzeni wielkiej wielkiego kościoła
Zdały się falą morską – co ponura
Wśród ciszy drżymiąc czeka burz anioła –
Wtedym ja jeszcze jako pielgrzym biedny
Mnich Piotr, na grobie Piotra apostoła
Klęczał w milczeniu wśród rycerzy koła
Z niemi w pokorze i dążności jednej! –
O! w tej to chwili wziąłem namaszczenie
I promień słońca na głowę mi spłynął…
Rzuciłem habit, a wziąłem odzienie
Którem już rycerz Piotr później zasłynął...
Tu głos Urbana ozwał się wśród tłumów
Głos w kilku słowach, co do serc, rozumów,
Tak wpadł jak promień iskry co oświeca,
Ciemnice ciemnic – i pożar roznieca!...
Ty rzekł:
Ty Piotrze! coś massy zachodu
Na wschód poruszył – masz tu sto tysięcy
Wojska przed sobą … wśród nędzy i głodu
Macie trwać dzieci tak kilka miesięcy,
A może z trudów pierw wam przyjdzie zginąć,
Zanim zdołacie do celu dopłynąć –

Czy przysięgacie wytrwać tak do końca?...
Niech nam tak światłość wiekuista słońca
Świeci! krzyknęli i podnieśli dłonie
Ku jasnej krzyża cierniowej koronie –
Wtedy rzekł Papież przez łzy: Pamiętajcie,
Że kto przed celu osiągnięciem ginie
Większy niż ten co zwycięztwo osięga…
Więc idźcie bracia!... wierzcie i kochajcie!...
A będzie wasza wszechmocna potęga,
Niech przez was wiara znowu tam zasłynie
Zkąd zaszła … święta wasza jest przysięga
I Bóg obecny tu – od was ją słucha –
(O! teraz Panie weź mojego ducha!...)
Pomnij zastępnie lwi – aż tam! u proga
Grobu położyć miecz piorunujący –
Lecz bądź pokorny w potędze gromiącej
I twej miłości nietrać w obec wroga!...
A ty o Piotrze!... kamieniu z opoki
Piotrowej!... stań się głazem co naprawi
Miejsce gdzie grób był uszkodzon!... niech łzawi
Ci aniołowie rzucą swe obłoki
I tym kamieniem domurują Pański
Grób – uszkodzony od hydry szatańskiej!...
«Tak chce Bóg!...»
Tysiące mieczów błysło w górę jaśnie
Niech żyje wiara! Niech półksiężyc gaśnie!
Na Jeruzalem! na mury! na mury!...
Ryczał tłum jako Ocean ponury
I Papież święcił oręże ze drżeniem
A każdy rycerz szalał uniesieniem
Żądzą męczeństwa – świętą i młodzieńczą
Którą cierniami na tej ziemi wieńczą!...
Idźcie o! idźcie!... przyszłe pokolenia
Będą te wieki wspominać z tęsknotą,
Będą te boje waszego natchnienia
Ze łzą wspominąć … idźcie! z wiarą złotą
Która przenosi góry! zwyciężycie!...

Własnego męztwa cudem – cud ujrzyjcie!
I każdy z braci, który był silniejszy
Duchem lub ciałem … krzyż sobie wypalał,
O! i złych każdy męztwem najdzielniejszy
Gromił – lub skonem gromiących ocalał!...
I krzyże białe i krzyże czerwone
Na nasze płaszcze kładliśmy w zachwycie
A twarze wojska były rozognione
Jak tysiąc słońc co wychodzą o świcie
W pożar zapału już rozpłomienione!...
Jak twarz słoneczna co schodzi nad światy
I zgania księżyc pomocny, rogaty,
Gdy noc rozdziera na piersi – mgieł szaty!...
Tu rzucił starzec szaty pustelnicze
I wszedł do chatki swojej – a po chwili
Wyszedł w pancerzu, miał z piórem przyłbicę
I krzyż na płaszczu – z jednej strony, z drugiej
Na obnażonem od miecza ramieniu
Krzyż wypalony … widziałem!... a postać
Tak zolbrzymiała … tak urosła czołem,
Że zdał siłę jakimś mścicielem aniołem
Że widząc – brata chęć rycerzem zostać!...
Włos tylko siwy – broda śnieżna, biała
Po piersi lśniącej pancerza spływała –
Patrz! taki byłem!... gdy w Jerozolimie
Zdobytej wchodząc w tęże samą bramę,
W której znieważył Turczyn moje imię
Znów postać Turka spotkałem tę samę...
Jeden z rycerzy o ziem go obalił
A jam mu – życie przemocą ocalił
Bo rzekł mi ojciec Święty w Imię Boga:
«I twej miłości nietrać w obec roga!»
On drżący, blady, przed konia się rzucił
«Odsłoń hełm Panie! Zawołał – mam w domu»
Bogactwa – niechaj ujrzę dzisiaj komu –
Dziękczyć – tyś serce wdzięcznością ocucił –
Odsłoń twe czoło!... gdyś mi tyle zrobił,
Zrób i tę łaskę!... Ja hełmu ugiąłem

Spojrzał w twarz moją – poznał – wzrok go dobił…
A jam spiął konia i w tłumie zniknąłem –
On się nazajutrz stał Chrześcianinem –
Jam o pokorę błagał Boga – czynem!...
O!... i straszliwe piekła miałem dreszcze
Kiedy mnie pycha chciała brać w swe kleszcze
Od namiętności żmiji ta piekielniejsza!...
O! ta mi zawsze była najstraszniejsza –
Bo liząć moje stopy obwijała –
A potem serce w dłoń żelazną brała!...
Jak wąż co orłu śpiącemu obwinie
Skrzydło!... że już w błękity niepopłynie!...

I na Wschód jęły płynąć nasze szyki
Z Włoch, Francyi, Niemiec, jak wezbranym zdrojem
Przy mnie młodości mej druh, z wojskiem mojem
Walter mój drogi ... świętość ma!... on dziki
Orzeł którego Walterem «bez mienia»
Zwano –
Łąki i trzody swe rzucił –
I poszedł rycerz pełen żądz natchnienia –
Poszedł!... o! poszedł by więcej niewrócił!...
Nad Dunaju brzeg, a dalej przez ziemie
Bułgarów przerznąć z wojskiem się musiałem,
Dzikich tam zwierząt spotykałem plemię –
I dla mych ludzi – chleba już niemiałem!...
O! w takiej chwili wodza głód wnętrzności
Głodem całego wojska pali, nęka,
I tylko wyższa sił dodaje ręka
Przez piekła wiodąc jak gwiazda przyszłości!...
Jako zdrój wojsko nasze iść musiało
A kędy przeszło brzegi wydzierało,
Hordy Bułgarskie napaścią zuchwałą
Broniły przejścia przez ojczyznę swoją,
O! i zginęło tam naszych niemiało
Choć kutą byliśmy ten przechód szalony
Zdał mi się strasznym przez piekło przechodem,

Bo płomień cisnął bokiem, tyłem, przodem,
Że koń i jeździec padał zrozpaczony –
I śmiercią zdała się chwila ponura,
Po dniach zbyt wielu krwawego przeboju
Gdzie z mieszkańcami złączona natura –
Trapiła wojsko w ciągłym niepokoju.
Wyszliśmy z granic Bułgarskich na końcu
A kiedym konia poił w leśnym zdroju,
Tocząc po moich o wschodzącem słońcu
Wzrok niespokojny … o! biada! ujrzałem
Że już połowę wojska mego miałem!...
Konstantynopol mieliśmy zdobywać,
Gdyż nam Aleksy zabronił przechodu
I tam na braci resztę oczekiwać…
A więc pod murym ruszył Carogrodu,
Choćby do nogi upaść i wyginąć,
Postanowiłem sztandar nasz rozwinąć
I blaskiem krzyża w ślepie tyranowi
Błysnąć – gdy wzbronił przechodu Krzyżowi.
Już się schylało słońce w morza piany
Umilkły wichry – usnęły bałwany –
Wtedy na leśne wzgórzem ja wybieżał –
Konstantynopol u nóg moich leżał – –
Uszykowałem jak mógłem mych ludzi,
Co przez czas wyszli z służby i karności
I już mruczeli gdy ich pochód strudzi –
Trzeba im było zwycięztw – i świetności!...
I wraz od jednej strony
W pęd szalony
Prawem się skrzydłem żołnierz rzucił na bastiony!...
Jak tuman wichru, co przez puszcze pędzi
Kolumny piasków – do niebios krawędzi
I nuż w północną bramę i w baszt głazy
Tłuc taranami, gruchotać i łamać –
Wróg na nas z murów potężnemi razy
Młyńskie kamienie staczał – ukrop wody
Ciskał – chcąc ducha na razie nam złamać

Lecz żołnierz mój był swym zapałem młody –
Więc od boleści wściekły jak się rzucił,
Wśród jęków ofiar na trupów się wale
Wznosił ku murom i w boleści szale
Szturmował – i cześć muru już wywrócił.
Krzyk – wrzask i jęki – piętrzą się drabiny,
Na mury drapią się, i kamieniami
Strąceni lecą z jękiem boju syny
Ale konając wznoszą pieść ranieni…
I jak poczęli taranami walić
Pierś baszty pękła – brama wywalona
Padła ze grzmotem – padając przywalić
Musiała mnóstwo, bo jako szalona
Krzyknęła jednym wrzaskiem baszta cała –
I jako Rzymska w rozpaczy matrona
Na piersi – muru szatę rozdzierała;
I dymu słup już wystrzelił w niebiosy,
A tłum w niej dziko zawył w niebogłosy
A dym jak warkocz jej rozwiany w dali
Leciał w obłoki – szalał w wichrów fali…
I z murów jedni w ucieczce stłumieni
Drugich spychali w rozpaczy szaleni
Że jak szatani swoich wysokości
Z wrzaskiem padając targali wnętrzności
I oczy pełne śmierci wznosząc w górę
Konali wznosząc okrzyki ponure –
I wpadli nasi bramą wywaloną
Już płomieniami dymu ogarnioną
Dzwony biją,
Matki wyją,
Trwożne o dzieci los…
A sztandar krwawy
Krzyżowej sprawy
Powiał na murach w radości głos! –
Wpadliśmy w miasto – a czerń ulękniona
Te strupieszałe praprawnuki Romy
Jęły uchodzić w głąb miasta –
W odłomy

Murów i bramy wdarłem się z piechotą –
Wiedziałem jak tam słabą walczył rotą
Cesarz Aleksy – i swą wielkość – kłamał!...
Więc się na duchu prędko żołnierz złamał
W Państwie gdzie ludzi robactwo skarlałe
Wielkiego trupa Romy roztaczało
A nędze ducha, swego spotworniałe
W purpury szmaty zręcznie drapowało!...
I wrzask zwycięztwa zatrząsł o te mury,
O starych domostw Bizanckich ulice
l aż na morzu, skonał!...
I przyłbice
Wznieśli żołnierze w górę z dzikim krzykiem
Jak lew co puszcz przeraża swym rykiem –
W komnatach Cesarz chronił się strwożony
Dokoła tłumem trwożnym otoczony
Od niedobitków garści – zwyciężony!...
Cesarz on pyszny pokornie posłował,
Pytając ile zażądam okupu?
Byle po domach żołnierz nie rabował
Nie krzywdził niewiast, niewydzierał łupu –
Z dumą’m odegnał chytre posły Greka,
Co truje zdradą – a w boju ucieka;
Rzekłem że czekam tu na bratnie szyki
Co na wschód iść mają z zachodu –
I przejdziem tylko jako wojowniki
Przez tłuste Państwo Cara, Carogrodu,
Niechaj nas tylko przechowa bez głodu,
I nieotruje pod tą pomstą miecza!...
A da nam tylko okrętów i łodzi –
Któremi bracia wylądują młodzi
On niech nam tylko – czas ten ubezpiecza…
A wtedy Cesarz świtą otoczony
Złotym pancerzem świetnie uzbrojony
Przyszedł powitać nas pod namiot biały –
Na jego hełmie krwawe pióra wiały –
I skłonił głowę – schyliły się pióra
Słowy miejskiemi z uśmiechem nas witał

Choć każdy wściekłość w jego oku czytał –
Gryzł wargi dumne do liców uśmiechu
Na czole czarna uwisła mu chmura
A pierś miał ciężką żądzą zemsty grzechu,
Lecz czuł wężową słabość – przeto pytał
Czyli być może z nami połączony
Traktatu węzłem? Krzyżem zaszczycony?...
Wtedy podałem rękę w imię krzyża
I dziękowałem w imieniu Papieża –
A kiedy darzyć chciał (może przekupić…)
(By potem zdradzić, mordować i złupić)
Rzekłem żem mnichem – i w krótce w habicie
Odejdę dawne w puszczach pędzić życie –
Jak tygrys schował głęboko pazury
Łasząc się – odszedł owian w płaszcz purpury –
O świciem wyszedł na pobojowisko
Co tuż przymieście rozlegało spojrzałem
Było ich mało – wiele było – śpiących – !
Więc powitawszy braci zaśpiewałem
Hymny żałobne…
I z braci płaczących
Garstką, jak dziecię płacząc szedłem z rana
Grzebać poległych co w śmierci nieładzie
Jedni przy drugich leżeli bez miana
A przy nich wierny koń się trupem kładzie –
Mgły się zwlekały i słońce wschodziło,
Jak nasza wiara niebo czyste było –
A nad pobojowiskiem ulatywać
Począł skowronek – i tam Bogu śpiewać –
Imiona tych co skonali nieznani
Spowiadał niebu swych pieśni psalmami…
W lazurach nieba nad polem bojowem
Zawisł wysoko … wysoko … po rosie …
Nie!... po krwi nucąc w wdowiej piosnki glosie
Co się żaliła Panu rankiem owym…
I więcej w pieśni tej płakało skargi
Niż ludzkie wyrzec podołają wargi!...

Wśród trupów – pojrzę…
Przebóg sędzio świata!..
Rozdarłem szatę w dziki śmiech wariata
I pierś rozdarłem rozpaczy szponami
A oczy zaszły mi krwawemi łzami!...
Tam trup Waltera leżał!... uśmiechnięty
Żelazem wroga – w samo serce pchnięty –
............
............
O! za cóż na mnie boleści lawino
Spadłaś piekielnym ciosem z tą godziną!
O! Czemuż wieczną nie oślepłem nocą
Zanim szatańską w serce wziąłem procą!...
A od tej rany – piekło we mnie jękło –
I zszataniałem!... bo mi serce pękło –
I jak wąż padłem w boleściach bez miary –
Bluźniłem – szatę rozdarłem mej wiary
I w mojej duszy lamentach – zniemiały –
Głowem opuścił – bólem zszataniały –
Niewiem jak długom tak leżał i życie
Klął niemym głosem – piersi piekła głosów –
Lecz gdym się zbudził, księżyc po błękicie
Sunął się jasny w szafirze nie biosów,
Oświecał jasno ciche srebrne chmurki
I szedł pomiędzy gwiazdy – ciszy córki
A z łez mych dzikszy strumień niż ten! bieżał –
Przy mnie mój Walter!...;
Nie!...
Trup jego leżał!...
A duch mój z ciała za nim już wypływał
Z tęsknotą ach! o jakiej się nie śniło
Tu żadnej matce!...
Z dali dolatywał
Śpiew po nad świeżą rycerzy mogiłą…
Ta chwila dla mnie pochłonęła wieki!...
Umarłem – żyłem już – życiem kaleki –
A śpiewy rosły, zbliżały się tłumnie
To nasze hufce z Zachodu!...

Witajcie!...
Byłem spokojny jak posąg – rozumnie
Witałem mówiąc – rycerze! witajcie!...
I był tam Godfred z ludzi stem tysięcy
I dzielny Hugo, i Boemund śmiały,
I młody Tankred – ich hełmy się chwiały
Morzem piór białych –
Ja w ciszy dziecięcy
Witałem wszystkich – co wszystko wiedzieli
I w około mnie wiankiem poklęknęli...
Naglem się zerwał niemy i rumaka
Dosiadłem dziko – rumak lotem ptaka
Gnany popędził w świat nad skały morza
Kędy się księżyc układł we fal łoża – –
Dziko zagrzmiały po głazach kopyta,
Lecz dziki bardziej byłem – niech niepyta
Anioł ni szatan – jakim duch mój bywał
Kiedy w tej nocy – niemy ból swój śpiewał –
Koń wichrem pędził – a na moim ręku
Ciało kochanka mego się łamało –
I po nagości jego co na łęku
Konia się gięła marmurowo smętna
Światło księżyca swe blaski rozlało –
A serce moje szalało...
Szalało!...
O! pękaj ziemio!... zgiń skargo namiętna
Bo ty się w martwe nierozbryźniesz słowa,
Bo tam w piorunów wieńcu twoja głowa
A ty na czole bezimienność wieczną
I smętną, ponieś w twą noc bezsłoneczną –
Jak łabędź odpłyń – i nie płacz za niczem
Lecz płyń z spokojem jak księżyc obliczem
Co na pieszczoty szkieletu i fali
Patrzy – i sunie się niemo i żali
A nad szkieletu głowy sny namiętne
Rzuci kółeczko światła – ciche – smętne –
Jako płaczący uśmiech na tej twarzy
Co przebolała – i u swych ołtarzy

Rzuciła wszystkie łez perły dla ziemi –
Więc tu już niema nic – i ubogiemi
Skrzydły ulata w niebiosy wdowiemi
Z dłoniami na swej piersi – i w cichości
Jak smutny łabędź płynie – po wieczności!...
Tak pędził rumak – i nad morza brzegiem
Padł – i wyzionął ducha!...
Z dzikim szałem
Trupa co życie moje wziął – porwałem...
I nad fal cichych złoconym szeregiem
Tak się szatańsko od serca zaśmiałem,
Że tam przy brzegu straszliwa niewiasta
Co mi się wtenczas bardzo piękną zdała
Krzyknęła z trwogi – i kosy rozwiała
Czarne na wicher nocy – w stronę miasta
Kto ty? ktokolwiek jesteś, daj łódź twoją
Niechaj popłynę – z tą ot – duszą moją
I w głąb ją rzucę – wieki! na wieki!...
I w łódź skoczyłem – a w jego powieki
Patrzyłem smętnie jak na swe pisklęta
Zabite orzeł – kracząc to orlęta!...
Zawoła lecz z wichrami w rozpaczy –
Płyń ktoś ty kolwiek niewiasto!... tam znaczy
Się droga moja na głębiach otchłani!...
Ktokolwiek jesteś płyń!... nie do przystani!...
Niewiasta dziko jak mewa krzyknęła –
Ja jestem rozpacz!... i chyżo wiosłuję
Lecz dla tych co bez powrotu płyną,
Co już ludzkiemu oku tu zaginą
I serce żalu za niczem nieczuje –
Ja w fal kołyskach topiel[c]ów szkielety
Kołyszę z pieśnią – mnie się lęka – wieczność –
Straszna jako piorunujące tu słowo:
Niestety!...
Lecz tylko dla szczęśliwych!...
Zwano mnie: konieczność!...
I łódź sunęła chyżo w roztopionem złocie
Pian morza księżycowych co jak dzieci spały

Na nich się śpiące mewy kołysały
Jam przy trupie Waltera w zimnym czoła pocie
Leżał w łodzi – w ramiona go jak wąż obwinął
Po raz ostatni ustami drżącemi
W niebieskie usta jego się wpoiłem
I kiedy śmierci słodycze z nich piłem
To zdało mi się żem w niebiosy płynął –
I nic nieczułem – niemy – ślepy – byłem!...
Tak po księżycu łódź morzem? Leciała
A przy nas siedząc rozpacz wiosłowała
I w księżyc okiem żarzącem patrzała –
Jej marmurowo szatańskie oblicze
Tyle mi wtenczas dawało pociechy –
Żem jej dłoń jedną oddał w jej dziewicze
Dłonie, na wieczne, rozpaczy uciechy –
A ona wiatru powiewem szeptała
O! pięknyś w bolu twego rozszaleniu
Moim ty będziesz na wieki!...
Śpiewała
I kruczą kosą szyję obwiązała
Moją, w szalonem swojem omamieniu
I w oczy moje patrzyła namiętnie
A ja jak dziecię z niej się śmiałem – smętnie!...
O! to musiała by chwila straszliwa
Kiedy się rozpacz we mnie zakochała
I po raz pierwszy stała się szczęśliwa
Jej mamurowa twarz – poanielała –
I jam mą głowę złożył na jej łonie
I płacząc do niej przytuliłem skronie
Ona mnie jedna – jedna rozumiała!...
W tem się porwałem – księżyc gasł za chmury
I gwiazdy bladły – więc niemy – ponury
Porwałem ciało druha niemośpiące
O! tak anielsko ku mnie się śmiejące –
Tak bez litośnie! samolubnie śpiące!...
I wzniósłszy w górę na silnych ramionach
Które mi rozpacz teraz podpierała
Rzuciłem w morze! ... fala zaszumiała –

Krzyknąłem – padłem w łódź bez zmysłów, siły,
On w pian i pereł zatonął koronach,
Poszedł na loża pereł i korali
Kędy duchowie zasmuceni spali…
Ach! on po śmierci pół mojej boleści
Musiał wziąć w siebie jeszcze!... i musiało
Nią serce jego być ciężkie, bo ciało
Jak kamień spadło na dno!... o! bez wieści!...
Ty zanim poszłaś bezdenna boleści
O! duszo poszłaś zanim…
Już świtało,
Kiedym się zbudził w lodzi, nad ma twarzą
Rozpacz się tylko schylała ztęskniona
Jak dusze piekła co o czyś[ć]cu marzą –
I kiedym rozwarł z wykrzykiem ramiona,
Od brzegu morza zagrzmiał krzyk ponury
Na Jeruzalem! na mury! na mury!...
To bracia moi na Wschód orlim kluczem
Ciągną!... o! w drogę za niemi! do brzegu!
Wiosłuj!... krzyknąłem na rozpacz – co kruczem
Okiem paliła mnie ręką z śniegu
Trzymając wiosło z tygrysim uśmiechem
Głową klasyczną pokręciła tylko –
I rzekła –Tyś mój!... zatrutym oddechem
Zabiłabym cię jedną życia chwilką!...
Wtedym jej wydarł wiosło – rozjuszona
W żelazne chwycić chciała mnie objęcie
W morze strąciłem ją! – a na zaklęcie
Co mnie ciągnęło w fale – dłoń szalona
Moja ja wiosłem ugodziła w głowę
Że ogłuszyło ją to piorunowe
Trwogi człowieczej straszne uderzenie
Lecz wypłynęła – i kosy pierścienie
Z wody w powietrze rzuciła tak zręcznie,
Że się oplotła jak wąż po mej szyi
I pociągnęła mnie w głąb – siłą żmiji…
I wpadłem z łodzi w toń –
Ona serdecznie

Mnie pochwyciła by mnie objąć – wiecznie!...
Kto mój! niewraca – lecz po fal przestworzu
Ze mną na wieki – tuła się po morzu!...
Lecz się wydarłem – rozdarłem me szaty
I uciekając przed nią – jąłem płynąć
Co miałem siły!... aby tam módz zginąć,
Gdzie bracia moi – i w wieczne światy –
Lecz mnie ścigała już bliżej – już bliżej!...
Ja upływałem – znużon – chyżej chyżej!...
A gdy mnie chwycić już w objęcie miała
Krzyż nad nią dłoń zrobiłem mdlejącą,
Wtedy Syreny śmiechem zaryczała
I spadała w otchłań pian morskich kipiącą –
A ja znużony – mdlejący – już cudem
Płynący – tylko krzyknąłem – do łodzi
Naszych co płynąć poczynały z ludem –
Ujrzeli mnie – i tonącego w fali
Bez życia z głębi na pokład porwali –
Gdym oświtł – patrzę –
                                          Słońce złote wschodzi
Jak tarcza Boska naprzeciw ciemności –
Wkoło mnie bracia krzątali się młodzi
Na Jeruzalem!... krzyknąłem w radości
I tak płynąłem –
                              W myśli mych cichości!...

      Biada tej drodze!... i dniom tej podróży!
Bośmy bywali pastwą morskiej burzy...
Lecz gorszą, wojsko, pastwą, wodzów kłótni
Bywało – którzy celu swego, butni
Zabyli, walcząc z sobą o pierwszeństwo
Kto głową będzie!... o! a o męczeństwo
I o pierwszeństwo do walki nam było
Walczyć, a wróg by runął naszą siłą!...
Biedni – zabyli – że tam gdzie cel bratni
Wszyscy wybrani i nikt tam ostatni!...
Gdy nam w oddali Jeruzalem szczyty
Błysnęły, w jasne odziane błękity,

To wojsko o ziem padło, i w radości
Płakało, jakby dziecię, co w żałości
Umarłą matkę ujrzało raz jeszcze –
Ha! i znów zawrzał ten zapał młodości
Co zmartwychwstania wywołuje dreszcze
I budzi ludy z niewoli ciemności!...
Jeźli nie znikczemniały ciemności!...
Jedna cześć wojska pod wodzą Godfreda, [1][2]
Część pod Raymondem [3] [4] była rozłożona
Na czele także w bitwach pierś Tankreda. [5][6]
Błyskała – i miecz ognisty Hugona [7][8] ...
Lecz bez narzędzi oblężniczych, całe
Wojsko pielgrzymów, (zadanie!) szalone
Miało, szturmować miasto spotężniałe
W bronie wszelakie, w żywność opatrzone
Obroną wściekłej rozpaczy bronione – –
Wreszcie brak wody i słońca upały
Bardziej szkodziły nam – niż Turków strzały…
Tak oblegając miasto dni trzydzieści
Po wielkiem, wściekłym – lwim – szturmie dwudniowym
Upadła twierdza z rozpaczą boleści,
Półksiężyc runął przy krzyżowej surmie,
Co wrzasła ze stu piersi strasznym rykiem
I sztandar krzyża powiał minaretów,
W płomienie runął gruz dumnych meczetów
A lud nasz dziki, zwycięztwem pijany
Mszczący swe trudy, gniewem rozkiełzany,
Rzucił się paląc, burząc i mordując,
Po całem mieście mszcząc się i rabując.
Biada! oślepli – na zdobyty Boga
Grób – co niestracił miłości dla wroga –
Przeto zaćmiło mi się przed oczyma
Padłem przy grobie bardzo rozbolały
l siła moja, młodzieńca olbrzyma
Poczęła łamać się, gdy skowytały

W kołomnie wrzaski tych, co zwyciężono
Gdy nad zwyciężonemi – się pastwiono –
Po wałach trupów Godfred wszedł na wały
U zbawiciela grobu padł ze łzami,
Pomścił go dziko krwią Turków, zdziczały,
I długo płakał z swemi rycerzami –
Tam krzyżem legliśmy – a gdyśmy wstali
Rycerze królem go już powitali,
Lecz rzekł: «niegodzien ja nosić korony
«Tu – gdzie grób w ciernie stoi uświęcony
«A zbawca świata którego królestwo
«Nie z tego świata, niósł cierni koronę
«Nad światy piekieł i niebios jestestwo
Niech imię jego będzie wysławione!...»
Wtedym się rzucił w objęcie Godfreda
I rzekł: Niech zmarnieć twemu dziełu nieda
Bóg ten wszechmocny!...
Ja wracam do Rzymu
Nieść o zwycięztwie wieść –
O! nie dla dymu
Sławy, co kopci najśnieżniejszą cnotę,
Dymu co kopci męczeństwa ółtarze
I nieraz hańbi tych których pomaże –
Lecz dla radości idę!...
............
............
Na Golgotę
Poszedłem płakać – na oliwną górę,
I wspominałem tam – Syonu córę,
W zdrojach Cedronu obmyłem me oczy
I całowałem pył ziemi proroczej!...
I tam Waltera płakałem, co z góry
Patrzył na dzień ten – wielki – orlopióry!...
O! szkoda tylko – że z grobem Chrystusa
Oni tu ziemski cel sobie zdobyli!...
I nim na wieki swe dzieło skazili
Że po raz drugi świat wołał Jezusa...

............
............
............
............
I poszli rządzić! ............
............
. . . . . . . . . . . .
Garstka mych rycerzy
Niechciała puścić mnie z swego ogniwa,
Lecz się wydarłem – chyżej niż wiatr bieży,
Koń mnie precz uniósł!... na wiatr jego grzywa!
Odwrócić twarzy za siebie nieśmiałem –
Ja co krzyżowych wojen ziarno siałem!...
............
Pojrzę wśród drogi –
Pielgrzym jakiś idzie –
Zkąd droga bracie? Z Rzymu w święte skały! –
Idź! Idź! Pielgrzymi już nie cierpią w biedzie,
Bo tam otwarta droga Betleemu
Na skał tam tronie gdzie turbany wiały,
Dziś Godfred Panem – a z Jeruzalemu
Wyciąga dłonie bratnie – wam pielgrzymie!...
A na zachodzie? A co słychać w Rzymie?...
W Rzymie?
Rzym grubą okryty żałobą
Modli się płacząc!...
Przebóg!.. za kim bracie?...
Za Piotrem Mnichem co poległ –
Ja z tobą!...
Ja Piotr! Jam żyw – i dążę ku mej chacie! –
A Papież Urban, czy nam gołąb zdrowy?...
Zawsze włos biały jasne czoło kryje? –
Papież!... już od dwóch miesięcy – nieżyje,
 Wieść o twym skonie starość mu skończyła,
A w Rzymie smutna godzina wybiła…

A więc poszedłem – na Urbana grobie
W Rzymie, nieznany, cicho się modliłem

Ojcze!... przyszedłem tu sprawić się tobie
Że polecenia Twego niezmarniłem!...
Potem spojrzawszy raz jeszcze ze łzami
Na Rzym –
Wyszedłem z Rzymu – ruinami!...

A idąc długo – wreszcie usłyszałem
Szum tych wód zdala – i skały ujrzałem –
Patrzę – przychodzę – po moim szałasie
Te same bluszcze wiją się dokoła,
I moja lama spokojnie się pasie –
A jakaś cisza do dumania woła…
I grzmią z skał wody –
Jak o dawnym czasie –
Walter!... krzyknąłem!... i odgłos odśpiewał –
A ciszy anioł nademną przewiewał…
O dziwnie smętne te życia koleje
Gdzie radość płacze – boleść się śmieje,
Żadnej na ziemi ’m nie kochał kobiety
Bom jego duszę tak ukochał duszą
Że nic już po nim niemiało zalety
W sercu mem – aż go tu wieki rozkruszą!...
Ty nad miłością tą, o! duchu święty
Musiałeś płakać gołębiemi łzami
Odkąd jam czarny jak noc – i przeklęty
Bom się własnymi spalił piorunami!...
A więc łzę z oczu, pot otarłem z czoła
I tu chwil resztę na wieczności progu
Przedumam w duchu –
O mym stwórcy – Bogu!...

Jam długo patrzył w lica apostoła,
Który wzrok wznosił do gwiazd kołowrotu…
Wreszciem się porwał jak orzeł do lotu,
Ucałowałem dziką starca szatę
I poleciałem –
Na nową krucyatę!...

(R. 1854. Kraków.)





  1. Godfred de Bouillon.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Gotfryd z Bouillon został wybrany królem Jerozolimy 22 lipca 1099 r. - patrz artykuł w Wikipedii.
  3. Raymond z Tuluzy.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Rajmund IV z Tuluzy - patrz artykuł w Wikipedii.
  5. Tankred siostrzeniec Boemunda K. Włoskiego.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Tankred z Hauteville, regent Antiochii, - patrz artykuł w Wikipediii.
  7. Hugo Vermandois, brat króla Francuzkiego.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Hugo de Vermandois - patrz artykuł w Wikipedii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.