Strona:PL Ernest Buława - Poezye studenta tom III.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ląd o południu ujrzała osada
I chór wesoły majtków głośnem pieniem
Dał znać o lądzie – a cała gromada
Na pokład mrowiem wyszła – z zadziwieniem
Że tak niedługo stały ląd ujrzała –
A to do lądu – burza nas zagnała...
I odtąd lądem, skałami, górami,
Szliśmy znużeni, rzewni wrażeniami,
O! szliśmy długo trudną drogą jeszcze,
Nim oczom naszym szczyt oliwnej góry
Ukazał skronie zielone i wieszcze –
Jak w dzień on męki, w on dzień czarny, w który
W łzach syn człowieczy wziął z ręki anioła
Kielich miłości w pośród wrogów koła…
Wreszcie daleka w jaskrawym promieniu
Jeruzalem się ze wzgórza okazała,
I szliśmy chyżej w kroków powojeniu
I ku nam ziemia się chyżej się zbliżała
Że było słychać serca w piersiach drżące –
Weszliśmy w bramy – półksiężycem lśniące
A muzułmanin z pogardą na licu
Wyszedł naprzeciw topiąc twarz w księżycu
I rzekł: uczcijcie te blaski płonące,
To gwiazda wielka naszego proroka
Która przybywa co noc jasnooka…
Lecz jam go mijał z pogardą w milczeniu
A rozdrażniony on w twarz mnie uderzył,
Poszedłem milcząc – i w postanowieniu
By gwiazda jasna w obliczu proroka
Zniknęła w nowiu,
I w zniknieniem – wierzył!...
Weszliśmy w miasto, gdzie co krok łajania
Co krok pogardy tylko spotykały,
Szturchańce możnych, małych natrząsania
W tej ziemi świętej pielgrzyma czekały –
A ludność gnuśna, nieczysta i dzika
Wśród niej gdzie niegdzie cień Chrześcianina
Co szedł pobożnie w szatach zakonnika