Ziemia (Zola)/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W tem czynnem, jedoostajnem życiu wiejskim minęło znowu dwa lata; pory roku zmieniały się kolejno i w Rognes wszystko szło też dawnym trybem: taż sama praca, ten sam niedostatek.
W dole, koło gościńca, po za szkołą, znajdowało się źródło, z którego wszystkie kobiety czerpały wodę do gotowania, bo stojące w podwórzach kałuże służyły tylko do pojenia bydła i podlewania grządek w ogrodzie. Koło szóstej wieczorem zbierano się zwykle u źródła na gawędkę: opowiadano sobie o różnych najdrobniejszych nawet wypadkach, obgadywano sąsiadów: ten jadał codziennie mięso, tamta zaszła w ciążę na Matkę Boską Gromniczną i t. d. Podczas tych dwóch lat powtarzano z małemi zmianami też same ploteczki o dzieciach przedwcześnie zepsutych, o mężczyznach upijających się, jak bydlęta, o kobietach bitych przez mężów. Dużo pracy a straszna nędza. Tyle nowych rzeczy zaszło a jednak nic się nie zmieniło na lepsze.
Starzy Fouanowie, żałując wgłębi serca, że zgodzili się na oddanie ziemi dzieciom, żyli z dnia nadzień, odsunąwszy się od wszystkich tak, że we wsi prawie zapomniano o nich. W stosunkach ich żadna zmiana nie zaszła: Kozioł nie chciał przyjąć swojej części, nie żenił się z Lizą, która własną pracą wychowywała dziecko. Jana podejrzewano ogólnie o miłosne stosunki z Lizą, inaczej pocóżby przesiadywał ciągle w domu dziewcząt. Cóś się w tem złego kryć musiało. Nieraz rozmowa u źródła wlokłaby się leniwie, gdyby nie współzawodnictwo Celiny Macqueron i Flory Lengaigne, które stara Bécu, występując pozornie jako rozjemczyni, wciąż podżegała o kłótni. Wkrótce uwagę zwróciły dwa nowe wypadki: przyszłe wybory i kwestya przeprowadzenia nowej drogi z Rognes do Châteaudun. Plotkom i gawędom nie było końca: pełne dzbanki stały rzędem na ziemi, nikt nie myślał o powrocie do domu. Pewnego wieczoru o mało nie przyszło do bójki.
Nazajutrz właśnie pan de Chédeville, deputowany usuwający się z urzędu, miał przybyć na śniadania do pana Hourdequin. Objeżdżał on wszystkich wyborców a chociaż pewien był utrzymania się na stanowisku pragnął przecież zjednać sobie przychylność pana Hourdequio, który wywierał wielki wpływ na wieśniaków z całej prowincyi. Był on raz w Compiègne, wszyscy nazywali go „przyjacielem cesarza” i to wystarczało. Pan de Chédeville posiadał niegdyś wybitne stanowisko za panowania Ludwika Filipa, był w głębi serca zapalonym orleanistą i stracił majątek na ładne kobiety. Nie zostało mu nic, prócz folwarku la Chamade, w pobliżu Orgères, dokąd przyjeżdżał tylko w epoce wyborów, niezadowolony ze zniżania się tenuty dzierżawnej. Na stare lata ogarnęła go ambicya działalności politycznej, zapragnął na tem polu odzyskać nadwerężony majątek. Wysoki, zawsze wytwornie ubrany, czernił włosy, zalecał się zawsze do każdej dziewczyny. Mawiał zwykle, że pracuje nad obszerną rozprawą w kwestyi stosunków włościańskich.
W przeddzień tego dnia, Hourdequin stoczył gorącą sprzeczkę z Jakóbką, która cciała być obecną przy śniadaniu.
— Twój deputowany, twój deputowany... cóż to obawiasz się, żebym go nie zjadła?... Przyznaj, wstydzisz się mnie...
Ale on nie ustąpił, do stołu nakryto tylko na dwie osoby. Jakóbka dąsała się. pomimo uprzejmości pana de Chédeville, który spostrzegłszy ją, domyślił się wszystkiego i rzucał czułe spojrzenia w stronę kuchni, dokąd schroniła się dziewczyna, obrażona w swej miłości własnej.
Kończono właśnie śniadanie, składające się z pstrągów, pieczonych gołąbków i z omletu.
— Bezpośrednią przyczyną naszej ruiny — mówił pan de Chédeville jest owa wolność handlu, którą cesarz tak popiera. Przyznaję, że lepiej się działo w kraju po układach z 1861 roku, ludzie dziwili się cudownej zaiste zmianie. Ale dzisiaj dopiero prawdziwe następstwa czuć się dają, ceny spadają z dniem każdym. Co do mnie, jestem zwolennikiem systemu protekcyjnego, potrzebujemy obrony przeciw zagranicy.
Hourdequin, przestawszy jeść, siedział rozparty na krześle i spoglądając przed siebie zamglone — mi oczyma, odparł powoli
— Wyprodukowanie hektolitra zboża, kosztuje nas szesnaście franków, sprzedajemy je zaś po osiemnaście franków. Jeżeli cena spadnie jeszcze, czeka nas niechybna ruina. Przytem, jak powiadają, Ameryka wywozi z każdym rokiem więcej zboża. W niedalekiej przyszłości grozi nam przepełnienie rynku. Cóż się z nami stanie wtenczas?
— Oh! ja całe życie obstawałem za postępem, za oświatą, za wolnością... JA teraz, słowo honoru, zachwiała się wiara moja! Tak jest! nie umiemy sami zdychać z głodu, niechże się więc nami opiekują!
Obgryzał skrzydełko gołębia, mówiąc dalej:
— Czy pan wie, że pański współzawodnik, pan Rochefontaine, właściciel warsztatów w Châteaudun, jest zapalonym zwolennikiem systemu wolnej wymiany?
Chwilę jeszcze rozmawiali o tym przemysłowcu, w którego warsztatach pracowało przeszło tysiąc dwustu robotników. Młody ten człowiek, zdolny, pracowity i zamożny, sprzyjał interesom cesarstwa, ale urażony tem, że nie zdołał pozyskać poparcia prefekta, postanowił bądź co bądź wystąpić jako kandydat. Nie miał żadnej szansy za sobą, wyborcy wiejscy otwarcie występowali przeciw kandydatowi, nie trudniącemu się rolnictwem.
— Rzecz jasna — zauważył pan de Chédeville — o jedno tylko mu chodzi: pragnie aby chleb staniał, bo wtedy mniej będzie płacił robotnikom.
Hourdequin, który nalewał wino do szklanek, z gniewem postawił butelkę na stole.
— Ot! całe nieszczęście! — zawołał. — Z jednej strony, my wieśniacy potrzebujemy sprzedać zboże z pewnym zyskiem dla siebie, z drugiej zaś przemysł dąży do obniżenia cen, aby zmniejszyć zapłatę robotnika. Zażarta walka nie ustaje ani na chwilę i czem się wreszcie kończy, powiedz mi pan? Straszliwem zaiste jest to zagadnienie dni dzisiejszych, ten antagonizm, grożący ruiną całym społeczeństwom. Ale rozstrzygnięcie tej kwestyi przewyższało o wiele zdolności umysłowe pana de Chédeville, który potrząsnął tylko głową i machnął ręką na znak swej bezsilności.
Hourdequin, nalawszy sobie szklankę wina wychylił ją duszkiem.
— Dobrze skończyć się to nie może... Jeżeli wieśniak sprzeda korzystnie zboże, rzemieślnik mrze z głodu; jeżeli rzemieślnik ma co jeść, wieniak zdychać musi... A zatem co? nie wiem, pożerajmy się nawzajem! Oparłszy oba łokcie na stole, Hourdequin mówił dalej, jakgdyby dla ulżenia smutkowi swemu; w ironicznych dźwiękach jego głosu przebijała głęboka pogarda, jaką żywił względem tego człowieka, który posiadając własny majątek, nie zajmował się rolnictwem i nie znał ziemi, dającej mu środki do życia.
— Żądasz pan odemnie faktów na poparcie mych twierdzeń... Dobrze więc! Przedewszystkiem pańska to wina, jeżeli la Chamade marnieje... Zostawiony tam przez pana dzierżawca zaniedbuje się, bo termin kontraktu zbliża się do końca i przewiduje, że pan zechce podnieść wysokość tenuty. Pan sam tam nigdy nie zagląda, ludzie śmieją się z pana i — rzecz naturalna — kradną na wszystkie strony... Następnie jest inna jeszcze, prostsza przyczyna pańskiej ruiny: wszystkim nam grozi nędza wskutek wycięczenia sił żyznej niegdyś Beaucyi, naszej matki i karmicielki!
I mówił dalej! Ot naprzykład za młodych jego lat, sąsiadująca z Beaucyą Perche była krainą tak biedną, źle zagospodarowaną i pozbawioną zboża, że mieszkańcy jej przychodzili na żniwa do Cloyes, do Châteaudun lub do Bonneval. Dzisiaj zaś, dzięki ciągłemu podnoszeniu się płacy roboczej, w Perche dzieje się lepiej, stokroć lepiej, niż w Beaucyi, zwłaszcza, że jarmarki Mondou — bleau, w Saint Calais i w Courtalain dostarczają wielkiej ilości koni, wołów i nierogacizny.
W Beaucyi zaś największy dochód przynosiły owce. Gdy przed dwoma laty motylica zdziesiątkowała stada, mieszkańcy doszli do tak strasznej nędzy, że groziła im zupełna zagłada w razie dłuższego trwania klęski.
Hourdequin następnie począł rozpowiadać dzieje swej przeszłości, dzieje trzydziestoletniej walki z ziemią, której dotąd w zupełności pokonać nie zdołał. Brak kapitału dawał mu się zawsze we znaki, nie miał środków na odpowiednie użyźnianie pól, jedno tylko nawożenie marglem nie było zbyt kosztownem, chociaż nikt prócz niego nie uciekał się do tego środka. Toż samo i z nawozem: używano tylko nawozu z folwarku, co było niedostatecznem; sąsiedzi wyśmiewali się z niego, widząc, że próbuje nawozów chemicznych, których zły gatunek usprawiedliwiał zresztą ich szyderstwa. Co zaś do uprawy, musiał zastosować się do przyjętego powszechnie gospodarstwa trójpolowego, gdyż rozpowszechnienie sztucznych łąk utrudniało wprowadzenie płodozmianu. Z maszyn rolniczych, jedną tylko młockarnię zaczęto wprowadzać w użycie. Było to straszne, do snu śmierci podobne odrętwienie rutyny, któremu on nawet — zdolny i postępowy — oprzeć się nie zdołał, cóż zatem mówić o włościanach, ludziach ciasnego umysłu i niechętnych wszelkim nowościom? Włościanin wołałby raczej umrzeć z głodu, niż zanieść garść ziemi z pola do analizy chemików. któryby wyjaśnił mu jakich pierwiastków jest w niej za mało lub za wiele, jakiego nawozu wymaga grunt i jakie rośliny są dlań najodpowiedniejszemi. Wieśniak zawsze tylko wyciąga z ziemi co się da, nie myśląc o wkładaniu w nią nic w zamian, nie zna innego nawozu prócz ekskrementów swych dwóch krów i jedynego konia; resztę zostawiono na los szczęścia, rzucano ziarno w rolę tak źle przygotowaną że wyjątkowo tylko kiełkować mogło, obwiniano Niebo, jeżeli zboże nie kiełkowało wcale.
Produkcya podwoi się wtedy dopiero, gdy wieśniak, nabywszy więcej wiadomości, potrafi zaprowadzić u siebie gospodarstwo racyonalne i zgodne z naukowemi teoryami. Tymczasem jednak ciemny i uparty lud nielitościwie wyniszcza ziemię, Oto dowód, dla którego Beaucya zwana niegdyś Spichlerzem Francyi, kraina płaska i pozbawiona wody, ale nadzwyczaj urodzajna, kona powoli z wycieńczenia i zmęczona wyzyskiem, nie chce karmić nadal niewdzięcznych swych dzieci.
— Ach! wszystko idzie ku gorszemu! — zawołał gwałtownie. — Tak, nasi synowie doczekają się zupełnego upadku rolnictwa... Czy uwierzy pan, że włościanie, którzy dawniej przez długie lata składali grosz do grosza na kupno kawałka gruntu, dzisiaj zakupują papiery wartościowe hiszpańskie, portugalskie a nawet meksykańskie? A żaden z nich nie poświęci setki franków dla użyźnienia bodajby jednego hektara ziemi! Stracili już wiarę; starzy kręcą się w kółko po utartej drodze jak konie w deptaku, młodzi marzą tylko o tem, jakby pozbyć się ziemi, bydła i uciec do miasta. Najsmutniejszem jednak jest, że oświata, owa wszechpotężna oświata, która winna polepszyć dolę wszystkich, sprzyja tej emigracyi, temu wyludnieniu wiosek, wpajając dzieciom głupią próżność i zamiłowanie blichtru. Ot! naprzykład, nauczyciel z Rognes, pan Lequeu, to dawny wieśniak, który uciekł od pługa i nienawidzi śmiertelnie tej ziemi, którą powinien był uprawiać. Czy podobna, aby on nauczył dzieci ukochać ich zawód, kiedy nieustannie wymyśla im od osłów i dzikusów i zawsze z pogardą do nich się odzywa? Jedynem lekarstwem byłoby niezawodnie zaprowadzenie innych szkół, praktycznego nauczania i systematycznego wykładu rolnictwa... Oto smutne fakta, na które radbym zwrócić uwagę pańską, panie deputowany. Nalegaj pan na te reformy, może zbawienie kraju zależy od tych szkól, jeżeli jeszcze nie jest po niewczasie.
Pan de Chédeville, słuchał z zakłopotaniem tej smutnej przemowy i po chwili odparł z roztargnieniem.
— Bezwątpienia, bezwątpienia.
W tej chwili weszła służąca, przynosząc ser i owoce. Przez nawpół otwarte drzwi kuchni gość dostrzegł ładny profil Jakóbki, wychylił się, mrugnął znacząco, aby zwrócić na siebie jej uwagę, poczem słodkim głosem dalej mówić zaczął:
— Ale nie wspominasz pan wcale o drobnej własności ziemskiej?
I wygłaszał znane powszechnie ogólniki o drobnej własności, stworzonej w 89 r., popieranej przez prawo, powołanej do odrodzenia rolnictwa, ponieważ każdy, będąc właścicielem, zużytkuje wszystkie swe siły fizyczne i umysłowe na wzorowe zagospodarowanie swego kawałka ziemi.
— Dajże mi pan z tem pokój! — oświadczył Hourdequin. — Najprzód drobna własność istniała przed 89 rokiem równie ogólnie jak i teraz. Zresztą i o tym systemie wieleby się dało powiedzieć zarówno dobrego jak i złego.
I znów oparłszy łokcie na stole, jedząc wiśnię i wypluwając pestki na stół, szczegółowo tłomaczył myśl swoją. W Beaucyi, drobna własność, nie przenosząca dwudziestu hektarów, stanowiła osiemdziesiąty procent. Od pewnego czasu wszyscy prawie najemnicy, pracujący po folwarkach, kupowali małe kawałki gruntu, oderwane od dawnych wielkich posiadłości i uprawiali je w chwilach wolnych od pracy. Był to bezwątpienia zwrot ku lepszemu, bo tym sposobem każdy przywiązywał się do ziemi. Przytem za drobną własnością przemawiało i to jeszcze, że ona uszlachetniała ludzi, podnosiła ich godność osobistą i poziom umysłowego rozwoju. Przytem wobec systemu tego, produkcya okazywała się stosunkowo większą i lepszego gatunku, właściciel bowiem nieżałował trudów. Ale też ile stron ujemnych! Ta właśnie spotęgowana wydajność była wynikiem pracy nadmiernej, rodziny całe zabijały się robotą a nawet praca ta ciężka i niewdzięczna, przyczyniała się znacznie do wyludnienia wiosek. Następnie parcelacya, rozdrabniająca wywóz, niszczyła drogi, powiększała koszta produkcyi, nie wspominając już o straconym czasie. Wprowadzenie maszyn było niemożliwem na zbyt małych kawałkach gruntu, co nadto pociągało za sobą konieczność trójpolowego gospodarstwa, które — jako nielogiczne — niechybnie kiedyś przez naukę potępionem zostanie. Słowem, krańcowa parcelacya groziła tak wielkiemi niebezpieczeństwami, że chociaż prawo popierało ją natychmiast po rewolucyi z obawy skupienia wielkich obszarów w pojedynczych rękach, teraz przecie zaczynano zmniejszać podatki w celu ułatwienia wymiany.
— Tak, tak — mówił dalej — straszna walka toczyć się będzie pomiędzy wielką a drobną własnością ziemską. Jedni, z którymi i ja się godzę, obstają za wielką własnością, ponieważ zdaje się ona być zgodną z nauką i z postępem, ułatwia wprowadzanie maszyn i obrót wielkich kapitałów. Drudzy przeciwnie, wierzą tylko w owoc pracy, wysławiając drobną własność i marzą o jakichś wzorowych gospodarstwach na małą skalę, kiedy każdy będzie uprawiał własnoręcznie ćwierć morga ziemi, przebierając nasiona, rzucając je na odpowiedni grunt i wychowując następnie każdą roślinę z osobna pod kloszem... Który z tych dwóch systemów przemoże? Bóg jeden raczy wiedzieć. Wiem ja dobrze, o czem już zresztą panu wspominałem, że co roku wielkie majątki zrujnowanych panów, dzielą się na drobne kawałki, przechodząc w ręce ludu roboczego i że drobna własność coraz bardziej zyskuje prawo bytu. Znam nadto w Rognes ciekawy bardzo przykład: uboga staruszka, która uprąwiając własnoręcznie niespełna mórg ziemi zarabia na życie dla męża i siebie, wszyscy się z niej wyśmiewają, bo kobiecina nie waha się użyźniać gruntu nieczystościami ludzkimi, podług metody chińskiej — jak powiadają. Ale ona uprawia tylko ogrodowizny, nie widziałem nigdy, by zboża rosły na grządkach, jak kalarepa, a jeżeli dla zapewnienia sobie środków do życia, włościanin powinien hodować wszystkie możliwe rośliny, cóż się wtedy stanie z naszą Beaucyą, jeżeli wielkie jej obszary zostaną poćwiartowane na cząstki wielkości pól szachownicy? Wreszcie, kto dożyje, ten zobaczy, który system ma przyszłość przed sobą.
Hourdequin odchrząknął i zawołał:
— Cóż tam? czy podacie dzisiaj kawę?
Zapalił fajkę i tak mówił dalej:
— Chyba, że gospodarstwo zupełnie zabitem zostanie, na co się zanosi, niestety! Trzeba bowiem abyś pan wiedział, panie deputowany, że rolnictwo upada i zginie niezawodnie, jeżeli mu nie przyjdą z pomocą. Wszystko nas gnębi, podatki, konkurencya zagraniczna, nieustanne podwyższanie ceny robotnika, kapitałów ku przemysłowi i ku finansowym spekulacyom. Ach! prawdę powiedziawszy, obietnic nam nie skąpią, każdy nas niemi obsypuje: cesarz, prefekci i ministrowie. A potem człowiek łudzi się, czeka i czeka a nic się nie zmienia... Czy chcesz pan wiedzieć szczerą prawdę? Dzisiaj rolnik, który jeszcze jako tako gospodaruje, żyje kosztem swoich lub cudzych pieniędzy. Ja naprzykład mam trochę odłożonego grosza i nieźle mi się dzieje. Ale iluż znam takich, którzy zaciągają pożyczki na szósty procent, podczas, gdy ziemia zaledwie trzeci im przynosi, tych niechybnie czeka bankructwo. Biada włościaninowi, który raz się zapożyczył, biedak wkrótce pójdzie z torbami. W przeszłym tygodniu komornik zajął chałupę jednemu z moich sąsiadów, ojciec, matka i czworo dzieci zostało bez dachu, bo lichwiarze zjedli im dom, bydło i grunta. A jednak od iluż to już lat obiecują nam utworzenie towarzystwa kredytowego, któreby udzielało pożyczek na umiarkowane procenta! Ciekawym, kto się doczeka tego dobrodziejstwa! Taki stan rzeczy zniechęca nawet pracowitych ludzi, każdy lęka się jak klęski powiększenia rodziny i ucieka od żony, by nie uledz pokusie. Strach przejmuje na myśl karmienia jednych ust więcej, na myśl spłodzenia jednostki, która kiedyś, umierając z głodu, przeklinać będzie dzień, w którym na świat przyszła! Jak tylko brak chleba dla wszystkich, ludzie przestają się mnożyć i naród cały wymiera!
Pan de Chédeville, coraz więcej znużony, ośmielił się wtrącić ze smutnym uśmiechem.
— Strasznie czarno zapatrujesz się pan na świat i ludzi.
— To prawda, bywają chwile, kiedy radbym wysadzić wszystkich w powietrze — odparł wesoło Hourdequin. — Bo też już przeszło od trzydziestu lat kłopoczę się bez chwili wytchnienia. Nie wiem właściwie dlaczego uparłem się gospodarować, trzeba było rzucić wszystko do licha i obrać sobie inny zawód. Ot! tak, przyzwyczajenie, na dzieje że zmienić się to w końcu musi a przytem i zamiłowanie, czemużby prawdy nie wyznać? Przeklęta ta ziemia, jak raz chwyci człowieka w swe szpony, już go puścić nie chce... Niech pan spojrzy tutaj, może to i głupota, ale raźniej mi na sercu, kiedy to widzę.
Wyciągnąwszy rękę, pokazał gościowi srebrny puhar, osłonięty muślinem dla ochrony od much. Była to nagroda, jaką otrzymał kiedyś na jednej z wystaw rolniczych. Tryumfy te dodawały bodźca jego próżności i były głównym powodem jego zamiłowania do roli.
Pomimo, że gość nie taił swego znużenia, Hourdequin powoli pił kawę, po raz trzeci już dolewał koniaku do filiżanki, gdy nagle, spojrzawszy na zegarek, zerwał się z krzesła:
— Wielki Boże! już druga, a ja mam posiedzenie zarządu gminy! Tak, rzecz idzie o przeprowadzenie nowej drogi. Gotowi jesteśmy ponieść połowę kosztów, ale chcielibyśmy otrzymać jakąś subwencyę od rządu.
Pan de Ghédeville podniósł się z krzesła, uszczęśliwiony z odzyskania wreszcie swobody.
— Ale, możebym ja mógł być panom użytecznym, postaram się uzyskać ową subwencyę... Je żeli pan się spieszy, proszę siadać do mego powozu, odwiozę pana do Rognes.
— Wyśmienicie!
Hourdequin wyszedł, by kazać zaprządz do powozu, który stal koło wozowni. Wróciwszy, nie zastał swego gościa w pokoju. Pan de Chédeville bowiem skorzystawszy ze swobody, poszedł do kuchni i tam z uśmiechem na ustach prawił grzeczne słówka Jakóbce, która słuchała rozpromieniona. Stali tak blizko siebie, że dotykali się niemal twarzami, spojrzenia ich mówiły, że zrozumieli się nawzajem.
Gdy pan de Chédeville wsiadł do powozu. Jakóbka zatrzymała na chwilę Hourdequina i szepnęła mu do ucha:
— A co? Twój gość jest grzeczniejszym od ciebie, nie uważa on wcale za potrzebni, aby mnie trzymać w ukryciu!
W drodze, podczas, gdy powóz toczył się między łanami zboża. Hourdequin znów mówić zaczął o ziemi, która dlań była źródłem ustawicznym kłopotów. Pokazywał gościowi swemu sprawozdania z dochodów, przekonywał go cyframi, gdyż od kilku już lat zaprowadził był u siebie ścisłą rachunkowość. W Beaucyi nikt się nie trzymał tego zwyczaju, a nawet drobni posiadacze i włościanie ironicznie wzruszali ramionami, nie rozumiejąc konieczności prowadzenia rachunków. A jednak tylko z pomocą rachunkowości można było znać dokładnie swoje położenie, wiedzieć które produkta przynosiły zyski a które powodowały straty i nadto oznaczyć ścisłą cenę sprzedaży każdego produktu. To też u niego każde zwierzę, każde narzędzie nawet posiadało dwie rubryki: „dochód“ i „rozchód, “w każdej więc chwili mógł wiedzieć o dobrym lub złym rezultacie swych trudów.
— Przynajmniej — rzekł z uśmiechem — mogę obserwować jak mi wszystko marnieje.
Przerwał rozmowę i zaklął gniewnie pod nosem.
Już od kilku chwil uwagę jego zwróciło jakieś zbiegowisko nad brzegiem gościńca. Pomimo niedzieli, wysłał on był na łąkę świeżo kupioną maszynę do przetrząsania siana zupełnie nowego systemu. Parobek, prowadzący maszynę, nie przypuszczając, aby pan jego mógł się znajdować w zbliżającym się powozie, wyśmiewał się z nowego wynalazku razem z kilkoma wieśniakami, którzy zatrzymali się przechodząc gościńcem.
— Ho! ho! — wołał ze śmiechem — to dopiero potwór! A skrzypi jak stary żóraw w studni, łamie i niszczy trawę. Przytem pewnie musi zatruwać siano, bo już trzy owce padły w tym tygodniu!
Wieśniacy śmieli się na całe gardło, przyglądając się maszynie z niedowierzaniem. Jeden z nich oświadczył:
— Wszystko to są dyabelskie wymysły obliczone na zgubę nas, biedaków... Cóż poczną te raz nasze kobiety, jeżeli nie dostaną roboty podczas kosowicy?
— Ach! niby to panowie troszczą się o nas! — odparł parobek i kopiąc nogą maszynę, dodał:
— Bodajby cię dyabli wzięli! Hourdequin słyszał wszystko. Wychyliwszy się z powozu, zawołał:
— Wracaj natychmiast do domu, Zefirynie, gdy wrócę, wypłacę ci, co ci się należy.
Parobek stanął jak wryty, trzej wieśniacy poszli dalej, śmiejąc się i klnąc nowe wymysły.
— Ot! tak zawsze z nimi! — zawołał Hourdequin ze zniechęceniem. Widziałeś pan sam! Oto dowód ich rozumu, zdaje się nieraz, że nasze udoskonalone narzędzia palą im ręce. Zresztą nie lubią mnie, jako pochodzącego z miasta, nie chcą iść do mnie na robotę, mówiąc, że mam z czego płacić drożej, a w mniemaniu tem podtrzymują ich moi sąsiedzi, którzy wyrzucają mi, że psuję ludzi i że gdyby było w okolicy więcej gospodarzy podobnych do mnie, chłop zapomniałby wkrótce siać i orać.
Zjechali z góry. Powóz wjeżdżał już do wioski, gdy deputowany ujrzał księdza Godard wychodzącego od Macquerona, gdzie wstąpił był po mszy na śniadanie. Przypomniawszy sobie niepokój o wynik wyborów, zapytał:
— A jakaż jest religijność w naszych wioskach?
— Och! spełniają tylko formułki, ale pustka w sercach! — lekceważąco odparł Hourdequin.
Kazał stanąć przed sklepem Macquerona, który stał we drzwiach z księdzem i przedstawił im swego towarzysza podróży. Natychmiast nadbiegła Celina w ciemnej kaszmirowej sukni, prowadząc z sobą Bertę, chlubę rodziny, wystrojoną w jedwabną suknię w niebieskie paseczki. Tymczasem cała wioska, która zdawała się pogrążoną w uśpieniu, odrętwiałą w lenistwie, korzystając z niedzielnego odpoczynku, ocknęła się ze snu, zdziwiona tą niespodzianą wizytą.
Wieśniacy stawali na progach chat, dzieci wyglądały nieśmiało z po za spódnic matek. Największy jednak zamęt panował u Lengaigne’a: wychylił głowę przez okno, trzymając brzytwę w ręku, Flora, która zajętą była właśnie odważaniem kilku łutów tytuniu, wyjrzała, co się dzieje; oboje nie posiadali się z gniewu, że ci panowie zatrzymali się u ich współzawodnika. Powoli zbierało się coraz więcej ludzi, skupiano się w uliczce. Od jednego do drugiego krańca wsi wiedziano już o ważnej nowinie.
— Panie deputowany — powtarzał zaczerwieniony i zakłopotany Macqueron — spotkał mnie dziś zaszczyt....
Ale pan de Chédewille nie słuchał go, oczarowany urodą Berty, której jasne oczy podkrążone sinemi obwódkami patrzyły śmiało na niego. Matce nie zamykały się usta, opowiadała ile lat ma córka, gdzie kończyła nauki, dziewczyna zaś, dygnąwszy uprzejmie, zapraszała pana deputowanego, by wszedł do ich domu, jeżeli raczy.
— Ależ z największą przyjemnością, śliczna panienko! — wykrzyknął.
Tymczasem ksiądz Godard, opanowawszy Hourdequina, zaklinał go po raz setny może, aby nakłonił radę zarządu do wyznaczenia funduszu, zapewniającego utrzymanie stałego proboszcza w Rognes. Przy każdej sposobności ksiądz podnosił tę kwestyę, dawał swoje powody: brak czasu, nieustanne sprzeczki z wieśniakami, nie licząc już trudów w spełnianiu służby Bożej.
— Nie odmawiaj mi pan zawczasu! — dodał żywo, widząc, że Hourdequin odpowiada wymijająco. — Podnieś pan tę sprawę na posiedzeniu, zobaczymy co członkowie odpowiedzą.
W chwili, gdy pan Chédeville wchodził z Bertą do domu, ksiądz podbiegł ku niemu i zatrzymał go, uśmiechając się dobrodusznie:
— Przepraszam pana, panie deputowany. Tutejszy kościółek jest w bardzo smutnym stanie!... Chcę go panu pokazać, żebyś pan uzyskał fundusz na reparacyę. Dawno już o to proszę, ale nikt mnie słuchać nie chce. Proszę, proszę, niech pan pójdzie ze mną.
Deputowany, znużony tem naleganiem, opierał się, gdy Hourdequin, dowiedziawszy się od Maoquerona, że kilku członków zarządu zebrało się już w merowstwie i przeszło od półgodziny czekają na niego, oświadczył bez ceremonii:
— Tak, tak, niech pan pójdzie obejrzeć kościół... Zajmie to panu czas, póki ja nie załatwię interesowna potem odwieziesz mnie pan do domu.
Pan de Chédeville zmuszony był pójść z księdzem. Ludzie zbierali się coraz tłumniej, kilka osób ruszyło w ślad za nimi. Ośmieliwszy się, każdy myślał o przedstawieniu swej prośby deputowanemu..
Gdy Hourdequin i Macqueron przybyli do sali merowstwa, zastali tam już Delhomme’a i dwóch drugich członków zarządu gminy. W obszernej sali o ścianach wybielonych wapnem, znajdował się długi stół z białego drzewa i dwanaście wypłatanych krzeseł. Pomiędzy dwoma oknami, wychodzącemi na gościniec, znajdowała się szafa, w której chowano akta i różne dokumenta rządowe, porozrzucane w wielkim nieładzie. Na około ścian, na półkach, leżały stosy przyrządów ratunkowych od pożaru, stanowiące dar jednego z mieszczan. Nie wiedziano co z niemi zrobić i jak je z użytkować, gdyż wieś nie posiadała własnej sikawki.
— Przepraszam panów — rzekł uprzejmie Hourdequin — spóźniłem się trochę... miałem na śniadaniu pana de Chédeville.
Nikt nie odpowiedział, nie wiadomo więc było, czy przyjęto to usprawiedliwienie. A jednak widzieli przez okno przyjazd deputowanego, niepokoili się rezultatem przyszłych wyborów, nie uważali tylko za stosowne mówić o tem przed czasem.
— Dyabelska robota! — zaklął Hourdequin — jeżeli nas będzie tylko pięciu, nie będziemy mogli powziąć żadnego postanowienia.
Na szczęście wszedł Lengaigne. Z początku miał on zamiar nie iść na posiedzenie, gdyż kwestya drogi nie interesowała go wcale, liczył nawet na to, że jego nieobecność przeszkodzi głosowaniu. Potem jednak zaciekawiony przybyciem pana de Chédeville zmienił zamiar, postanowił przyjść by się przekonać o stanie rzeczy.
— No! teraz już dobrze! jest nas sześciu, będziemy mogli głosować — zawołał mer.
Dumny i posępny Lequeu, pełniący urząd sekretarza, ukazał się w tej chwili, trzymając pod pachą księgę, w której spisywano protokół obrad, nic więc nie stawało już na przeszkodzie otwarciu posiedzenia.
Delhomme rozpoczął półgłosem rozmowę ze swoim sąsiadem, kowalem Clou, bardzo wysokim i chudym mężczyzną. Zauważywszy, że ich słuchają, umilkli natychmiast a jednak obecni zdołali dosłyszeć wymówione cicho nazwisko proponowanego przez nich kandydata, pana Rochefontaine. Wszyscy spojrzeli na siebie znacząco i jednogłośnie roześmieli się z tego kandydata, którego nikt nie znał. Zdaniem ich należało pracować nad utrzymaniem dawnego porządku rzeczy, należało okazywać posłuszeństwo władzom, które opiekowały się ich losem. Czyż temu panu zdaje się, że jest silniejszym od rządu? Czy potrafi podnieść cenę zboża do trzydziestu franków za hektolitr? Bezczelna to pewność siebie! rozrzucać po wsi podburzające pisemka, obiecywać więcej masła niż chleba, kiedy się nie dba o nic i o nikogo. Z oburzeniem przezywali go nieuczciwym, awanturnikiem, włóczęgą, który chciał przemocą zagarnąć ich głosy — jak gdyby grosze z kieszeni.
Hourdequin, który mógł był wytłomaczyć im, że Rochefontaine jest w głębi serca zwolennikiem monarohizmu, przysłuchiwał się obojętnie, jak Macqueron rozwodził swe bonapartystyczne teorye a Delhomme wygłaszał zdania, świadczące o jego zdrowym chłopskim rozumie, Lengaigne zaś, któremu obowiązki służby, zamykały usta, zasunął się w kąt, mrucząc pod nosem swoje republikańskie zasady; chociaż żaden z nich nie wspomniał ani razu nazwiska pana de Chédeville, widocznem było, że wszyscy o nim myśleli, przejęci pokorą wobec jego stanowiska oficyalnego kandydata.
— No, panowie, zaczynajmy — odezwał się mer.
Usiadł przy stole na wygodnym fotelu z wysokiemi poręczami. Jeden tylko Delhomme zajął miejsce obok niego. Z czterech pozostałych członków dwaj stanęli przy stole, dwaj drudzy oparli się o framugę okna.
Lequeu podał merowi arkusz papieru, powie dział mu stów kilka do ucha i z uroczystą miną wyszedł z sali.
— Panowie — rzekł Hourdequin — oto podanie wręczone nam przed chwilą przez nauczyciela wiejskiego.
Odczytano głośno ów papier. Powołując się na swą gorliwość w pracy, nauczyciel żądał trzydziestu franków podwyżki rocznej pensyi. Oblicza wszystkich sposępniały, na wszystko — szczególniej zaś na potrzeby szkoły — skąpili oni funduszów gminy, jak gdyby każdy z nich pokrywał wydatki z własnej kieszeni. Nie wszczęto nawet żadnej dyskusyi, ale dano wręcz odmowną odpowiedź.
— Dobrze, powiemy mu, żeby poczekał trochę. Ten młody człowiek strasznie się gorączkuje... A teraz przystąpmy do kwestyi drogi.
— Jeszcze chwilę — przerwał Macqueron — chciałbym powiedzieć słów parę w kwestyi proboszcza...
Zdziwiony Hourdequin teraz dopiero zrozumiał, dlaczego ksiądz Godard wstępował na śniadanie do karczmarza. Jakież widoki osobistej korzyści mogły skłonić Macquerona do podnoszenia tej sprawy? Zresztą wniosek jego doznał tego samego losu, co prośba nauczyciela. Napróżno dowodził, że gmina ma dość pieniędzy, by mogła utrzymać oddzielnego proboszcza, że nieuczciwością jest wyzyskiwać pracę księdza z Bazoches-le-Doyen: wszyscy wzruszali ramionami, pytając z szyderstwem, czy Pan Bóg poczyta za większą zasługę mszę odprawianą przez własnego proboszcza Nie, nie! można tylko odmalować kościół; opłacanie oddzielnego księdza jest rzeczą zbyt kosztowną, zresztą, czyż nie dość nabożeństwa raz na tydzień, w niedzielę?
Mer, srodze dotknięty wnioskiem postawionym przez Macquerona, oświadczył.
— Nic z tego nie będzie, tak zadecydowała rada... A teraz zajmijmy się drogą, trzeba raz już z tem skończyć.. Proszę was, Delhomme, zawołajcie tu pana Lequeu. Czyż to bydlę myśli, że będziemy do później nocy rozmyślać nad jego podaniem?
Lequeu, który czekał na na schodach, wszedł poważnie do sali, a nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi na podaną przez siebie prośbę, zawrzał gniewem i oburzeniem: niema na świecie podlejszych istot, jak chłopi! Trzęsąc się ze złości, wyjął z szafy plan drogi i rozłożył go na stole.
Członkowie zarządu nie po raz pierwszy oglądali ów plan, który od dawna już spoczywał w szafie. Pomimo tego wszyscy pochylili się nad stołem, podparli się łokciami i zatonęli w głębokiej zadumie. Mer zaczął wyliczać korzyści, jakie ułatwiona komunikacya przyniesie mieszkańcom Rognes: wozy będą mogły dojeżdżać do samego kościoła; podróż do Châteaudun skróci się o dwie mile, przytem na koszt gminy przypada zaledwie trzy kilometry, bo mieszkańcy sąsiedniej wioski Blanville oddawna już uchwalili przeprowadzenie drugiej odnogi, dochodzącej do gościńca, łączącego Châteaudun z Orleanem.
Słuchano go z wytężoną uwagą, oczy wszystkich utkwione były w papier, nikt ust nie otwierał. Główną przeszkodę w urzeczywistnieniu projektu, stanowiła przedewszystkiem kwestya odprzedania gruntów. Każdy spodziewał się pewnych zysków dla siebie, łudził się nadzieją, że droga przetnie jego grunta i że będzie mógł odprzedać gminie kawał ziemi po sto franków za pręt. Ale jeżeli jego pole ma zostać ominiętem, po cóż głosować za wzbogaceniem sąsiadów? Mniejsza o skrócenie drogi, o udogodnienie przystępu do kościoła! Konie i tak dociągną!
To też Hourdequin nie potrzebował wyciągać ich na słowa, by poznać ich sposób myślenia. On sam dlatego tylko popierał gorąco ten projekt, że droga miała przechodzić tuż pod jego folwarkiem, co ułatwiłoby mu dostęp do niektórych dalej położonych pól. Macqueron i Delhomme, których grunta leżałyby po nad drogą, nalegali również na twierdzące roztrzygnięcie kwestyi. Głosy dwóch drugich członków były wątpliwe, gdyż żaden z nich, nie był osobiście zainteresowanym; Lengaigne zaś występował otwarcie przeciw projektowi, który nietylko mu nie przynosił korzyści, lecz nadto przyczyniał się do wzbogacenia jego współzawodnika. Gdyby Clou i drugi członek stanęli po stronie Lengaigne’a, byłyby trzy glosy przeciw trzem... Hourdequin zaniepokoił się żywo. Wreszcie rozpoczęto dyskusyę.
— I na co nam to? na co nam to? — powtarzał Lengaigne. — Mamy już przecie jedną drogę! Co za przyjemność wydawać pieniądze, brać je z kieszeni Jana i przekładać do kieszeni Piotra... No, ty wprawdzie obiecałeś dać darmo kawał gruntu...
Spojrzał szyderczo na Macquerona, przypominając mu uczynioną niegdyś obietnicę. Ale karczmarz, który żałował gorzko swej wspaniałomyślności, skłamał bezczelnie:
— Ja, nic nie obiecywałem... Któż ci to powiedział?
— Kto?... ależ ty sam, do licha!... I to przy świadkach! Na szczęście pan Lequeu jest tutaj, on może potwierdzić... Nieprawdaż, panie Lequeu?
Nauczyciel, oburzony zwłoką w udzieleniu mu odpowiedzi na prośbę, machnął ręką pogardliwie.
Cóż go ich podle krętactwa obchodzić mogły?
— Ładne czasy! — szydził dalej Lengaigne — niema już uczciwych ludzi na świecie, lepiej żyć w lesie jak pustelnik i... Nie, nie, nie chcę ja waszej drogi! Wszyscy kradną i kłamią!
Widząc, że sprawa zły przyjmuje obrót, mer usiłował pogodzić zwaśnionych:
— Et! nie traćcie czasu na próżne gadania. Nie mamy obowiązku wdawać się w kwestye osobiste. Przedewszystkiem powinniśmy mieć na względzie interes ogółu, interes publiczny.
— Święta prawda! — oświadczył rozsądny Delhomme. — Nowa droga przyniesie wielkie korzyści całej gminie... Tylko trzebaby raz co postanowić. Prefekt powtarza nam ciągle: „Uchwalcie jakąś sumę, zobaczymy potem, co rząd będzie mógł zrobić dla was“. Ale jeżeli rząd nic nie zrobi, po co mamy darmo tracić czas na naradach?
Hourdequin postanowił wystąpić z wiadomością, której dotąd nie odważał się wypowiedzieć:
— Słuchajcieno, panowie, podaję wam do wiadomości, że pan de Chédeville zobowiązuje się wyrobić dla nas subwencyę, wynoszącą połowę kosztów... Wiecie, że jest on w przyjaznych stosunkach z cesarzem, łatwo mu będzie w rozmowie napomknąć o nas.
Nawet Lengaigne zawahał się teraz, twarze wszystkich przybrały wyraz uroczysty, poważny, jak gdyby na widok czegoś świętego. Ponowny wybór deputowanego zdawał się zapewnionym stanowczo: któż mógł godniej odpowiedzieć temu stanowisku niż przyjaciel cesarza, człowiek znany, poważany, potężny, mogący rozdawać posady i pieniądze! Nikt, się nie odzywał, wszyscy w milczeniu kiwali głowami. To się samo z siebie rozumie, pocóż mówić o tem?
Jednak Hourdequin patrzył z zakłopotaniem na obojętne zachowanie się kowala. Wstał, podszedł do okna, a spostrzegłszy polowego rozkazał mu poszukać ojca Loiseau i sprowadzić go tu żywym lub umarłym.
Ojciec Loiseau był to stary, głuchy wieśniak, którego — jakby dla zabawki — wybrano na członka zarządu; nie przychodził on nigdy na posiedzenia, dowodząc, że nie lubi łamać sobie głowy. Syn jego pracował w Borderie on sam całą duszą oddany był merowi. To też gdy starzec przybiegł wystraszony, Hourdequin krzyknął mu w ucho, że chodzi o przeprowadzenie drogi. Po chwili wszyscy zaczęli pisać swe zdanie, utkwiwszy nosy w papierze, szeroko rozpostarłszy ręce, aby nikt nie mógł dojrzeć co piszą. Następnie przystąpiono do uchwalenia potrzebnej sumy, każdy wrzucał swą kartkę do skrzynki z białego drzewa, podobnej do kościelnych skarbonek. Zwycięztwo było zupełnem, okazało się sześć głosów przeciw jednemu, tym jedynym oponentem był Lengaigne. Wbrew przewidywaniom mera, kowal dał głos przychylny. Przed ukończeniem posiedzenia, każdy musiał położyć swój podpis na protokóle, który nauczyciel przygotował zawczasu, nie wpisawszy tylko rezultatu głosowania. Wszyscy powstali z miejsc i bez słowa pożegnania. bez uścisku dłoni rozeszli się w milczeniu.
— Acha! zapomniałem powiedzieć panu, panie Lequeu — rzekł Hourdequin, wróciwszy się ze schodów — że pańska prośba o podwyżkę pensyi, została odrzuconą... Rada osądziła, że i tak już za wiele wydajemy na szkołę.
— Osły jakieś! — zawołał ze złością nauczyciel, zostawszy sam. — Świnie wam paść a nie z ludźmi mieć do czynienia!
Posiedzenie trwało blizko dwie godziny. Wyszedłszy na plac przed merostwem, Hourdequin spotkał tam pana de Chédeville, który przed chwilą, zaledwie uwolnił się był od natarczywości wieśniaków. Najprzód ksiądz kazał mu obejrzeć szczegółowo wszystkie ślady zniszczenia w kościele: popękany dach, potłuczone szyby, obdrapane ściany. Potem gdy wymknął się wreszcie z zakrystyi, która również odmalowania potrzebowała, wieśniacy ośmieleni już tłumnie cisnęli się do niego, każdy przedstawiał swe skargi lub prosił o uzyskanie jakiejś łaski. Ten prowadził go do sadzawki, której oddawna już nie czyszczono z powodu braku pieniędzy; tam ten prosił o wystawienie pralni na brzegu Aigry w miejscu przez siebie wskazanem; inny znów domagał się rozszerzenia drogi przed jego chatą aby mógł zakręcić wozem, a jakaś stara kobieta, sprowadziwszy do siebie deputowanego, pokazywała mu spuchnięte nogi, prosząc, by jej z Paryża sprowadził lekarstwo.
Pan de Chédeville zmęczony, zadyszany, uśmiechał się, obiecywał wszystko, nie odmawiał nikomu. Dzielny to człowiek! nie pyszni się! — mówili wieśniacy.
— No, cóż, jedziemy wreszcie? — zapytał Hourdequin — pilno mi wracać do domu!
Ale w tej właśnie chwili Celina i Berta wybiegły przed dom, błagając pana de Chédeville, by wstąpił do nich na chwilę; deputowany chętnie rad był uczynić zadość ich prośbie, ciesząc się nadzieją pogawędzenia swobodnie z tą ładną, jasnooką dziewczyną.
— Nie, nie — zaprotestował Hourdequin — nie mamy czasu, innym razem wstąpimy do was.
I przemocą prawie wsadził go do powozu, następnie spostrzegłszy księdza, oświadczył mu, że rada nie orzekła nic stanowczego w kwestyi utrzymywania własnego proboszcza. Woźnica zaciął konie, powóz ruszył z miejsca, mijając tłumy wieśniaków, uszczęśliwionych z odwiedzin deputowanego. Ksiądz tylko zawiedziony w swych nadziejach, odwrócił się z gniewem i podążył piechotą z Rognes do Bazoches-le-Doyen.
We dwa tygodnie potem, pan de Chédeville został wybrany większością głosów a już w końcu sierpnia dotrzymał swej obietnicy, gdyż gmina uzyskała żądaną subwencyę na przeprowadzenie nowej drogi.
Roboty rozpoczęto niezwłocznie.
Wieczorem tego dnia, gdy robotnicy zaczęli kopać drogę, chuda i śniada Celina stała u źródła. słuchając nieskończenie długich opowiadań matki Bécu.
Żona polowego siedziała na kamieniu z rękoma założonemi na krzyż pod fartuchem. Od tygodnia przeszło ważna kwestya drogi zajmowała umysły niewiast, zbierających się u źródła, mówiono wciąż o tem, że jedni otrzymali spore pieniądze, inni zaś, których grunta pominięto wściekali się ze złości. Matka Bécu opowiadała codzień Celinie, co o jej mężu mówiła Flora Lengaigne, — naturalnie, nie w celu poróżnienia ich, lecz przeciwnie dlatego, aby wyjaśnić położenie, gdyż to jest najlepszy sposób dojścia do porozumienia. Gromady kobiet przysłuchiwały się, stojąc z założonemi rękoma, pełne dzbanki stały na ziemi.
— Tak, tak, rozpowiada wszędzie, że mer oddawna już umówił się w tej kwestyi z waszym mężem. Powiada jeszcze, że wasz mąż nie dotrzymuje słowa, dziś mówi tak, jutro inaczej...
W tej chwili ujrzano Florę wychodzącą z domu z dzbankiem w ręku. Zaledwie ta zbliżyła się do źródła, Celina, oparłszy ręce na biodrach, zaczęła ją obrzucać grubiańskiemi wyrazami, mieszając z błotem Bertę i ją samą, że włóczy się po nocach z chłopcami, aby ich przyciągnąć do sklepu. Flora powtarzała płaczliwym głosem:
— O to baba rozpuściła język!
Matka Bécu stanęła między niemi, namawiała je do pocałowania się w sposób, który o mało nie doprowadził do bójki. Nagle wystąpiła z nową wiadomością.
— Słuchajcie, nie wiecie nic, że córki nieboszczyka Muchy dostaną pięćset franków.
— To niepodobna!
Zapomniano natychmiast o sprzeczce, wszystkie kobiety skupiły się, zostawiwszy dzbanki na ziemi.
Tak było w istocie! Tam na wyżynie droga przetnie grunt dziewcząt na przestrzeni dwustu piędziesięciu metrów: licząc metr po czterdzieści sou, wyniesie to pięćset franków a przytem wartość gruntów leżących przy drodze, podniesie się w dwójnasób. To szczęście nielada!
— Wskutek tego — rzekła Flora — Liza stanie się posażną dziewuchą, już teraz nikt nie będzie zwracał uwagi na to, że ma dziecko... Jednak kapral miał dobry nos zalecając się do niej.
— Chyba, że Kozioł stanie mu na przeszkodzie — dodała Celina. — Udział jego zyska dużo na tej drodze.
Matka Bécu, obejrzawszy się za siebie, trąciła je łokciem.
— Sza! Bądźcie cicho!
Liza nadchodziła, śpiewając i kołysząc w ręku dzbanek. Po chwili wszystkie kobiety rozeszły się do domów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.