Ziemia (Zola)/Część druga/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Liza i Franciszka, sprzedawszy jedną z swych krów, która spasła się zanadto i przestała się. cielić, postanowiły pojechać w sobotę na targ do Cloyes i kupić nową krowę, Jan obiecał zawieźć je wozem z folwarku. Uwolnił się tego dnia od poobiedniej roboty a pan Hourdequin, dowiedziawszy się, że parobek jego zaręczył się z starszą córką ojca Muchy, pozwolił mu wziąć wóz. Istotnie, ślub był już postanowionym; tyle przynajmniej, że Jan obiecał pójść w przyszłym tygodniu do Kozła i ostatecznie się z nim rozmówić. Tak lub owak, trzeba już raz skończyć.
Ruszono więc w drogę koło pierwszej: Jan powoził. Liza siedziała obok niego, Franciszka sama po za niemi. Od czasu do czasu Jan odwracał się i uśmiechał się do dziewczyny, która kolanami dotykała jego pleców. Jaka to szkoda, że dziewczyna młodszą jest od niego o piętnaście lat; jeżeli po długim namyśle i ciągłych zwłokach godził się wreszcie ożenić się ze starszą siostrą, to dlatego głównie, by spokrewnić się z młodszą i żyć obok niej. Potem wszystko się jakoś ułoży, człowiek robi tyle rzeczy, sam nie wiedząc w jakim celu, jeżeli kiedyś przedtem powiedział sobie, że je zrobi!
Dojeżdżając do Cloyes, Jan popędził konia spadzistą drogą, idącą wzdłuż murów cmentarnych, skręcił w ulicę Grouaise, dążąc do zajazdu „Dobrego robotnika“, a ujrzawszy przed sobą spiesznie idącego człowieka, pokazał go dziewczętom:
— Patrzcie, zdaje mi się, że to Kozioł!
— Tak, to on — odrzekła Liza. — Idzie pewnie do pana Baillehache... Czyżby się zgodził wreszcie przyjąć część swoją?
Jan trzasnął z bicza i odrzekł ze śmiechem:
— Kto to może wiedzieć, to przebiegła sztuka.
Kozioł udawał, że nie widzi nadjeżdżających, jakkolwiek już zdaleka ich poznał. Zgarbiony szedł dalej spiesznym krokiem a Liza i Jan patrzyli w milczeniu na oddalającego się, każde z nich myślało, że teraz wreszcie będzie można rozmówić się stanowczo. Gdy wjechali w podwórze zajazdu, Franciszka najpierwsza zeskoczyła z wozu.
W podwórzu stało już mnóstwo wyprzężonych wozów, gwar głosów ożywiał stary i brudny zajazd.
— Idziemy zatem? — zapytał Jan, wróciwszy ze stajni, dokąd odprowadził był konia.
— Naturalnie, chodźmy zaraz.
A jednak wyszedłszy z zajazdu, zamiast iść wprost na plac świętego Jerzego, gdzie się odbywał targ krów i koni, chodzili tam i napowrót po wielkiej ulicy, kręcąc się między przekupkami, które sprzedawały jarzyny i owoce. Wszystko troje ubrani byli odświętnie: Jan miał szeroką niebieską bluzę, czarne sukienne spodnie i jedwabną czapkę na głowie, dziewczęta włożyły popielate spódnice, ciemne, wełniane gorsety, fartuchy białe w różowe paski, na głowach miały wełniane czepeczki, zakrywające im włosy. Szli zwolna jedno za drugiem, z trudnością torując sobie drogę wśród tłumu służących i mieszczanek, które cisnęły się do przekupek, siedzących na ziemi. Przed każdą przekupką stały otwarte kosze. Poznali tam matkę Frimat przybyłą z Rognes, z dwoma ciężkiemi koszami, w których wszystkiego było poddostatkiem: i sałaty, i grochu, i śliwek, nawet trzy żywe króliki. Obok niej stał jakiś stary wieśniak przy wozie z kartoflami, które sprzedawał na garnce. Dalej nieco dwie kobiety matka z córką, rozłożyły na kulawym stole wędzone i solone śledzie, sztokfisze i inne ryby wyjęte świeżo z beczek, z których rozchodziła się słona woń, silnie drażniąca gardło. Ulicą pusta zwykle w inne dnie tygodnia, pomimo pięknych sklepów, apteki a szczególniej wielkiego bazaru, którego właściciel Lambourdieu sprowadzał ostatnie nowości z Paryża, zdawała się za ciasną w każdą sobotę: sklepy przepełnione, droga zagrodzona tłumami przekupek.
Wszystko troje przedostali się wreszcie na targ z drobiem, odbywający się na ulicy Beaudonnière. Z okolicznych majątków poprzysyłano wielkie kojce, z których wychylały szyję przerażone kaczki i w których piały koguty. Zabite i oskubane kurczęta, leżały warstwami w wysokich skrzyniach. Dalej nieco stały wieśniaczki, z których każda przyniosła cztery lub pięć funtów masła, pół kopy jaj i kilka tłustych serów. Niektóre z nich przyniosły kilka kur powiązanych razem za łapy. Panie targowały się; przed zajazdem, do którego przywieziono przed chwilą znaczny transport jaj, skupiła się gromada ludzi. Wśród służby, zdejmującej jaja z wozu, znajdowała się Palmyra; w sobotę, nie mając roboty w Rognes, przychodziła do Cloyes i tu podejmowała się najcięższych robót.
— Ot! ta dziewczyna ciężko pracuje na chleb! — zauważył Jan.
Tłum wzmagał się z każdą chwilą. Coraz to nowe wozy ukazywały się na drodze od Mondoubleau i ciągnęły zwolna przez most. Na prawo i na lewo rzeka Loir płynęła kręto po przez łąki, lewe jej wybrzeże pokryte było miejskiemi ogrodami, dęby i krzewy bzu pochylały gałęzie ku wodzie. Dalej nieco stał hałaśliwy tartak i młyn, wielki budynek, naokoło którego unosiły się ustawicznie białe tumany mąki:
— No, cóż, czy idziemy? — zapytał znów Jan.
— Tak, tak.
Wrócili Wielką ulicą, zatrzymali się raz jeszcze na placu świętego Łukasza, naprzeciw merostwa, gdzie się odbywał targ zbożowy Lengaigne stał z rękoma w kieszeniach przy wozie, na którym leżały cztery worki zboża, przywiezionego na sprzedaż. Dalej nieco Hourdequin opowiadał coś żywo gromadce wieśniaków, słuchających go w milczeniu. Niezadowolenie malowało się na wszystkich twarzach: spodziewano się podwyżki cen, tymczasem cena osiemnastu franków zaczynała się wahać, obawiano się ostatecznie obniżki o dwadzieścia pięć centynów. Macqueron szedł w starym zatłuszczonym paltocie, prowadząc pod rękę Bertę, ubraną w muślinową suknię i w kapelusz otoczony girlandą róż.
Skręcili na ulicę Kościelną, minęli kościół świętego Jerzego, przy którym stały kramy z naczyniami kuchennemi, z towarami norymberskiemi i łokciowemi, gdy obie siostry zawołały jednocześnie ze zdziwieniem:
— Ach! ciotka Róża!
Istotnie była to matka Fouan; Fanny, jadąc na targ dla sprzedania owsa, zabrała z sobą matkę, aby trochę rozerwać staruszkę. Obie stały przed budą szlifierza, któremu Róża dała do wyostrzenia nożyczki, służące jej przeszło od trzydziestu lat.
— O! to wy!
Fanny obejrzała się a spostrzegłszy Jana, dodała:
— Przyjechaliście widzę na spacer!
Dowiedziawszy się atoli, że dziewczęta przybyły w celu kupienia krowy, zainteresowały się żywiej, obiecały im towarzyszyć tem chętniej, że owies był już sprzedany. Parobek, zostawiony sam sobie, szedł z tyłu; po chwili znaleźli się wszyscy na placu świętego Jerzego.
Wielki ten kwadratowy plac ciągnął się po za kościołem, stara kamienna dzwonnica z zegarem górowała nad innemi budynkami. Aleja rozłożystych lip otaczała plac w około; dwa boki kwadratu zamknięte były łańcuchami, przytwierdzonemi do długich drewnianych drągów, które otaczały dwa drugie boki kwadratu i do których przywiązywano zwierzęta. Część placu, granicząca z ogrodami, zarosła była trawą jak łąka, podczas, gdy strona przeciwna od gościńca, obsta wioną karczmami: „Świętego Jerzego“, „Pod Gwiazdą“ i „Pod Kogutkiem“, była wydeptana, stwardniała, pokryta kurzem, który przy silniejszym wietrze wznosił się kłębami.
Liza i Franciszka, idąc z dwiema tamtemi kobietami, zdołały zaledwie przecisnąć się przez środkową część placu, gdzie zebrało się najwięcej ludzi. Pomiędzy niezliczoną ilością bluz wszystkich odcieni niebieskiego — od ciemnego koloru nowego płótna do barwy wyblakłej wskutek ciągłego prania — przeglądały gdzieniegdzie białe, okrągłe czepeczki kobiet. Kilka pań przechadzało się, migocząc w słońcu jedwabnemi parasolkami. Wciąż słychać było krzyki i głośne śmiechy, które ginęły w ogólnym gwarze, przerywanym niekiedy rżeniem koni lub ryczeniem bydła. Nieco dalej, osioł ryczał przeraźliwie.
— Idźmy tedy! — odezwała się Liza, wskazując na prawo.
W głębi stały konie, przywiązane do drąga sznurami, zarzuconemi im na szyję. Na lewo krowy stały swobodnie, sprzedający przeprowadzali je z miejsca na miejsce, by je lepiej pokazać. Ludzie zatrzymywali się, oglądali zwierzęta; tu już nie było słychać śmiechów ani rozmów.
Wreszcie cztery kobiety stanęły przed krową białą w czarne łaty, którą przyprowadziło na sprzedaż dwoje ludzi, mąż i żona: ona, wysoka brunetka, trzymała krowę na sznurze, on stał z tylu nieruchomy i milczący. Stały blizko dziesięć minut, przyglądając się uważnie zwierzęciu, wreszcie nie zamieniwszy z sobą ani słowa, ani spojrzenia, poszły dalej i znów stanęły przed inną krową o dwadzieścia kroków dalej. Przy tem wielkiem, czarnem bydlęciu stała ładna dziewczynka — dziecko prawie — trzymając w ręku pręt leszczynowy. Potem odbyło się jeszcze siedem czy osiem podobnych przystanków, równie długich. równie milczących, aż przejrzały cały szereg zwierząt wystawionych na sprzedaż. Wtedy wróciły raz jeszcze do pierwszej krowy i znów stanęły przed nią.
Tym jednak razem przyglądały się daleko uważniej. Stanęły jedna obok drugiej i spoglądały badawczo, jak gdyby chciały przeniknąć wzrokiem do wnętrzności zwierzęcia. Sprzedająca nie odezwała się ani słowa, patrzała gdzieindziej, jak gdyby nie zauważyła, że kobiety już po raz drugi przyglądają się jej krowie.
Wreszcie Fanny nachyliła się i szepnęła Lizie do ucha jakąś uwagę, o zaletach krowy. Matka Fouan i Franciszka również po cichu udzieliły sobie swych spostrzeżeń. Potem znów stanęły milczące i nieruchome.
— Ile chcecie? — zapytała wreszcie Liza.
— Czterdzieści pistolów — odpowiedziała wieśniaczka.
Wszystkie cztery przeraziły się tą ceną, obejrzały się, szukając wzrokiem Jana i z wielkiem zdziwieniem ujrzały go rozmawiającego z Kozłem. Obydwaj zdawali się być z sobą w serdecznych stosunkach. Kozioł, który przybył z la Chamade, aby kupić prosię, targował się zawzięcie z przekupką. Świnie leżały powiązane na wozie, gryząc się i kwicząc przeraźliwie.
Weźmiecie dwadzieścia franków? — spytał Kozioł przekupkę.
— Nie, trzydzieści.
— No! to trzymaj je sobie!
I wesoły chłopak zbliżył się do kobiet, uśmiechając się do matki, do siostry i do kuzynek, jak gdyby je wczoraj dopiero pożegnał. One również powitały go uprzejmie, zdawały się nie pamiętać dwuletnich sprzeczek i nieporozumień. Jedna tylko matka, której Liza opowiedziała o spotkaniu go na ulicy Grouaise, patrzyła nań badawczo, jak gdyby chciała przeniknąć wzrokiem po co chodził do notaryusza, Ale niczego domyśleć się nie mogła. Żadne z nich nie uczyniło o tem najlżejszej wzmianki.
— A zatem przyjechałaś tu, aby kupić krowę? — odezwał się wreszcie Kozioł do Lizy. — Wiem to od Jana... Ot! patrzaj! tu właśnie stoi śliczne bydlę!
I wskazał palcem na dużą krowę białą w czarne laty.
— Czterdzieści pistolów, dziękuję za łaskę! mruknęła pod nosem Franciszka.
— Czterdzieści pistolów dla ciebie, mały gawronie! — odrzekł Kozioł, klepiąc ją żartobliwie po ramieniu.
Ale oburzona dziewczyna odepchnęła go z gniewem od siebie.
— Dajże mi święty spokój! Czy słyszysz?... Nie lubię zadawać się z chłopcami.
Kozioł więcej jeszcze rozśmieszony jej oburzeniem, zwrócił się do Lizy, która pobladła nieco i miała poważnie zakłopotaną minę!
— A ty, Lizo, czy pozwolisz mi wtrącić się do tego? Gotów jestem założyć się, że kupię krowę za trzydzieści pistolów... Załóż się ze mną o sto sou.
— I owszem... Jeżeli masz ochotę spróbować...
Róża i Fanny przystały chętnie na ten układ, wiedziały bowiem, że uparty i zuchwały chłopak nie cofnie się nawet przed kłamstwem lub kradzieżą byle sprzedać każdą rzecz w trójnasób jej wartości a kupić za bezcen.
Pozwoliły mu więc odejść z Janem; same zaś usunęły się na bok, aby nikt się nie domyślił ich wybiegu.
Ludzie cisnęli się coraz tłumniej do targu krów i koni, każdy uciekał ze środkowej części placu, by skryć się nieco pod drzewami. Gwarno tu było jak w ulu: niebieski kolor bluz wydawał się ciemniejszym w cieniu lip, promyki słońca przedzierające się przez gęstwinę liści padały na rozczerwienione twarze wieśniaków. Nikt jeszcze nie kupował, żadnej umowy nie zawarto dotąd, chociaż targ trwał już przeszło godzinę. Każdy namyślał się i oglądał inwentarz, wystawiony na sprzedaż. Wszyscy przechadzali się zwolna lub stali w miejscu zadumani.
Nagle tuman kurzu wzbił się po nad głowami przechodniów. Stojące nieopodal dwa konie, przywiązane obok siebie, zaczęły stawać dęba, gryźć się, rżąc gniewnie i uderzając kopytami o bruk. Ludzie przestraszyli się, kobiety zaczęły uciekać, ale klątwy woźniców i uderzenia z bieży, które grzmiały jak piorun, przywróciły wkrótce spokój. Na pustą przestrzeń, z której ludzie uciekli, zleciały się w mgnieniu oka gołębie i biegnąc prędko, dziobały ziarna owsa, rozrzucone wśród gnoju.
— Słuchajcie, matko, ile chcecie za krowę? — zapytał Kozioł, podchodząc do wieśniaczki.
Kobieta, która zrozumiała doskonale wybieg, odpowiedziała spokojnie:
— Czterdzieści pistolów.
Kozioł udał, że nie bierze jej słów na seryo i obrócił się do gospodarza, który wciąż milczący stał na uboczu.
— Powiedzcie, stary, widać wasza baba zwaryowała, kiedy żąda tyle pieniędzy za bydlę?
Żarty te nie przeszkadzały mu jednak przyjrzeć się uważnie krowie, poznał, że zwierzę będzie dawało dużo mleka, podobały mu się cienkie jej rogi, duże oczy, wydatny brzuch jak poorany grubemi żyłami, ogon cienki i wysoko osadzony. Schylił się, żeby się przekonać, czy wymiona są długie i elastyczne i czy brodawki łatwo przepuszczają mleko. Potem, oparłszy jedną rękę na grzbiecie bydlęcia i machinalnie macając kości kręgosłupa, znów targować się zaczął:
— Czterdzieści pistolów!... ależ to śmiechu warte!... No weźmiecie trzydzieści pistolów?
Macał palcami, czy krowa ma silne i nie skrzywione kości. Następnie nieznacznie zsunął rękę między biodra bydlęcia, którego naga lekko żółtawa skóra świadczyła o wielkiej obfitości mleka.
— A zatem zgoda, trzydzieści pistolów?
— Ani grosza mniej jak czterdzieści — odpowiedziała wieśniaczka.
Odwrócił się, odszedł kilka kroków, potem znów powrócił. Teraz już wieśniaczka zaczepiła go pierwsza:
— Ot! nie opieralibyście się... to doskonała krowa. Skończy dwa lata na Świętą Trójcę a ocieli się najdalej za dwa tygodnie... Z pewnością nie będziecie żałowali, żeście ją kupili.
— Trzydzieści pistolów — powtórzył Kozioł raz jeszcze i znów udawał, że odchodzi. Wtedy kobieta, spojrzawszy pytająco na męża, zawołała:
— Słuchajcie, znudziło mi się stać tutaj tak długo. Oddam wam krowę za trzydzieści pięć pistolów. Kozioł zatrzymał się i zaczął ganić krowę: źle zbudowana, boki ma zapadłe, widocznie musiała chorować i źle była żywiona. Wreszcie zwrócił uwagę, że krowa ma skaleczoną nogę. Kłamał rozmyślnie w nadziei, że rozgniewa kobietę lub wmówi w nią, że za wiele żąda. Ale ta wzruszała ramionami.
— Trzydzieści pistolów.
— Nie, trzydzieści pięć.
Kozioł odszedł, nie zatrzymany przez wieśniaczkę. Podszedł do swoich kobiet, powiedział im, że baba nic ustąpić nie chce i że trzeba zacząć targować drugą krowę. Wszyscy razem stanęli przed dużą, czarną krową, którą owa ładna dziewczyna przyprowadziła na sprzedaż i za którą żądała trzysta franków. Kozioł dziwił się głoś no tak umiarkowanej cenie, zachwycał się krową, lecz po chwili znów wrócił do pierwszej wieśniaczki:
— Tak więc stanowczo, nie wam się moje pieniądze dostać mają?
— Ha! gdybym mogła wam ustąpić, ale Bóg świadkiem, że nie mogę... Wierzcie mi, że nie żądam za wiele.
I nachyliwszy się, ujęła krowę za wymię:
— Patrzcie tylko, jakie to śliczne!
Ale Kozioł zgodzić się nie chciał i raz jeszcze powtórzył:
— Trzydzieści pistolów.
— Nie, trzydzieści pięć.
Zdawało się, że nic już nie zdoła zwalczyć oporu wieśniaczki. Kozioł wziął Jana pod rękę i odszedł z nim, aby dać jej poznać, że uważa interes za zerwany. Kobiety zaczęły namawiać go do ustępstw, tłomacząc, że krowa warta trzysta pięćdziesiąt franków.
Szczególniej Franciszka, której się krowa podobała, nalegała, by zapłacić żądaną cenę. Ale Kozioł rozgniewał się: czyż można dać się okradać tak bezczelnie? Godzinę blizko kręcił się koło wieśniaczki nie chcąc dołożyć ani grosza, pomimo niepokoju kobiet, które, drżały ilekroć nowy nabywca zapytywał o cenę krowy.
On również nie spuszczał z niej oka, ale należało być wytrwałym, by postawić na swojem. Pewien był, że nikt nie pokwapi się zbytecznie z wypłaceniem pieniędzy: niech się baba przekona, czy znajdzie się jaki niedołęga, któryby dał za krowę więcej niż trzysta franków. Istotnie krowa nie była jeszcze sprzedaną, chociaż targ zbliżał się do końca.
Tymczasem na gościńcu zaczęto próbować konie.
Rosły, siwy koń pędził kłusa, podniecany krzykiem woźnicy, który biegł obok, trzymając w ręku linę, podczas, gdy weterynarz Patoir, krępy i otyły mężczyzna, stał z nabywcą na rogu placu, trzymając obie ręce w kieszeniach. Obaj przyglądali się biegowi konia i naradzali się. W karczmach roiły się niezliczone tłumy wieśniaków, którzy wchodzili, wychodzili i znów wracali, gawędząc i dobijając targu. Hałas na placu wzmagał się z każdą chwilą, rozmowa stawała się niemożliwą, jeden drugiego nie słyszał: tu cielę, nie mogąc znaleźć matki, beczało przeraźliwie, tam znów psy przemykały się pod nogami ludzi i skowyczały żałośnie, liżąc przejechaną łapę, albo też kruki, przerażone hałasem i wypłoszone z swych siedzib, krakały, krążąc naokoło dzwonnicy kościelnej. Powietrze przesiąknięte było cuchnącemi wyziewami, woń spalenizny rozchodziła się z stojącej w pobliżu kuźni, dokąd wieśniacy, korzystając z targu, przyprowadzali konie do kucia.
— No cóż, trzydzieści! — powtórzył raz jeszcze niezmordowany Kozioł, zbliżając się do wieśniaczki.
— Nie, trzydzieści pięć.
Widząc, że ktoś inny także targuje krowę, schwycił za pysk, roztworzył jej szczęki, by obejrzeć zęby. Potem puścił krowę i splunął z obrzydzeniem. W tej właśnie chwili krowa podniosła ogon, miękki i ciepły gnój padał na ziemię, Kozioł śledził go wzrokiem jeszcze z większym obrzydzeniem. Stojący przy krowie wieśniak odszedł, nie mówiąc słowa.
— Za darmobym jej nie wziął — zawołał wreszcie Kozioł. — Bydlę stare i chore.
Tym razem wieśniaczka z niecierpliwiona już wpadła w gniew, na co właśnie Kozioł czekał: ona wymyślała mu, on odpowiadał jej grubiańsko. Gromada ludzi zebrała się na około nich: żartowano i śmiano się głośno. Wieśniak, stojący po za żoną, przyglądał się obojętnie tej scenie. Wreszcie trącił łokciem kobietę, która zawołała szorstko:
— No, weźcie ją za trzydzieści dwa pistole.
— Nie, trzydzieści.
I znów odszedł, kobieta przywołała go stłumionym głosem:
— Ech! weźcie ją już sobie do licha!... Ale drugi raz nie zbliżajcie się do mnie na targu, bo oberwiecie guza a za grosz nic wam nie sprzedam!
Kobieta trzęsła się z gniewu, nie była wstanie zapanować nad sobą.
Kozioł śmiał się wesoło, żartował, drwił z baby, obiecując wynagrodzić jej krzywdę w inny sposób.
Teraz już Liza zbliżyła się do wieśniaczki, odeszła z nią na bok i wypłaciła jej należne trzysta franków, Franciszka uchwyciła za sznur, ale Jan musiał z tyłu popychać krowę, która nie chciała postąpić kroku. Kupno zwierzęcia trwało blizko dwie godziny. Róża i Fanny stały opodal, czekając cierpliwie końca układów. Zabierano się już do odejścia, gdy nagle zauważono nieobecność Kozła: stał on na drugim końcu placu i klepał po brzuchu handlarza świń. Udało mu się kupić prosię za dwadzieścia franków a gdy przyszło do zapłaty, przeliczył najprzód pieniądze w kieszeni, wyjął dwadzieścia franków i przeliczył je raz jeszcze. Ale nie łatwo mu przyszło schować prosię do worka, które przyniósł był z sobą. Zleżałe płótno darło się, ryj i łapy zwierzęcia sterczały na zewnątrz. Wreszcie zarzucił worek na plecy i poniósł prosię, które kwiczało i rzucało się w worku.
— Słuchajno, Lizo, a moje sto sou — upomniał się. — Wygrałem zakład.
Dziewczyna, śmiejąc się, podała mu pieniądze, pewna, że ich nie przyjmie. Ale Kozioł zagarnął je i schował do kieszeni. Następnie wolnym krokiem udali się wszyscy razem do zajazdu „Dobrego robotnika“.
Targ zbliżał się do końca. Pieniądze połyskiwały na słońcu, dźwięczały na stołach w handlach winnych.
W ostatniej chwili prędko dobijano targu. Na rogu placu świętego Jerzego zostało tylko kilkoro niesprzedanych zwierząt. Tłum odpływał powoli ku ulicy Wielkiej. Siedzące tam przekupki z owocami i jarzynami odchodziły, zabierając z sobą puste koszyki. Na placu, gdzie odbywała się sprzedaż drobiu, nie zostało również nic prócz słomy i pierza. Powoli wozy zaczęły się rozjeżdżać: we wszystkich karczmach zaprzęgano, odwiązywano konie, przywiązane za lejce do drewnianych drągów, plac otaczających. Na wszystkie strony, na wszystkich drogach słychać było turkot kół, wiatr nadymał niebieskie bluzy spieszących do domu wieśniaków.
Lengaigne odjechał już był do domu, zadowolony ze sprzedaży zboża i z kupna nowej łopaty. Macqueron i Berta chodzili jeszcze po sklepach. Matka Frimat odeszła do domu piechotą, uginając się pod ciężarem dwóch koszów, które napełniła gnojem, zebranym na placu. W aptece przy ulicy Wielkiej, zmordowana Palmyra stała już przeszło pół godziny, czekając aż jej przygotują lekarstwo dla brata, który od tygodnia leżał chory, — biedna dziewczyna musiała zapłacić za miksturę dwadzieścia sou — połowę krwawo zapracowanych pieniędzy. Cztery nasze kobiety i towarzyszący im parobcy szli wolno, wkrótce jednak przyspieszyli kroku, spostrzegłszy pijanego Hyacynta, który zataczając się, szedł środkiem ulicy. Wiedziały one, że niepoprawny opój znów tego dnia zaciągnął pożyczkę, oddawszy w zastaw ostatni kawałek swego gruntu. Śmiał się sam do siebie, pieniądze dźwięczały w wielkich jego kieszeniach.
Gdy przybyli wreszcie do zajazdu, Kozioł zapytał z wesołą miną:
— Chcenie już wracać?... Słuchajno, Lizo, zostańcie obie z siostrą, wstąpimy coś przekąsić.
Zdziwiona dziewczyna spojrzała pytająco na Jana.
Kozioł zauważywszy to, dodał:
— Jan może zostać także, będzie nam weselej.
Róża i Fanny spojrzały na siebie z uśmiechem. Widocznie chłopak coś musi mieć na myśli. Ale z wyrazu jego twarzy, nie można się było domyśleć niczego. Mniejsza o to! nie należało stawać im na przeszkodzie.
— To dobrze — odezwała się Fanny — zostańcie. My z matką uciekamy do domu. Czekają tam na nas.
Franciszka, która trzymała wciąż krowę, odezwała się oschle:
— Ja także wracam do domu.
Niepodobna było namówić ją, by została. Gniewała się, chciała natychmiast odprowadzić krowę do domu. Dokuczała siostrze, która wreszcie zmuszona była ustąpić. Jan pomógł zaprzęgać, przywiązał krowę do wozu, do którego wsiadły trzy kobiety.
Teraz dopiero Róża, która czekała napróżno otwartszego wyznania ze strony syna, zapytała go nieśmiało:
— Czy nie dasz mi żadnego polecenia do ojca?
— Nie, żadnego — odpowiedział Kozioł.
Spojrzała na niego badawczo i raz jeszcze zapytała z naciskiem.
— Nic nam nowego nie masz do powiedzenia?
— Jeżeli zaszło co nowego, dowiecie się o tem w swoim czasie.
Fanny popędziła konia, który pobiegł kłusem; krowa przywiązana z tyłu, ociągała się, wyciągnąwszy szyję. Po chwili Liza została sama z Kozłem i z Janem.
Wszystko troje weszli do zajazdu i usiedli w jednej z izb, tuż obok głównej sali. Kozioł, nie zapytawszy nawet kto płaci, poszedł do kuchni i kazał podać jajecznicę i pieczonego królika. Liza zaczęła namawiać Jana, by rozmówił się otwarcie z Kozłem. Ale już sprzątnięto jajecznicę i podano pieczyste a jeszcze zakłopotany chłopak nie śmiał ust otworzyć.
Zresztą Kozioł także zdawał się nie myśleć wcale o tej sprawie. Jadł z dobrym apetytem, śmiał się na całe gardło i — w dowód przyjaźni — trącał kolanami swych towarzyszy. Potem zaczęto rozmawiać poważniej, poruszano kwestyę nowej drogi a choć żadne z nich nie wspomniało o szczęśliwym losie Lizy, która wzięła pięćset franków w zamian za kawał gruntu, czuć jednak było, że wszystko troje o tem myśleli. Kozioł znów zaczął żartować, trącił się kieliszkiem z Janem, lecz wyraz szarych jego oczu zdradzał, że myśli o zrobieniu dobrego interesu: o przyjęciu udziału, który stawał się teraz korzystnym i o ożenieniu się z porzuconą kochanką, której grunta zyskały obecnie podwójną wartość.
— Cóż do licha — zawołał — ozy nie napijemy się kawy?
— Trzy kawy! — rozkazał Jan.
Godzinę przeszło trwała jeszcze hulanka, wypili całą flaszę wódki a Kozioł nie oświadczał się stanowczo. Zaczynał mówić, urywał, ociągał się, zupełnie jak przy kupnie krowy.
Wprawdzie Liza domyślała się już, ale należało wszystko otwarcie wypowiedzieć. Nagle obrócił się do Lizy i zapytał:
— Dlaczego nie przyniosłaś z sobą dziecka?
Dziewczyna roześmiała się, zrozumiawszy wreszcie o co chodzi, poklepała go po ramieniu i uszczęśliwiona, niepomna dawnych uraz zawołała:
— Ach! Koźle, Koźle! jakiż z ciebie niedołęga!
I oto wszystko. Małżeństwo było postanowionem nieodwołalnie.
Jan, który dotąd siedział zakłopotany, rozweselił się, jak gdyby kamień spadł ma z piersi. Zaczął wreszcie mówić, powiedział całą prawdę.
— Dobrześ zrobił, żeś wrócił do dziewczyny, ohciąłem zająć twoje miejsce.
— Wiem, mówiono mi o tem... Oh! byłem spokojny, bylibyście mnie uprzedzili przecież!
— Z pewnością... Z tem wszystkiem lepiej, że ty się z nią ożenisz, przez wzgląd na dziecko. Zawsześmy to samo mówili, nieprawdaż, Lizo?
— Tak, święta prawda.
Rozrzewnienie malowało się na ich twarzach; całowali się serdecznie.
Jan był bardzo zadowolony, bez cienia zazdrości, cieszył się z tego małżeństwa i kazał podać piwa, gdy Kozioł wyraził ochotę napicia się jeszcze czegokolwiek. Rozparli się łokciami na stole, rozmawiali o deszczach, które wyrządziły znaczne szkody w polu.
W sąsiedniej sali siedział Hyacynt, pijany jak bela, z drugim równie pijanym wieśniakiem. Tam panował hałas nie do opisania. Wieśniacy pili, palili fajki, pluli na podłogę, krzyczeli i śpiewali, lecz donośny głos Hyacynta wyróżniał się wśród ogłuszającego gwaru. Grał z towarzyszem swym w karty i kłócił się zawzięcie z wieśniakiem, który uporczywie dowodził, że jemu się wygrana należy. Zdawało się jednak, że nie ma słuszności. Kłótnia wzmagała się, rozgniewany Hyacynt wrzeszczał tak głośno, że właściciel zajazdu musiał wdać się w tę sprawę. Wtedy Hyacynt wstał z miejsca, obszedł wszystkie stoły, pokazując karty, by inni osądzili sprawę bezstronnie. Potem znów zaczął krzyczeć, powrócił do swego towarzysza, który schowawszy pieniądze do kieszeni, z niewzruszonym spokojem słuchał jego obelg.
Nagle Hyacynt usiadł za stołem, naprzeciw wieśniaka i spokojnym już głosem rzekł:
— Umiem jeszcze jedną grę... Załóż się ze mną, że wygram... chcesz?
Wyjął z kieszeni z piętnaście sztuk drobnej monety i rzucił ją na stół przed sobie:
— Patrzajże teraz... Połóż przed sobą tyleż pieniędzy.
Zaciekawiony wieśniak, wyjął w milczeniu sakiewkę i ułożył przed sobą stos pieniędzy.
— Teraz ja wezmę jedną z twoich monet... patrzaj!
Wziął w rękę monetę, położył uroczyście na języku i przełknął.
— Teraz ty weź jedną z moich monet. Ten, który zje najwięcej pieniędzy, wygrywa. Oto cała gra.
Stary otworzył szeroko oczy ze zdziwienia, wziął jedną monetę i przełknął ją z wielką trudnością.
Hyacynt tłomaczył mu, że nie ma potrzeby się spieszyć a tymczasem połykał pieniądze jak śliwki. Gdy przełknął piątą sztukę, wszyscy powstali z miejsc i skąpili się naokoło niego, przejęci uwielbieniem. Nie widzieli nigdy, aby kto mógł łykać tyle pieniędzy.
Stary wieśniak włożył do ust czwartą sztukę złotą, gdy nagle przechylił się w tył, twarz mu zsiniała, rzężało mu w piersiach; przez chwilę wszyscy myśleli, że już wyzionął ducha. Hyacynt wstał z miną zadowoloną i pewną siebie: dobrze się powiodło, wynosił ze trzydzieści franków a to przecież coś znaczy.
Kozioł zaniepokojony, obawiając się, by go nie wmieszano w tę sprawę, jeżeli stary nie przyjdzie do zdrowia, wyszedł z izby i kazał zaprzęgać natychmiast. Wróciwszy, rozglądał się bezmyślnie po izbie, nie wspominając o zapłacie, chociaż sam zaprosił ich na przekąskę. Jan załatwił rachunek. To ostatecznie wprawiło skąpego Kozła w dobry humor. Gdy wyszli na podwórze, gdzie czekały oba wozy, poklepał Jana po ramieniu:
— Pamiętaj, żebyś był na naszym ślubie. Wesele odbędzie się pewnie za trzy tygodnie. Zachodziłem już do rejenta, podpisałem akt, wszystkie papiery będą gotowe.
Poczem, wskazując Lizie miejsce na swoim wozie, dodał:
— No, siadajże, odwiozę cię do domu! Mogę jechać przez Rognes, niewiele drogi nadłożę.
Jan wracał sam swoim wozem. Uważał to za rzecz naturalną, jechał za nimi. Głucha cisza zaległa w miasteczku, oświetlonem żółtemi płomieniami latarni; na placu, gdzie niedawno wrzało życie, słychać było tylko od czasu do czasu chwiejne kroki pijanych wieśniaków. W oddali ciągnęła się czarna i pusta droga. Przed nim jechał wóz, na którym siedziała para narzeczonych. Jan zadowolony z obrotu rzeczy — gwizdał wesoło, wciągając w płuca świeże, nocne powietrze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.