Strona:PL Zola - Ziemia.pdf/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siedzib, krakały, krążąc naokoło dzwonnicy kościelnej. Powietrze przesiąknięte było cuchnącemi wyziewami, woń spalenizny rozchodziła się z stojącej w pobliżu kuźni, dokąd wieśniacy, korzystając z targu, przyprowadzali konie do kucia.
— No cóż, trzydzieści! — powtórzył raz jeszcze niezmordowany Kozioł, zbliżając się do wieśniaczki.
— Nie, trzydzieści pięć.
Widząc, że ktoś inny także targuje krowę, schwycił za pysk, roztworzył jej szczęki, by obejrzeć zęby. Potem puścił krowę i splunął z obrzydzeniem. W tej właśnie chwili krowa podniosła ogon, miękki i ciepły gnój padał na ziemię, Kozioł śledził go wzrokiem jeszcze z większym obrzydzeniem. Stojący przy krowie wieśniak odszedł, nie mówiąc słowa.
— Za darmobym jej nie wziął — zawołał wreszcie Kozioł. — Bydlę stare i chore.
Tym razem wieśniaczka z niecierpliwiona już wpadła w gniew, na co właśnie Kozioł czekał: ona wymyślała mu, on odpowiadał jej grubiańsko. Gromada ludzi zebrała się na około nich: żartowano i śmiano się głośno. Wieśniak, stojący po za żoną, przyglądał się obojętnie tej scenie. Wreszcie trącił łokciem kobietę, która zawołała szorstko:
— No, weźcie ją za trzydzieści dwa pistole.
— Nie, trzydzieści.