Strona:PL Zola - Ziemia.pdf/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pomimo, że gość nie taił swego znużenia, Hourdedequin powoli pił kawę, po raz trzeci już dolewał koniaku do filiżanki, gdy nagle, spojrzawszy na zegarek, zerwał się z krzesła:
— Wielki Boże! już druga, a ja mam posiedzenie zarządu gminy! Tak, rzecz idzie o przeprowadzenie nowej drogi. Gotowi jesteśmy ponieść połowę kosztów, ale chcielibyśmy otrzymać jakąś subwencyę od rządu.
Pan de Ghédeville podniósł się z krzesła, uszczęśliwiony z odzyskania wreszcie swobody.
— Ale, możebym ja mógł być panom użytecznym, postaram się uzyskać ową subwencyę... Je żeli pan się spieszy, proszę siadać do mego powozu, odwiozę pana do Rognes.
— Wyśmienicie!
Hourdequin wyszedł, by kazać zaprządz do powozu, który stal koło wozowni. Wróciwszy, nie zastał swego gościa w pokoju. Pan de Chédeville bowiem skorzystawszy ze swobody, poszedł do kuchni i tam z uśmiechem na ustach prawił grzeczne słówka Jakóbce, która słuchała rozpromieniona. Stali tak blizko siebie, że dotykali się niemal twarzami, spojrzenia ich mówiły, że zrozumieli się nawzajem.
Gdy pan de Chédeville wsiadł do powozu. Jakóbka zatrzymała na chwilę Hourdequina i szepnęła mu do ucha: