Przejdź do zawartości

Rzeczy widziane 1848-1849/II. Rok 1848

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rzeczy widziane 1848-1849
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Julian Ochorowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
1848.
I.
Dni Lutowe.
Dzień 23.

...Gdym przybył do Izby Parów, była punkt trzecia — generał Rapatel, wychodzący z ubieralni, mówi mi:
— Posiedzenie skończone.
Udaję się więc do Izby posłów.
W chwili, gdy kabryolet mój wjeżdżał w ulicę Lille, spostrzegam wysuwający się z ulicy Bellchasse zbity i nieprzebrany tłum ludzi w kamizelkach, bluzach i czapkach robotniczych, zmierzający ku Izbie.
Drugi koniec ulicy zajęty był i zagrodzony szeregami piechoty liniowej, z bronią na ramieniu.
Mijam tłum mężczyzn w bluzach, pomieszanych z kobietami i wołających:
— Niech żyje reforma! Niech żyje wojsko! Precz z Guizotem!
Stanęli mniej więcej na odległość strzału od szeregów piechoty.
Żołnierze rozstąpili się, aby mnie przepuścić. Śmieli się i rozprawiali. Jakiś młodzieniaszek wzruszał ramionami.
Doszedłem tylko do sali Straconych Kroków[1]. Była zapełniona gromadkami zaaferowanych i zaniepokojonych. Thiers, Remusat, Vivien, Morreau (z Constitutionel’u) w jednym końcu; w drugim: Emil de Girardin, d ’Alton-Shée, de Boissy, Franck-Carré, d’Houdetot, de Lagrenée. Armand Marrast wziął d’Altona na stronę. Girardin zatrzymał mnie w przejściu, potem d’Houdetot i Lagrenée. Franck-Carée i Vigner przyłączyli się do nas. Rozprawialiśmy. Mówiłem im:
— Gabinet jest ciężko winnym Zapomniał, że w takich czasach, jak nasze, są przepaści na prawo i na lewo i że nie trzeba rządzić zbyt blizko brzegu. Powiedział sobie: to tylko zamieszka! I niemal sam sobie dał brawo. Zdawało mu się, że się tem powiedzeniem wzmocnił: upadał wczoraj, dziś stoi znów. Ale najprzód, kto to może przewidzieć, jak się skończy zamieszka? Zamieszki wprawdzie wzmacniają gabinety, ale rewolucye przewracają dynastye. A czyż to roztropnie: ryzykować dynastyę dla ocalenia gabinetu? Położenie naciągnięte zacisnęło węzeł i niepodobna go dziś rozplątać. Łańcuch może pęknąć i wtedy wszystko pójdzie na cztery wiatry. Lewica manewrowała nieopatrznie, a gabinet wyprost szalenie. I tu i tam są odpowiedzialności. Lecz cóż za waryactwo ze strony gabinetu mieszać kwestye policyi z kwestyą wolności, i przeciwstawiać ducha przekory, duchowi rewolucyi! Wygląda on w moich oczach tak, jakby posyłał lwu rozjątrzonemu wezwanie przez komornika, na stemplu. Subtelności p. Heberta — wobec zaburzeń ulicznych! Ładna historya!
Gdym tak mówił, któryś z posłów, przechodząc koło nas, rzekł:
— Marynarka zdobyta.
— Chodźmy zobaczyć! — mówi do mnie Franc d’Houdetot.
Wyszliśmy. Minęliśmy pułk piechoty, zagradzający wejście na most Zgody.
Konnica najeżdżała wśród placu Ludwika XV na gromady nieruchome i ponure, które jednak za zbliżeniem się szarży, rozpryskiwały się w różne strony.
Na moście pusto. Stoi tylko jeden generał konno, w mundurze, z krzyżem komandorskim u szyi — generał Prévot.
Przejechał koło nas galopem, wołając:
— Atakują!
Gdyśmy doszli do wojska, zajmującego drugi koniec mostu, dowódca batalionu, konno, w burnusie galonowanym, tęgi, z dzielną miną, ukłonił się panu d’Houdetot.
— Cóż się dzieje? — pyta Franc.
— Dzieje się to, że chwała Bogu przybyłem w porę! — Ten to dowódca batalionu opróżnił pałac Izby, którym tłum owładnął od szóstej rano.
Zaszliśmy na plac. W rogu mostu jakiś dragon podnosił szablę na człowieka w bluzie. Zdaje się, że go nie dosięgną!. Zresztą Marynarka nie była „zdobyta.“
Tłum rzucił kamieniem w okno pałacu, z którego wyglądał jakiś ciekawy. Nic więcej.
Ujrzeliśmy powozy zatrzymane i jakby ustawione w barykady w wielkiej alei Pól Elizejskich, na wysokości Okrągłego Placyku (Rond Point). d ’Houdetot mówił:
— Tam się zaczyna ogień. Widzisz dym?
— Ba — odpowiedziałem — to para z fontanny. Ten ogień jest wodą.
I zaczęliśmy się śmiać.
Jednakże była tam utarczka. Lud ustawił trzy barykady z krzeseł. Straż policyjna z wielkiego kwadratu Pól Elizejskich przyszła zniszczyć barykady. Lud odparł straż kamieniami i wtłoczył ją napowrót do odwachu.
Generał Prévot posłał oddział gwardyi miejskiej celem opróżnienia budynku. Oddział został otoczony i zmuszony do schronienia się na odwach razem ze strażą.
Wtedy tłum rozpoczął oblężenie.
Jakiś człowiek przystawił drabinę, wszedł na dach, wyrwał chorągiew, podarł ją i cisnął ludowi.
Trzeba było całego batalionu, ażeby odwach oswobodzić.
— Do dyabła — rzekł Franc d’Houdetot do generała Prévot, który nam opowiedział te szczegóły — sztandar zdobyty!
Generał odpowiedział żywo:
— Zdobyty, nie! Skradziony, tak!
Wtem nadszedł Pèdre Lacaze z Napoleonem Duchâtel, pod rękę, obaj bardzo weseli. Zapalali swe cygara od cygara Franca d’Houdetot, mówiąc:
— Wiecie co? Genoude składa akt oskarżenia sam, na swoją rękę. Nie pozwolono mu podpisać aktu oskarżenia lewicy. Nie chciał, żeby mu kłam zadano i oto ministeryum było wzięte we dwa ognie: na lewo, cała lewica; na prawo pan de Genoude.
Poczem Napoleon Duchâtel dodał:
— Mówią, ze Duvergiera de Hauranne noszono w tryumfie!
Wróciliśmy na most. Przechodził Vivien i zbliżył się do nas. W swoim starym kapeluszu z wielkiem rondem i w paltocie, zapiętym aż pod szyję, były strażnik pieczęci miał minę policyanta.
— Gdzież idziemy? — rzekł do mnie. — Co się dzieje, to nie przelewki! Nie ulega wątpliwości, że w tej chwili cała maszyna konstytucyjna drży w posadach. Niema już stałego gruntu pod nogami, trzęsie się i skrzypi.
Przesilenie zaś potęguje się tem, że cała Europa jest w porozumieniu.
Podobno z tem wszystkiem król[2] jest spokojny, a nawet wesoły.
Ale gra to niebezpieczna. Wszystko, co się w nią wygra, pokryje zaledwie stawki.
Vivien opowiedział nam, że król schował do szuflady projekt reformy wyborczej, mówiąc:
— To dla mojego następcy!
— Mówił, jak Ludwik XV-y — dodał Vivien w przypuszczeniu, że reforma znaczy potop.
Podobno prawdą jest, że gdy p. Sallandrouze przyniósł mu skargi progresistów, król przerwał mu nagle pytaniem:
— Sprzedajesz pan dużo dywanów? Na temże przyjęciu progresistów, król spostrzegłszy pana Blanqui, zbliżył się do niego uprzejmie:
— No i cóż, panie Blanqui, co tam mówią? Co się dzieje?
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Blanqui — muszę powiedzieć królowi, że w departamentach, a szczególniej w Bordeaux są rozruchy.
— Ach, jeszcze rozruchy — przerwał król.
I odwrócił się od Blanqui’ego.
Dalszy ciąg rozmowy przerywa naraz Vivien:
— Czekajcie, zdaje mi się, że słyszę strzały karabinowe!
Jakiś młody oficer generalnego sztabu zwrócił się z uśmiechem do generała d’Houdetot, pytając:
— Mój generale, długo tam tego jeszcze będzie?
— Albo co?
— Bo mam obiad proszony na mieście — objaśnił oficer.
W tej chwili grupa kobiet w żałobie i czarno ubranych dzieci przechodziła szybko po drugim chodniku mostu. Mężczyzna trzymał za rękę najstarsze z dzieci. Przypatrzyłem się i poznałem księcia de Montebello.
— Patrz! — rzekł d’Houdetot — minister marynarki.
Podbiegł i rozmawiał przez chwilę z panem de Montebello.
Księżna była w strachu i cała rodzina skierowała się na lewy brzeg Sekwanny.
Wróciliśmy do pałacu izby, Vivien i ja. D ’Houdetot odszedł.
W jednej chwili otoczono nas. Boissy mówił do mnie:
— Nie byliście w Luksemburgu? Próbowałem mówić o położeniu, w jakiem się Paryż znajduje. Zakrzyczano mnie. Zaledwie usłyszano wyrazy: „stolica w niebezpieczeństwie,“ przerwano mi, i kanclerz, który umyślnie przyszedł prezydować, przywołał mię do porządku. A wiecie, co mi powiedział Gourgaud? „Panie Boissy, mam sześćdziesiąt armat, razem z należącemi do nich powózkami, które są pełne kartaczów. Ja sam je napełniałem!“ Odpowiedziałem: Generale, jestem zachwycony z poznania tajemnych myśli Zamku.
Duvergier de Hauranne bez kapelusza, z głową nastroszoną, blady, ale zadowolony, przechodził w tej chwili i wyciągnął do mnie rękę.
Porzuciłem Duvergiera i wszedłem do Izby.
Dyskutowano tam w dalszym ciągu prawo o przywilejach Banku w Bordeaux. Jakiś człeczyna, przez nos mówiący, zajmował trybunę, a p. Sauzet czytał artykuły prawa z miną zaspaną. Pan de Belleyme, wychodzący w tej chwili, uścisnął mi rękę, mówiąc:
— Niestety!
Wielu deputowanych zbliżyło się do mnie, pp.: Marie, Roger (du Loiret), de Remusat, Chambolle i inni. Opowiedziałem im o wyrwaniu chorągwi, jako o fakcie groźnym ze względu, że działo się to „na gładkiej drodze. “ Jeden z nich odpowiedział:
— Najgroźniejszem jest to, że nie jest to fakt oderwany. Tej nocy kilkanaście bogatych domów paryzkich znaleziono poznaczonych krzyżami na drzwiach, między innemi pałac pani de Talhouët.
— Jesteś pan tego pewnym? — spytałem.
— Widziałem sam krzyż na drzwiach pani dc Liéven.
Prezydent Franck-Carre spotkał dziś rano pana Duchâtel.
— I cóż? — spytał tenże.
— Wszystko dobrze — odpowiedział minister.
— Cóż zrobicie z zamieszką?
— Pozostawiam ją na schadzce, jaką sobie sama wyznaczyła. Cóż oni tam mogą zrobić na placu Ludwika XV i na Polach Elizejskich? Pada deszcz. Będą dreptali po błocie cały dzień. Wieczorem będą mieli tego dosyć i pójdą spać.
P. Stefan Arago, wchodzący w tej chwili, nie zatrzymując się, rzucił nam te słowa:
— Już jest siedmiu rannych i dwóch zabitych! Są barykady na ulicach Beaubourg i Saint-Avoye.

Po zawieszeniu posiedzenia przybywa Guizot. Wchodzi na trybunę i oznajmia, że król wezwał p. Mole i powierzył mu misyę utworzenia gabinetu.
Okrzyki tryumfu opozycyi, okrzyki oburzenia większości.
Posiedzenie kończy się wśród straszliwego zgiełku.

Wyszedłem razem z innymi posłami i wracałem brzegiem rzeki.
Na placu Zgody ciągle jeszcze szarżowała konnica. Próbowano w dwóch miejscach zabarykadować ulicę św. Honoryusza. Na sąsiednim targu powyrywano bruki. Wojsko podnosiło omnibusy, które poprzewracano na barykady. Na ulicy św. Honoryusza tłum przepuścił gwardyę miejską, a potem obrzucił ją kamieniami z tyłu.
Na bulwarze nad brzegiem roiło się ludzi jak mrowia, gniewny szmer dolatywał od tłumu. Widziałem bardzo ładną kobietę w zielonym, aksamitnym kapeluszu, z wielkim szalem, idącą wśród gromady bluz i gołych ramion. Starannie unosiła swoją suknię z powodu błota, i była bardzo zaszarganą, padało bowiem co chwila.
Tuilerye były zamknięte. Przy bramie Carrousel’u tłum stał i przypatrywał się przez arkady konnicy, rozmieszczonej w szyku bojowym przed pałacem.
Koło mostu Carrousel spotkałem Juliana Sandeau. Pytał mnie:
— Cóż pan o tem myślisz?
— Że ruchawka będzie pokonana, ale że rewolucya zwycięży.
Na Quai de la Ferraille inne spotkanie. Ujrzałem przed sobą mężczyznę, zabłoconego po uszy, z krawatem wiszącym, w kapeluszu zmiętoszonym. Poznałem w nim mego dobrego przyjaciela, Antoniego Thouret.
Thouret jest gorącym republikaninem. Chodził od rana z dzielnicy do dzielnicy, przemawiając od gromady do gromady. Pytam go:
— Powiedz mi, czego wy ostatecznie chcecie? Czy republiki?
— O! nie — rzecze — nie teraz, jeszcze nie. Ale chcemy reformy, i nie tylko praw, o ba! prawa — nam trzeba całkowitej reformy, rozumiesz mnie? A choćby i głosowania powszechnego?
— To i dobrze! — odrzekłem, ściskając dłoń Thouret’a.
Przez całą długość wybrzeża snuły się patrole, a tłum krzyczał: Niech żyje wojsko! Sklepy były pozamykane, a okna pootwierane.
Na placu Châtelet słyszałem człowieka, mówiącego do gromady:
— To rok 1830!
Skręciłem ku Ratuszowi przez ulicę de Saint-Avoye.
W Ratuszu wszystko spokojne.
Dwaj gwardziści narodowi stali przed kratą, a na ulicy Saint-Avoye barykad nie było.
Na ulicy Rambuteau kilku gwardzistów przechodziło się tam i napowrót przy szablach.
W dzielnicy du Temple bębniono do apelu.
Aż do tej chwili rząd próbował obejść się bez gwardyi narodowej. Byłoby to może rozsądnie. Gwardya narodowa w wielkiej liczbie miała przyjąć udział w uczcie[3]. Dziś rano postój gwardyi w Izbie posłów odmówił wyruszenia na ulicę. Mówią, że jeden gwardzista z 7-ej legii został zabity w chwili, gdy starał się pośredniczyć między tłumem a wojskiem.
Ministeryum Mole’go nie było oczywiście Reformą, ale ministeryum Guizot’a było tak długo zaporą Reformy. Zapora została złamana i to wystarczyło, aby ukoić, aby zadowolić dziecięcą duszę tego szlachetnego ludu.
Wieczorem Paryż był pełen radości; ludność wyległa na ulice; zewsząd dolatywał odgłos popularnej zwrotki: Des lampions! Des lampions! W jednej chwili w całem mieście zajaśniała illuminacya, jakby w wielkie święto.
Na placu Królewskim przed merostwem, o dwa kroki od mego domu, zgromadzał się tłum, coraz to gęściejszy, coraz to głośniejszy.
Oficerowie i gwardziści narodowi, aby odsłonić merostwo, wołali:
— Do Bastylii!
I trzymając się pod ręce i stanąwszy na czele kolumny, pomaszerowali. A tłum za nimi deklamując wesoło:
— Do Bastylii! Do Bastylii!
Orszak ten okrążył kolumnę lipcową z okrzykiem: „Niech żyje Reforma! pozdrowił wojsko, stojące na placu nieruchomo, wołając: „Niech żyje armia! i sunął ku przedmieściu św. Antoniego.
W godzinę potem tłum wracał znacznie większy, już z pochodniami i sztandarami, i cisnął się ku Wielkim Bulwarom, z zamiarem okrążenia wybrzeży, roznosząc po całem mieście radość ze zwycięztwa.
W tej chwili bije północ. Wygląd ulic zmienił się. Ulica Marais ponura, przechadzałem się po niej i wróciłem. Na bulwarze Bourdon, tak dobrze nazwanym „czarnym bulwarem,“ latarnie powywracane i pogaszone. Sklepy tego wieczoru otwarte były tylko na ulicy św. Antoniego.
Teatr Beaumarchais’go zamknięty. Ulica Królewska strzeżona, jak obóz. Wojska porozkładane pod arkadami.
Przy ulicy św. Ludwika, w ciemności, poznajesz przyparty do murów milczący batalion piechoty.
W tej chwili, gdy północ wybiła, podnieśliśmy się na balkonie, słuchając. Rozlegał się dzwon alarmowy.
Nie mógłbym zasnąć w łóżku.
Spędziłem noc w moim salonie, pisząc, rozmyślając, nasłuchując.
Od czasu do czasu wyglądałem na balkon, potem chodziłem po pokoju, lub rzucałem się na fotel i drzemałem, niepokojony gorączkowem marzeniem. Śniło mi się, że słyszałem gniewny pomruk tłumu, daleki ogień rotowy; że w kościołach bito na alarm we wszystkie dzwony. Obudziłem się i rzeczywiście po raz drugi usłyszałem dzwon alarmowy.

Rzeczywistość przewyższyła w okropności marzenie senne.
Tłum, który widziałem upojony na bulwarach, przez jakiś czas posuwał się w spokoju, śpiewając.
Pułki piechoty, artyleryi, konnicy rozstępowały się przed nim.
Lecz na Bulwarze des Capucines masa wojska, piechoty i kawaleryi, skupiona na obu chodnikach i pośrodku ulicy, strzegła ministeryum spraw zagranicznych razem z niepopularną osobą ministra, pana Guizot.
Wobec tej nieprzebytej przeszkody, czoło kolumny ludowej chce się zatrzymać i zawrócić; lecz niepowściągliwy napór dalszych tłumów ciśnie na pierwsze szeregi.
W tej chwili pada strzał nie wiadomo zkąd i jakim sposobem. Dość, że naraz powstaje panika i zamieszanie. Wojsko, w przekonaniu napadu, daje ognia. Osiemdziesiąt trupów i rannych zalega ulicę. Podnosi się straszny, ogólny okrzyk: zemsty! Trupy ofiar nakładają na wóz pogrzebowy, oświetlony pochodniami. Tłum zawraca w przeciwną stronę, teraz już ponury i wściekły, roznosząc przekleństwa.
W kilka godzin potem cały Paryż pokryty był barykadami.




Dzień 24.

O świcie widzę z mego balkonu gromady ludu, zmieszane z gwardzistami narodowymi, dążące ku merostwu.
Urzędu tego strzegło trzydziestu gwardzistów municypalnych.
Tłum żąda od nich wydania broni. Gwardya odmawia, tłum grozi i huczy.
Między stronami spornemi ukazują się dwaj oficerowie gwardyi narodowej, którzy przemawiają do żołnierzy:
— Chcecież doprowadzić do rozlewu krwi? Po co, na co? Opór wasz byłby bezcelowym.
Gwardziści municypalni składają broń i ładunki i odchodzą nienapastowani.
Mer VIII okręgu, p. Ernest Moreau, prosi mnie, żebym przyszedł do merostwa.
Udziela mi straszną wiadomość o gwałtach na Bulwarze Kapucynek, a potem co kwadrans nowe napływają wieści, coraz to groźniejsze.
Tym razem gwardya narodowa staje jawnie przeciw rządowi i woła: — Niech żyje Reforma!
Wojsko, przestraszone własnym czynem wczorajszym, zdaje się opierać tej bratobójczej walce. Na ulicy Sainte-Croix-la-Brettonnerie armia cofa się przed gwardyą narodową. Przychodzą nam donieść, że w sąsiednim IX okręgu żołnierze buntują się i odbywają patrole z gwardyą.
Przybywają, jeden po drugim, dwaj inni posłańcy w bluzach:
— Koszary w Reuilly zdobyte!
— Koszary des Minimes poddały się!
— A ja od rządu nie mam ani instrukcyi, ani nowin! — woła zrozpaczony p. Ernest Moreau. — Żebym choć wiedział, kto jest rządem? Czy Ministeryum Mole’go istnieje jeszcze? Co tu robić?
— Chodźmy do prefektury Sekwanny — radzi mu p. Perret, członek Rady Generalnej; — Ratusz o dwa kroki.
— A więc chodźcie za mną.
Poszli. Wychodzę na zwiady, na plac Królewski.
Wszędzie ruch, podniecenie, niepokój, gorączkowe wyczekiwanie. Wszędzie pracują nad wzmocnieniem barykad i tak bardzo groźnych.
To jest coś więcej, niż zamieszka — to jest powstanie.
Wracam. Żołnierz z piechoty, stojący na warcie u wejścia placu Królewskiego, rozmawia przyjaźnie z placówką barykady, zbudowanej o dwadzieścia kroków od niego.
Ernest Moreau wrócił z Ratusza o kwadrans na dziewiątą. Widział pana de Rambuteau i przynosi nieco lepsze nowiny. Król powierzył utworzenie gabinetu Thiersowi i Odilon Barot’owi.
Thiers nie jest bardzo popularnym, ale Odilon Barot, znaczy Reformę. Na nieszczęście, ustępstwa to zmniejsza pogróżka: marszałkowi Bugeaud powierzono naczelne dowództwo nad gwardyą narodowy i nad armią. Odilon Barot — to Reforma, ale Bugeaud — to ucisk. Król wyciąga prawą rękę, pokazując pięść lewą.
Prefekt prosił pana Moreau, żeby ogłosił i upowszechnił tę wiadomość w swojej dzielnicy i na przedmieściu Św. Antoniego.
— Tak też uczynię — mówi mer.
— Dobrze! — odpowiadam — ale wierz mi pan: ogłoś ministeryum Thiersa i Barrota, ale zamilcz o marszałku Bugeaud.
— Masz pan słuszność.
Mer przywołał do siebie oddział gwardyi narodowej, wziął dwóch adjunktów, oraz obecnych radców miejskich i wyszedł na Plac Królewski.
Na odgłos bębna ludność zaczęła się zbiegać. Ogłosił nowy gabinet. Lud zaczął klaskać, wołając:
— Niech żyje Reforma!
Mer dodał kilka słów, zalecających spokój i porządek, i jeszcze raz doznał owacyi.
— Wszystko ocalone — mówił ściskając dłoń moją.
— Tak — odrzekłem — jeśli Bugeaud zrzeknie się roli ocalającego.
Moreau, razem ze swym orszakiem, poszedł powtarzać obwieszczenie na placu Bastylii i na przedmieściu, a ja wróciłem do domu uspokoić swoich.
Pół godziny potem mer i jego orszak wracali w nieładzie i bardzo wzruszeni do merostwa.
Oto, co się stało:
Plac Bastylii zajęty był na obu końcach wojskiem, które stało z bronią na ramieniu, nieruchomo.
Lud krążył swobodnie między dwoma szpalerami wojska.
Mer, podszedłszy do kolumny lipcowej, wygłosił swoje obwieszczenie i tłum ponownie dał mu brawo.
Wówczas, p. Moreau skierował się ku przedmieściu św. Antoniego. W tejże chwili rzemieślnicy podchodzili przyjaźnie ku żołnierzom, proponując im oddanie broni.
Słysząc wszakże energiczny zakaz kapitana, żołnierze odmawiają. Naraz pada strzał, potem drugi i trzeci, i zdawało się, że się ponowią też same straszne sceny, co wczoraj na Bulwarze Kapucynek. Moreau razem ze swym orszakiem zostaje potrącony i przewrócony. Strzały ponawiają się z jednej i drugiej strony i pada pięć, czy sześć ofiar.
Szczęściem, było to w biały dzień. Na widok rozlanej krwi wśród wojska powstaje reakcya i po chwili zdumienia i przerażenia żołnierze wydają okrzyk: Niech żyje gwardya narodowa! Generał, nie czując się na siłach utrzymania wojska w karbach, zakomenderował marsz ku wybrzeżu, w stronę Vincennes.
Lud pozostał panem Bastylii i przedmieścia.
— Wynik ten mógł kosztować drożej, mnie zwłaszcza — mówił Moreau i pokazał nam swój kapelusz, przestrzelony kulą. — Całkiem nowy kapelusz! — dodał z uśmiechem.
Godzina wpół do jedenastej.
Trzej uczniowie Szkoły Politechnicznej przybyli do merostwa. Opowiadają, że koledzy ich wyłamali drzwi Szkoły i oddali się na usługi ludu. Pewna ich liczba rozdzieliła się wskutek tego po merostwach paryzkich.
Powstanie robi postępy co godzina. Żąda ono obecnie dymisyi marszałka Bugeaud i rozwiązania izby. Uczniowie Szkoły idą dalej i żądają abdykacyi króla...
— Co się dzieje w Tuileryach? Brak również nowin z ministeryum, brak rozkazów ze sztabu generalnego. Postanawiam pojechać do Izby, zbaczając najprzód do Ratusza, a Moreau chętnie mi towarzyszy.
Znajdujemy ulicę św. Antoniego nastroszoną barykadami. Dajemy się poznać i powstańcy ułatwiają nam przeprawę przez stosy kamieni kostkowych.
Zbliżamy się do Ratusza, z którego dolatuje nas gwar tłumu i przeszedłszy plac budującego się domu, spostrzegamy biegnącego naprzeciw nas p. de Rambuteau, prefekta Sekwanny.
— Hej! a co pan tam robisz, panie prefekcie? — wołam do niego.
— Prefekcie? Alboź ja jeszcze jestem prefektem — odpowiada z krzywą miną.
Gromadki ciekawych, nie czyniących w rażenia zbyt grzecznych, zaczęły się już skupiać koło nas. P. Moreau upatrzył jakiś pusty dom do wynajęcia i wprowadził nas do niego. Wówczas p. de Rambuteau opowiedział nam swoje przygody:
— Siedziałem w moim gabinecie z dwoma, czy trzema radcami miasta. Z korytarza dolatuje gwar. Naraz drzwi otwierają się z hałasem: wchodzi jakiś drab, kapitan gwardyi narodowej, na czele mocno rozjątrzonej gromady.
— Panie — mówi do mnie ów człowiek — masz pan się ztąd wynosić.
— Przepraszam pana, tu, w Ratuszu, jestem u siebie i pozostanę.
— Wczoraj może pan byłeś tu u siebie, ale dziś lud jest w Ratuszu u siebie.
— Ależ...
— Idź pan do okna i spojrzyj na plac.
Plac zapełniały tłumy gwarliwe i gestykulujące, w których pospólstwo, gwardye narodowe i żołnierze mieszali się z sobą. W rękach ludu można było widzieć karabiny żołnierzy. Zwróciłem się ku napastnikom i powiedziałem im:
— Macie panowie słuszność, jesteście panami.
— A więc, w takim razie — rzecze kapitan — przedstaw mnie pan swoim urzędnikom.
— Tego już za wiele! — odpowiedziałem — tegoby tylko brakowało!...
Zabrałem niektóre papiery, wydałem kilka poleceń — i oto mnie widzicie. Ponieważ idziecie do Izby, jeśli istnieje jeszcze Izba, powiecie ministrowi spraw wewnętrznych, jeśli istnieje taki minister, że niema już ani Ratusza, ani prefekta, ani prefektury.
Musieliśmy przedzierać się z wielkim trudem przez burzliwy ocean ludzki, zalewający plac przed Ratuszem.
W nadbrzeżnej ulicy de la Mégisserie wznosiła się olbrzymia barykada; dzięki wstędze mera, pozwolono nam przejść. Po za barykadą wybrzeża były prawie puste. Dostaliśmy się do Izby posłów lewym brzegiem.
W Pałacu Burbonów (Izbie posłów) brzęczało jak w ulu, pełno tam było deputowanych, parów i wyższych urzędników. Z dość licznej grupy doszedł mnie cierpki głos Thiersa:
— A! otóż i Wiktor Hugo!
Zbliżył się ku nam, pytając o nowiny z przedmieścia św. Antoniego. Dodaliśmy do nich wiadomości z Ratusza: Thiers ponuro potrząsał głową.
— A tu co? — spytałem. — Przedewszystkiem, czy jesteś pan jeszcze ministrem?
— Ja? Ach, już mnie przegoniono, dawno przegoniono! W tej chwili Odilon Barrot jest prezesem ministrów i ministrem spraw wewnętrznych.
— A marszałek Bugeaud?
— Zastąpiony również przez marszałka Gerard’a. Ale to jeszcze nic. Izba rozwiązana; król abdykował; jest na drodze do Saint-Cloud. Księżna Orleanu jest Regentką. A! fala rośnie, rośnie, rośnie...
Thiers radził nam porozumieć się, panu Moreau i mnie, z Odilon’em Barrot. Nasza czynność w naszej, tak ważnej dzielnicy, mogła być wysoce użyteczną. Wybraliśmy się przeto w drogę do ministeryum spraw wewnętrznych.
Lud opanował ministeryum i zajął nawet gabinet ministra, przez który przelewały się tam i napowrót tłumy, nieskłonne do uszanowania czegokolwiek.
Przy wielkim stole, na środku olbrzymiej sali, pisali sekretarze.
P. Odilon Barrot z zarumienioną twarzą, zaciśniętemi usty, z rękami założonemi w tył, stał oparty plecami o kominek. Spostrzegłszy nas, rzekł:
— Wiecie o wszystkiem, nieprawdaż? Król abdykuje, księżna Orleanu Regentką...
— Jeśli lud pozwoli — wtrącił jakiś człowiek w bluzie, przechodzący koło nas.
Minister pociągnął nas ku wgłębieniu okna, rzucając dokoła niespokojne spojrzenia.
— Co myślisz pan czynić? Co robisz w tej chwili? — pytam.
— Wysyłam depesze do departamentów.
— Czy to tak pilno?
— Trzeba objaśnić Francyę o tem, co się dzieje.
— Ale w tej chwili co się dzieje, dzieje się przez Paryż, a niestety, nie wiadomo, czy Paryż już skończył swoją robotę. Regencya, dobrze, ale trzeba jeszcze, żeby była sankcyonowaną.
— Tak, przez Izbę. Księżna Orleanu powinnaby zaprowadzić hrabiego Paryża do Izby.
— Jakże? skoro Izba rozwiązana? Jeśli księżna ma iść gdziekolwiek, to chyba do Ratusza.
— Tak pan sądzisz? A czy to będzie bezpiecznie?
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Matka, dziecko! Odpowiadam za lud. Uszanuje on kobietę w Księżnej.
— Skoro tak, idź pan do Tuileries, zobacz księżnę Orleanu, poradź jej, oświeć.
— A czemużby pan sam nie miał iść?
— Przychodzę właśnie ztamtąd. Nie wiadomo, gdzie jest księżna; nie mogłem się z nią widzieć, Ale powiedz jej pan, jeśli ją zobaczysz, że jestem dc jej rozporządzenia, że czekam na jej rozkazy. Ach, panie Hugo! oddałbym moje życie za tę kobietę i za to dziecko! Odilon Barrot jest najzacniejszym i najbardziej poświęcającym się człowiekiem, jakiego, znalem, ale jednocześnie jest on przeciwieństwem męża czynu; we wszystkiem, co mówił, w każdem jego spojrzeniu, w całej jego osobie, znać było brak decyzyi.
— Słuchaj mnie pan, najważniejszą rzeczą w tej chwili jest, żeby lud wiedział o wielkich zmianach, jakie zaszły, o abdykacyi, o regencyi. Przyrzecz mi, że pójdziesz rozgłosić te nowiny w swojem merostwie, na przedmieściu, wszędzie, gdzie tylko będziesz mógł. — Zgoda.

Idziemy z p. Moreau w kierunku Tuileries.
Na ulicy Bellechasse galopują konie. Szwadron dragonów przebiega jak błyskawica, jak gdyby uciekał przed człowiekiem, który goni za nim, trzymając w ręku tasak od siekania kapusty.
Tuilerye są jeszcze zajęte przez wojsko. Mer okazuje swą wstęgę i puszczają nas. Przy drzwiach bramy szwajcar objaśnia, że Księżna Orleanu, w towarzystwie księcia de Nemours opuściła pałac, udając się prawdopodobnie do Izby Posłów.
Należało więc iść dalej.
Przy wejściu na most du Carrousel kule zaczynają nam świstać koło uszu. To powstańcy z placu strzelają ku powozom dworskim, wyjeżdżającym z małych stajni. Jeden stangret zabity, spada z kozła.
— Byłaby głupia historya — mówił Moreau — gdybyśmy się dali zabić w charakterze ciekawych. Przejdźmy na drugą stronę rzeki.
Przechodzimy wzdłuż Instytutu i wybrzeża Mennicy. Przy Nowym Moście mijamy się z gromadą uzbrojoną w piki, siekiery i strzelby, prowadzoną, bębnem na czele, przez człowieka wywijającego pałaszem i przybranego w galową liberyę królewską. Było to ubranie stangreta, zabitego przy ulicy Saint-Thomas-du-Louvre.
Przybywszy na Plac Królewski, spostrzegamy, że zajmuje go tłum niespokojny.
Natychmiast otaczają nas, wypytują i ledwie z wielkim trudem docieramy do merostwa.
Masa ludu jest zbyt gęstą, żeby można było przemawiać do niej z placu. Wchodzę więc z merem, kilku oficerami gwardyi narodowej i dwoma uczniami Szkoły Politechnicznej na balkon merostwa. Podnoszę rękę, robi się cisza, jak na zaklęcie, i zaczynam mówić:
— Moi przyjaciele, czekacie na nowiny. Oto co możemy wam powiedzieć: pan Thiers nie jest już ministrem, marszałek Bugeaud nie jest komendantem (Oklaski). Zastąpieni są przez marszałka Gerard’a i przez Odilona Barrot (Oklaski, ale rzadsze). Izba jest rozwiązana. Król abdykował (Aklamacya powszechna). Księżna Orleanu jest Regentką (kilka odosobnionych oklasków wśród głuchych pomruków).
Mówię dalej:
— Nazwisko Odilona Barrot jest dla was poręczeniem, że nastąpi jaknajszersze odwołanie się do narodu i że otrzymacie rząd reprezentacyjny, w najszczerszej formie.
Z kilku stron dochodzą nas oklaski, ale zarazem jest rzeczą oczywistą, że tłum pozostał w niepewności i że nie jest zadowolony.
Cofamy się do sali merostwa.
— Trzeba teraz — mówię do p. Moreau — iść na plac Bastylii, powtórzyć ogłoszenie.
— Widzisz pan dobrze, że to na niewiele się przyda — odpowiada Moreau ze smutkiem. — Regencya nie zrobiła wrażenia. A mówiłeś pan tu, gdzie cię znają, gdzie cię kochają! Na placu Bastylii znajdziesz zreweltowany tłum przedmieść, który może cię przyjąć wcale nieosobliwie.
— Z tem wszystkiem pójdę, przyrzekłem Barrot’owi.
— Mam już inny kapelusz — wtrącił z uśmiechem Moreau — ale przypomnij pan sobie mój poranny...
— Rano wojsko i lud stali naprzeciw siebie, była więc obaw a starcia; w obecnej zaś chwili lud jest sam, lud jest panem...
— Panem, i to nieprzychylnym, strzeż się więc!
— Mniejsza z tem! Przyrzekłem i dotrzymam.
Powiedziałem merowi, że jego miejsce w merostwie i że powinien tu zostać. Lecz wielu oficerów gwardyi narodowej zgłosiło się dobrowolnie z chęcią towarzyszenia mi, a między nimi poczciwy p. Launay, mój dawny kapitan.
Przyjąłem ich ofiarę i całą bandą ruszyliśmy przez ulicę Pas-de-la-Mule i Bulwar Beaumarchais’ego na plac Bastylii.

Tam znaleźliśmy tłum gorąco usposobiony, w którym panowali rzemieślnicy. Wielu uzbrojonych w karabiny, zabrane wojsku z koszar. Krzyki i śpiew Żyrondystów: Monrir pour la patrie! Liczne grupy dysputujących i kłócących się zawzięcie. Zwracają się ku nam, przypatrują, pytają: A co tam nowego? I idą za nami. Słyszę moje nazwisko, wymawiane w różnym nastroju: Wiktor Hugo! To Wiktor Hugo! Niektórzy kłaniają mi się.
Gdyśmy stanęli u stóp kolumny lipcowej, otaczał nas już orszak zbity. Włażę, ażeby mnie lepiej słyszano, na podstawę kolumny.
Przytoczę z mojej mowy tylko to, co mogło dojść do uszu mojego burzliwego audytoryum. Była to nie tyle mowa, ile rozmowa, albo raczej utarczka jednego głosu z dziesięcioma, dwudziestoma, stoma mniej lub więcej nieprzychylnie usposobionymi.
Zacząłem przedewszystkiem od zawiadomienia o abdykacyi Ludwika Filipa, i, podobnie jak na placu Królewskim, oklaski prawie ogólne przyjęły moje słowa. Co prawda wołano także: — Nie! nie abdykacya! Zrzucenie z tronu! Zrzucenie! Zrzucenie! Stawało się widocznem, że mam twardy orzech do zgryzienia.
Gdym obwieścił Regencyę Księżnej Orleańskiej, ozwały się gwałtowne protesty: — Nie! nie! Nie chcemy Regencyi! Precz z Burbonami! Ani króla, ani królowej! Nie chcemy panów!
Odpowiedziałem:
— Nie chcecie panów! I ja ich nie chcę, na równi z wami; broniłem całe życie wolności...
— Czemuż więc ogłaszasz pan Regencyę?
— Bo Regentka nie jest panem. Zresztą nie mam żadnego prawa proklamowania Regencyi, obwieszczam ją tylko.
— Nie! Nie! Nie chcemy Regencyi!
Jakiś człowiek w bluzie zawołał:
— Milczeć, panie parze Francyi! Precz z parami Francyi!
I zaczął mierzyć do mnie swoją strzelbą.
Patrzyłem mu bystro w oczy i podniosłem głos tak silnie, że w tłumie przycichło:
— Tak, jestem parem Francyi, i mówię jako par Francyi. Przysiągłem wierność, nie jednej osobie królewskiej, lecz monarchii konstytucyjnej. Dopóki nowy rząd nie będzie ustalony, obowiązkiem moim jest być wiernym temu, jaki jest. A sądziłem zawsze, że lud nie pochwala tych, którzy zdradzają swoje obowiązki!
Rozszedł się w koło mnie szmer uznania, a nawet tu i owdzie klaśnięto w dłonie. Lecz gdy chciałem mówić dalej:
— Jeśli Regencya...
Zaprzeczenia podwoiły się i na jedno z nich tylko, mogłem dać jaką taką odpowiedź.
Jakiś rzemieślnik zawołał:
— Nie chcemy, żeby nam i rządziła kobieta!
Odparłem żywo:
— I ja też nie chcę być rządzony przez kobietę, ani nawet przez mężczyznę. Właśnie dlatego, że Ludwik Filip chciał rządzić, dlatego dziś abdykacya jego stała się konieczną i słuszną. Ale kobieta panująca[4] w imieniu swego dziecka nie jestże to gwarancya przeciwko wszelkiej myśli rządów osobistych? Weźcie królowę Wiktoryę w Anglii...
— My tam jesteśmy Francuzi! — wołano. — Nie chcemy Regencyi!
— Nie chcecie Regencyi? A więc co? Nic nie jest gotowe, nic! Jestto przewrót zupełny, ruina, nędza, wojna domowa może; w każdym razie nikt nie wie, co będzie...
W tem miejscu odezwał się jeden głos, jeden jedyny:
— Niech żyje Republika!
Ale nikt za nim tego okrzyku nie powtórzył.
Biedny ten wielki lud, nieświadomy i ślepy! Wie, czego nie chce; ale nie wie, czego chce!
W tej chwili hałas, krzyki, pogróżki doszły do takiej siły, że zrezygnowałem z dalszego ciągu mowy. Mój dzielny Launay odezwał się do mnie:
— Zrobiłeś pan, coś chciał, coś obiecał; nie mamy tu nic więcej do roboty.
Tłum rozstąpił się przed nami, ciekawy ale niegroźny.
Zaledwieśmy jednak odeszli ze dwadzieścia kroków od kolumny, człowiek, który mi przedtem groził strzelbą, wziął mnie znów na cel, wołając:
— Śmierć parowi Francyi!
— Nie! szanuj wielkiego człowieka! — zawołał jakiś młody rzemieślnik i szarpnął strzelbą ku ziemi.
Podziękowałem zdala ręką temu nieznanemu przyjacielowi i poszliśmy dalej.
W merostwie p. Ernest Moreau, który, jak się okazało, bardzo był o nas niespokojny, przyjął nas z radością i winszował mi serdecznie. Ale ja wiedziałem, że nawet w namiętności lud ten jest sprawiedliwym i nie przyznawałem sobie najmniejszej zasługi, skorom nie miał najmniejszej obawy.

Gdy się to odbywało na placu Bastylii, oto co się działo w pałacu Burbonów:
Jest w tej chwili człowiek, którego imię spotyka się na wszystkich ustach, a myśli we wszystkich duszach: jest nim Lamartine. Jego wymowna i pełna życia Historya Żyrondystów po raz pierwszy opowiedziała Rewolucyę Francuzom. Dotychczas był tylko cenionym, teraz stał się popularnym i, rzec można, iż trzyma on Paryż w swojem ręku.
W ogólnym chaosie wpływ jego mógł się stać decydującym. Zoryentowano się co do tego w National’u, w którym zaczęto ważyć szanse republiki i gdzie naszkicowano projekt rządu tymczasowego) chociaż bez udziału Lamartine’a.
W r. 1842 w czasie dysput o Regencyę, skończonych wyborem księcia de Nemours, Lamartine popierał gorąco księżnę Orleanu. Czy był i teraz podobnie usposobiony? Czego teraz chce, coby uczynił? Należało o tem wiedzieć.
P. Armand Marrast, redaktor naczelny National’u wziął z sobą trzech zdeklarowanych republikanów: pana Bastide, wydawcę Hetzel’a i pana Bocage, wybitnego artystę dramatycznego, który stworzył rolę Didiera w Marion de Lorme. Wszyscy czterej udali się do Izby Posłów. Zastali tam Lamartine’a i wzięli go na konferencyę do jednego z bocznych pokojów.
Mówili jeden po drugim, wypowiedzieli swoje przekonania i swe nadzieje: byliby szczęśliwi, gdyby mogli myśleć, że Lamartine jest z nimi, w kwestyi natychmiastowego urzeczywistnienia Republiki. Gdyby wszakże był zdania, że przejście przez Regencyę jest konieczne, żądaliby od niego przynajmniej, żeby ich wspierał, w zamiarze otrzymania wszelkich możliwych gwarancyj, że nie będzie zwrotu wstecz. Czekali, nie bez wzruszenia, na to, co im odpowie Lamartine.
Lamartine słuchał w milczeniu ich wywodów, wreszcie poprosił, żeby mu pozwolili skupić myśli przez chwilę.
Usiadł na uboczu przed stołem, objął czoło dłońmi i myślał.
Tam ci czterej stali przez ten czas w milczeniu, przypatrując się Lamartinowi z respektem.
Uroczysta to była chwila. — „Słyszeliśmy przechodzącą koło nas Historyę“ — mówił mi potem Bocage.
Lamartine podniósł głowę i rzeki:
— Będę zwalczał Regencyę.

W kwadrans potem, księżna Orleanu przybyła do Izby, trzymając za ręce obu swoich synów: hrabiego Paryża i księcia de Chartres. Odilon Barrot nie był przy niej. Towarzyszył jej książę de Nemours.
Deputowani przywitali ją aklamacyą. Lecz, ponieważ Izba była rozwiązaną, czyż to byli deputowani?
P. Crémieux wszedł na trybunę i proponował uznanie rządu tymczasowego. Odilon Barrot, po którego posyłano do ministeryum, ukazał się wreszcie i przemówił za Regencyą, ale niezbyt gorąco.
Naraz fala narodu i gwardyi republikańskiej z bronią i sztandarami wdarła się do sali.
Księżnę Orleanu razem z dziećmi uprowadzili przyjaciele.
Wówczas Izba Posłów rozpłynęła się w powodzi, niby jakiegoś nowego zgromadzenia rewolucyjnego.
Do tego tłumu przemawiał Ledru-Rollin. Po tem wystąpił Lamartine, oczekiwany i oklaskiwany. Zwalczał, według obietnicy, Regencyę.
Wszystko było powiedziane. Nazwiska proponowanych członków Rządu Tymczasowego rzucano ludowi, a on okrzykami tak lub nie odbywał głosowanie, W ten sposób zostali wybrani kolejno: Lamartine, Dupont de L’Eure, Arago i Ledru-Rollin, jednomyślnie; Crémieux, Garnier-Pagès i Marie, większością głosów.
Nowi władcy ruszyli natychmiast w drogę do Ratusza.
W Izbie Posłów, w rozprawach mówców, nawet w mowie Ledru-Rollin’a, wyraz Republilca nie był wcale wypowiedziany. Ale teraz, po za Izbą, na ulicach, ten wyraz, ten okrzyk, wybrańcy ludu spotykali na każdym kroku, wybiegał on ze wszystkich ust, wypełniał powietrze Paryża.

Siedmiu ludzi, którzy w tych dniach wzniosłych i krańcowych, trzymali w swych rękach los Francyi, byli sami zarazem młotem i kowadłem w rękach tłumu — co nie oznacza narodu, i losu — co nie znaczy Opatrzności. Pod naciskiem mas, w olśnieniu i w grozie swego tryumfu, który ich zalewał, ustanowili rzeczpospolitą, nie mając nawet czasu do zastanowienia się nad wielkością dzieła.
Gdy rozdzieleni i rozproszeni gwałtownem pchnięciem fali ludu, mogli znów odnaleźć się i złączyć, albo raczej ukryć, w jednej z sal ratuszowych, wzięto ćwiartkę papieru z drukowanym nagłówkiem: Prefektura Sekwanny. Gabinet Prefekta (drugą ćwiartkę oddartą od arkusza zużytkował prawdopodobnie p. de Rambuteau dziś rano, na liścik miłosny do jednej z tych, które nazywał „swemi małemi mieszczkami”), i Lamartine nakreślił na niej następujące zdanie, pod dyktandem strasznych krzyków z ulicy:
„Rząd tymczasowy oświadcza, że rząd tymczasowy Francyi jest rządem republikańskim, i że naród zostanie niezwłocznie wezwany, do uprawomocnienia uchwały rządu tymczasowego i ludu paryzkiego“.
Miałem w ręku ten dokument, tę kartkę pobrudzoną i poplamioną atramentem. Gorączka chwili odbija się na niej dziś jeszcze, pulsuje w niej. Wyrazy kreślone gwałtownie, zaledwie są wykończone. „Appelee“[5] napisano (niewłaściwie) przez dwa l.
Skończywszy te sześć wierszy, Lamartine podał ćwiartkę Ledru-Rollin’owi.
Ten odczytał głośno zdanie: „Rząd tymczasowy oświadcza, że rząd tymczasowy jest rządem republikańskim”.
— Dwa razy „tymczasowy“ — zauważył.
— To prawda — odezwali się inni.
— Trzeba przynajmniej w jednem miejscu wyrzucić — dodał Ledru-Rollin.
Lamartine zrozumiał doniosłość tej gramatycznej uwagi, która była ni mniej, ni więcej, tylko rewolucyą polityczną.
— Należałoby jednak zaczekać na sankcyę kraju — rzekł.
— Obejdę się bez uchwały Francyi, skoro mam uchwałę ludu — zawołał Ledru-Rollin.
— Ludu Paryża. Ale któż może wiedzieć w tej chwili, jaką jest wola ludu Francyi? — zauważył Lamartine.
Nastało milczenie. Tłum szumiał jak morze. Ledru-Rollin podjął:
— Lud chce Republiki, zaraz, nie czekając!
— Republiki bez apelacyi? — rzekł Lamartine, kryjąc zarzut w tem tłómaczeniu słów Rollin’a.
— My jesteśmy tymczasowi, my — odparł ten ostatni — ale Republika nie!
P. Crémieux wziął pióro z rąk Lamariine’a, wykreślił słowo tymczasowy w trzecim wierszu i napisał obok: obecny.
— Rząd obecny? Niechże będzie — rzekł Ledru-Rollin, lekko wzruszając ramionami.
Pieczęć miejska leżała na stole. Od 1830 okręt pływający, pod niebem zasianem liliami, z dewizą: Praclucent clarius astris, zniknął z pieczęci miasta. Był to już tylko prosty krążek, woybrażający wielkie zero i kryjący wewnątrz te tylko słowa: Miasto Paryż. Crémieux wziął pieczęć i wycisnął ją u dołu kartki, tak pospiesznie, że wyszła odwrotnie.
Ale nie podpisali tego brulionu. Odkryto ich; rozkiełznany tłum walił we drzwi gabinetu, do którego się skryli. Lud wolał ich, domagał się ich, w sali posiedzeń Rady Miejskiej.
Powitano ich tam okrzykiem:
— Republika! Niech żyje Republika!
Lamartine, zagłuszony najprzód temi okrzykami, zdołał wszakże potężnym swoim głosem uspokoić gorączkę wyczekujących.
Dzięki temu członkowie rządu tymczasowego mogli powrócić na naradę.
Gorętsi chcieli, żeby napisano tak:
„Rząd tymczasowy ogłasza Republikę”.
Umiarkowani zaś proponowali:
„Rząd tymczasowy pragnie Republiki...”
P. Crémieux poradził i przeprowadził wyrażenie pośrednie:
„Rząd tymczasowy chce Republiki...“
Ktoś dodał:
„Z zastrzeżeniem uprawomocnienia przez naród, który niezwłocznie będzie zapytany“.
Nowinę natychmiast ogłoszono, w sali i na ulicy, tłumowi, który chciał słyszeć i słyszał tylko jeden wyraz: Republika i przyjął go burzą oklasków.
Zrobiono tedy Republikę. Alea jacta[6], jak mówił później Lamartine.




Dzień 25-go.

...Rankiem, ruch uliczny w merostwie VIII okręgu i w sąsiedztwie był spokojny, i zarządzenia, poczynione wczoraj wieczorem, w porozumieniu z p. Ernestem Moreau, zdawały się zapewniać bezpieczeństw o całej dzielnicy[7].
Sądziłem, że mogę już opuścić plac Królewski i skierowałem się ku środkowi miasta razem z moim synem Wiktorem. Pociągało mnie wrzenie ludowe (ludu Paryża!) nazajutrz po rewolucyi.
Czas był ponury i chmurny, ale bez wiatru i deszczu. Ulice przepełnione ludnością, ożywioną i radosną. Z tem wszystkiem podwójnie gorliwie pracowano nad umocnieniem barykad i nad budową nowych. Bandy, z bębnami i sztandarami, krążyły bez ustanku, wołając: Niech żyje Rzeczpospolita! i śpiewając Marsyliankę lub Mourir pour la patrie! Kawiarnie przepełnione, ale wiele sklepów zamkniętych, jak w święto; i w samej rzeczy wszystko miało pozór świąteczny.
Włócząc się po wybrzeżu, doszedłem aż do Nowego Mostu. Tam ujrzałem na murze przylepioną proklamacyę z podpisem Lamartine’a i pod jej natchnieniem, skorom już dostatecznie przypatrzył się ludowi, powziąłem myśl zobaczenia mego sławnego przyjaciela. Zawróciłem więc z Wiktorem ku Ratuszowi.
I dziś, podobnie jak wczoraj, na placu było pełno ludzi, a przy samym Ratuszu tłum tak dalece się zacisnął, że nie mógł krążyć. Niepodobna było przecisnąć się do schodów. Po bezskutecznych próbach, gdym już chciał zrezygnować, zostałem spostrzeżony przez p. Froment-Meurice, złotnika-artystę, brata mego młodego przyjaciela Pawła Meurice. Był komendantem gwardyi narodowej, na służbie, ze swym batalionem przy Ratuszu. Mówię mu o moim kłopocie.
— Miejsca! — zawołał z przynależną mu powagą, — Miejsca dla Wiktora Hugo!
I mur ludzki rozstąpił się, nie wiem doprawdy jakim cudem.
Gdyśmy już dosięgli peronu, p. Meurice poprowadził nas przez najrozmaitsze korytarze, schody i pokoje, również zapełnione ludem.
Widząc nas przechodzących, jakiś człowiek wysunął się z gromady i stanąwszy przedemną, rzekł:
— Obywatelu Wiktorze Hugo! wołaj: Niech żyje Republika!
— Nie wołam nic na rozkaz — odrzekłem. — Rozumiesz pan wolność? Ja korzystam z niej i zawołam dziś: niech żyje lud! bo tak mi się podoba. Jeśli kiedy wydam okrzyk: niech żyje Republika! to znaczy, iż wówczas tak mi się będzie podobało.
— Ma racyę! Bardzo dobrze powiedział! — mruknęło kilka głosów.
Przeszliśmy. Po dłuższej krętaninie p. Meurice wprowadził nas do małego pokoju i odszedł powiadomić o mojem przyjściu Lamartine’a.
Szklanne drzwi sali, w której znajdowaliśmy się, wychodziły na galeryę, gdzie spostrzegłem przechodzącego przyjaciela mego Dawida d’Angers, wielkiego rzeźbiarza. Zawołałem na niego. Dawid, stary republikanin, był promieniejący.
— A! mój przyjacielu, piękny dzień! — zawołał.
Powiedział mi, że rząd tymczasowy mianował go merem XI okręgu.
— Wezwano puna zapewne w podobnym interesie?
— Nie — odrzekłem — nie byłem wzywany. Przychodzę sam przez się, uścisnąć dłoń Lamartine’a.
P. Meurice wrócił, mówiąc, że Lamartine czeka na mnie.
Pozostawiłem Wiktora w tej sali, z której go miałem zabrać z powrotem, a sam poszedłem znów za mym uprzejmym przewodnikiem przez różne inne korytarze, prowadzące do wielkiego przedsionka, pełnego ludzi.
— Tłum proszących! — rzekł Meurice.
Rząd tymczasowy przebywał w sąsiedniej sali. Dwóch grenadyerów z bronią u nogi strzegło wejścia, obojętni i głusi na prośby i pogróżki.
Trzeba było rozłamać tę prasę ludzką; jeden z grenadyerów, uprzedzony, uchylił przedemną drzwi; fala oblegających, chcąc skorzystać z okazyi, zwaliła się na grenadyerów, ale ci z pomocą p. Meurice odparli atak i drzwi zamknęły się za mną.
Znalazłem się w obszernej sali, zajmującej róg jednego z pawilonów Ratusza, oświetlonej z obu stron wysokiemi oknami. Wolałbym był ujrzeć Lamartine’a samego, ale było tam jeszcze, rozrzuconych po sali, rozmawiających z przyjaciółmi lub piszących, trzech, czy czterech jego kolegów z rządu tymczasowego: Arago, Marie, Armand Marrast.
Lamartine podniósł się na moje spotkanie.
Na surducie, opiętym według zwyczaju, miał szeroką wstęgę trójkolorową. Podszedł parę kroków ku mnie, wyciągając rękę;
— A! przychodzisz pan do nas, panie Wiktorze Hugo! Chlubna to zdobycz dla Republiki.
— Nie tak szybko! mój przyjacielu — odrzekłem, śmiejąc się — przychodzę poprostu do mego przyjaciela Lamartine’a. Nie wiesz pan może, że wczoraj, gdyś pan zwalczał Regencyę w Izbie, ja broniłem jej na placu Bastylii.
— Wczoraj, dobrze; ale dziś! Nie ma już ani Regencyi, ani Królestwa. Niepodobna, żeby w gruncie rzeczy Wiktor Hugo nie był republikaninem!
— W zasadzie, tak, jestem nim. Rzeczpospolita jest, mojem zdaniem, jedynie racyonalnym rządem, jedynym, godnym narodów. Rzeczpospolita uniwersalna będzie ostatniem słowem postępu. Ale czy godzina jej wybiła dla Francyi? Właśnie dlatego, że pragnę Republiki, pragnę, żeby była trwałą, żeby była stanowczą. Zapytacie się narodu, nieprawdaż? całego narodu?
— Tak jest, całego narodu, niewątpliwie. W rządzie tymczasowym oświadczyliśmy się wszyscy za głosowaniem powszechnem.
W tej chwili Arago zbliżył się do nas z Marrast’em, trzymającym zwój papieru.
— Mój drogi przyjacielu — rzekł Lamartine — wiedz o tem, żeśmy pana mianowali dziś rano merem waszego okręgu.
— I oto jest nominacya, podpisana przez nas wszystkich — dodał Armand Marrast.
— Dziękuję wam — odrzekłem — ale nie mogę przyjąć.
— Dlaczego? — spytał Arago — są to obowiązki niepolityczne i całkiem bezpłatne.
— Przed chwilą dowiedzieliśmy się o zamiarze buntu w więzieniu przy ulicy św. Antoniego — wtrącił Lamartine — postąpiłeś pan lepiej, niż gdybyś był uśmierzył bunt, boś mu zapobiegł. Jesteś kochany i szanowany w swoim okręgu.
— Mój wpływ jest czysto moralny — odrzekłem — i mógłby tylko stracić, stawszy się urzędowym. Zresztą, nie chcę za nic w świecie wywłaszczać pana Ernesta Moreau, który w tych ciężkich dniach sprawiał się lojalnie i odważnie.
Lamartine i Arago nalegali:
— Nie odmawiaj nam pan przyjęcia dyplomu.
— A więc — rzekłem — przyjmuję go dla autografów; ale pozwolicie, że zachowam go w kieszeni.
— Dobrze, zachowaj go pan — wtrącił, śmiejąc się Marrast — ażebyś mógł powiedzieć, że z dnia na dzień byłeś parem i merem.
Lamartine pociągnął mnie ku oknu.
— Chciałem ja dla pana nie merostwa, ale ministerstwa. Wiktor Hugo ministrem oświecenia publicznego rzeczypospolitej! No i cóż, skoro pan mówisz, że jesteś republikaninem!
— Republikaninem... w zasadzie. Rzeczywiście, byłem wczoraj parem Francyi, byłem za Regencyą i wierząc, że Republika jest przedwczesną, będę i dziś jeszcze za Regencyą.
— Narody stoją ponad dynastyami — odparł Lamartine — ja także byłem rojalistą.
— Pan byłeś deputowanym, wybranym przez naród; ale ja byłem parem, mianowanym przez króla.
— Król, wybierając pana, w myśl konstytucyi, z pośród jednej z kategoryj, w których rekrutowała się Izba Wyższa, chciał tylko przynieść chlubę instytucyi parów i samemu sobie.
— Dziękuję panu — rzekłem — ale pan patrzysz na rzeczy z zewnątrz, ja zaś z własnego sumienia.
Przerwał nam odgłos wielokrotnych strzałów, dochodzących z placu. Kula zbiła jedną z szyb nad naszemi głowami.
— Cóż to ma znaczyć znów? — zawołał z boleścią Lamartine.
Marrast i Marie wybiegli zobaczyć, co się dzieje.
— Ach, mój przyjacielu — zaczął znów Lamartine jakże ta władza rewolucyjna jest ciężką! Takie są odpowiedzialności i tak nagłe, wobec sumienia i wobec historyi! Od dwóch dni nie wiem doprawdy jak żyję. Wczoraj miałem zaledwie kilka siwych włosów, jutro będą wszystkie białe.
Tak, ale spełniasz pan wzniośle obowiązki geniuszu.
W kilka minut potem wrócił Armand Marrast.
— To nie było przeciw nam — rzekł — ale nie umiano mi wyjaśnić dokładnie tej opłakanej utarczki. Zdaje się, że było jakieś nieporozumienie w tłumie, strzały padły, dlaczego? czy przez omyłkę? czy wskutek starcia się republikanów z socyalistami? Nie wiadomo.
— Czy są ranni?
— Tak, nawet zabici.
Nastąpiło przykre milczenie. Wstałem.
— Będziecie musieli zapewne przedsięwziąć jakieś środki ostrożności.
— Ee! jakie środki — rzekł smutnie Lamartine. — Dziś rano postanowiliśmy już mniej więcej to samo, coś pan uczynił w swoim okręgu: gwardya narodowa uruchomiona; każdy Francuz żołnierzem, a zarazem wyborcą. Ale trzeba czasu, a tymczasem... — wskazał mi przez okno na fale i przypływy miliona głów:
— Patrz pan, wszak to morze!
Młody chłopiec, niosący coś na tacy, podszedł i szepnął do ucha Lamartine’owi.
— A! bardzo dobrze — rzekł tenże — to moje śniadanie. Chcesz je pan dzielić ze mną, panie Hugo?
— Dziękuję, jestem już dawno po śniadaniu.
— A ja nie i umieram z głodu; zechciej mi pan przynajmniej towarzyszyć przy uczcie, puszczę pana potem.
Kazał mi przejść do pokoju, wychodzącego na jeden z wewnętrznych dziedzińców.
Młodzieniec o łagodnej powierzchowności, piszący przy stole, podniósł się z zamiarem ustąpienia. Był to młody robotnik, którego Ludwik Blanc oddał na usługi rządu tymczasowego. — Zostań, Albercie — rzekł Lamartine — nie mam nic tajemnego do mówienia z Wiktorem Hugo.
Pan Albert i ja skłoniliśmy się sobie.
Chłopiec wskazał Lamartine’owi na stole kotlety na glinianej misce, chleb, butelkę wina i szklankę. Wszystko to pochodziło z jakiegoś handlu win w okolicy.
— No, dobrze — rzekł Lamartine — a widelec? a nóż?
— Myślałem, że są tu. I tak ledwo się przedostałem z tem wszystkiem!
— Ba! na wojnie, jak na wojnie!
Przełamał chleb, ujął kotlet za kostkę i rozerwał cielęcinę zębami. Skończywszy, rzucił kość do kominka. Załatwił się w ten sposób z trzema kotletami i wypił dwie szklanki wina.
— Przyznasz pan, że uczta była prymitywną! Ale zawsze to już lepsze, niż wczorajsza kolacya: mieliśmy wszyscy tylko chleb i ser i piliśmy wodę ze stłuczonej cukierniczki. Co nie przeszkadza, że jakiś dziennik podał podobno opis orgii, wyprawionej wczoraj przez rząd tymczasowy.

Nie zastałem już Wiktora w sali, gdzie miał na mnie czekać. Sądziłem, że zniecierpliwiony powrócił sam do domu.
Zaszedłszy na plac de Grève, znalazłem tłum jeszcze wzruszony i skonsternowany niewytłómaczoną bójką z przed godziny. Widziałem jak nieśli trupa rannego, który tylko co skończył życie. Był to, jak mi powiedziano, piąty z rzędu. Przeniesiono ich podobno, jak innych, na salę św. Jana, gdzie już byli wystawieni wczorajsi zabici, w liczbie przeszło stu.
Okrążyłem drogę do placu Królewskiego, celem zwiedzenia naszych strażnic. Przed koszarami des Minimes chłopiec lat piętnastu, uzbrojony w wielki karabin piechoty liniowej, odbywał dumnie wartę. Zdawało mi się, żem go już był widział dziś rano, lub wczoraj.
— Stoisz pan znów na warcie? — spytałem go.
— Nie znów, ale ciągle; nie przyszli mnie zmienić.
— Cóż znowu! od jak dawna?
— A, będzie już ze siedemnaście godzin!
— Jak to, nie spałeś pan wcale? nie jadłeś?
— Owszem, jadłem.
— A więc chodziłeś po jedzenie?
— O nie! Alboż to placówka opuszcza swoje miejsce? Dziś rano zacząłem wołać do sklepu naprzeciwko, że jestem bardzo głodny i przyniesiono mi chleba.
Postarałem się, żeby jak najprędzej zastąpiono dzielne dziecko.

Przybywszy na plac królewski, pytam o Wiktora. Nie wrócił. Dreszcz mnie przeszedł; nie wiem dlaczego widzenie tych trupów, znoszonych do sali św. Jana, przesunęło mi się przed oczyma. Jeśli mój Wiktor znalazł się w tem krwawem zamieszaniu!... Podałem w domu jakiś pretekst do nowego wyjścia. Był Vacquerie[8], wyznałem mu na ucho mój niepokój; postanowił mi towarzyszyć.
Poszliśmy najprzód szukać p. Fromant Meurice, którego sklep mieścił się przy ulicy Lobau, tuż przy Ratuszu, i prosiłem go, żeby mi pozwolił wejść na salę św. Jana.
Próbował najprzód odciągnąć mnie od tego strasznego widoku, widział te trupy wczoraj i do tej pory nie może zapomnieć. Zdawało mi się, że nie bez powodu odradza i tembardziej nalegałem; poszliśmy więc.
W wielkiej sali, przemienionej na kruchtę pogrzebową, rozłożony był cały szereg trupów, spoczywających na łóżkach polowych; większość ciał była zmieniona do niepoznania. I tak odbywałem ten ponury przegląd, drżąc na całem ciele, gdy trup wydał mi się młodym szatynem. O! prawda, że strasznym był widok tych biednych, pokrwawionych trupów! Ale nie umiałbym go opisać; wiedziałem napewno tylko to, że nie było wśród nich mego syna. Doszedłem nareszcie do ostatniego i odetchnąłem.
Wychodząc z posępnego legowiska, spostrzegam biegnącego do mnie Wiktora, żywego i całego.
Wybiegł on z sali, w której miał na mnie oczekiwać, usłyszawszy strzały; następnie zaś nie mógł już dostać się napowrót i najspokojniej w świecie poszedł odwiedzić przyjaciela.




II.
Wygnanie, ucieczka.

Dnia 24 go lutego książę i księżna Decazes zostali literalnie wypędzeni z Luksemburga. Przez kogo? Przez mieszkańców samego pałacu, to znaczy urzędników Izby Parów, mianowanych bez wyjątku przez wielkiego referendarza.
W dzielnicy krążyła pogłoska, że parowie mieli się zgromadzić w nocy, że urządzą kontr-rewolucyę, że wydadzą proklamacyę i t. p.
Całe przedmieście św. Jakuba szykowało się do wyprawy na Luksemburg. Ztąd popłoch. Błagano najprzód, potem naciskano, a w końcu zmuszono księcia i księżnę do opuszczenia pałacu.
— Ależ odjedziemy jutro! dziś nie mamy pojęcia gdzie się udać! Pozwólcie nam przenocować!
Nic nie pomogło.
Wypędzeni, poszli spać do jakichś pokojów meblowanych. Nazajutrz schronili się na ulicy Verneuil pod nr. 9.
Pan Decazes był bardzo chory. Poturbowano go kilka dni temu. Pani Decazes przyjęła swój los wesoło i odważnie, co bywa cnotą kobiet, gdy mężczyźni robią głupstwa.




Ministrowie uciekli, nie bez trudu. Szczególnie zaś pan Duchâtel był w strachu.
Guizot od trzech dni opuścił pałac Kapucynek i osiadł w ministeryum spraw wewnętrznych. Mieszkał tam w towarzystwie Duchâtel’a.
24-go lutego pp. Duchâtel i Guizot siedzieli przy śniadaniu, albo raczej mieli siadać do stołu, gdy nadbiegł woźny niezmiernie wystraszony. Czoło kolumny wychodziło właśnie z ulicy Bourgogne. Dwaj ministrowie porzucili stół i ledwie mieli czas uciec przez ogród. Rodziny ich biegły za nimi: młoda małżonka Duchâtel’a, stara matka Guizot’a i dzieci.
Osobliwością powyższego zdarzenia jest to, że śniadanie, zastawione dla Guizot’a, zjadł Ledru-Rollin.
Nie pierwszy to raz to, co przygotowane było dla monarchii, zjadała Republika.
Tymczasem nasi zbiegowie posuwali się ulicą Bellechasse.
Guizot szedł pierwszy, trzymając pod rękę panią Duchâtel, w futrzanym paltocie, szczelnie zapiętym, w kapeluszu, jak zwykle, nasadzonym na tył głowy, jednem słowem, łatwy do poznania.
Na ulicy Hillerin-Bertin pani Duchâtel zauważyła, że ludzie w bluzach dziwnie się przypatrują Guizot’owi. Skłoniła go do wejścia w jakąś bramę. Zdarzyło się, że znała stróżkę domu. Wprowadzono Guizot’a do niezajętej izby piątego piętra i tam go ukryto.
Pan Guizot spędził cały dzień w tem ukryciu, ale nie mógł w niem pozostać. Jeden z przyjaciół przypomniał sobie księgarza, wielkiego admiratora Guizot’a, który nieraz zwykł był mawiać, że oddałby życie za „wielkiego człowieka,“ jak go nazywał i że czeka tylko na sposobność. (Nie powiedziano mi nazwiska tego księgarza). Poszedł ktoś poszukać go. Przypomniano mu jego słowa, dodając, że chwila nadeszła.
Dzielny księgarz nie zawiódł oczekiwań. Ofiarował dom swój i ukrywał Guizot’a przez całe dziesięć dni.
Dziesiątego dnia zakupiono osiem miejsc w wagonie kolei północnej. Guizot pojechał na kolej o zmierzchu i w towarzystwie siedmiu osób, które zdecydowały się towarzyszyć mu, dostał się najprzód do Lille, potem do Ostendy, a ztam tąd popłynął do Anglii.
Ucieczka Duchâtela była bardziej skomplikowaną.
Znalazł on sposób zdobycia paszportu agenta Republiki, wysłanego w misyi. Przebrał się, ufarbował brwi, włożył niebieskie okulary i wyjechał z Paryża pocztą.
Dwa razy zatrzymywały go gwardye republikańskie miast, przez które przejeżdżał. Zdobył się na czelność i zagroził ciężką odpowiedzialnością w obec Republiki, opóźniającym go w spełnieniu posłannictwa. Słowo Republika wywarło swój skutek — puszczono go. Republika ocaliła Duchâtel’a.
W ten sposób przybył do któregoś portu (do Boulogne, jeśli się nie mylę), czując, że go ścigają i nie wolny od niepokoju.
Statek miał odpłynąć do Anglii. Duchâtel poszedł do portu w nocy i wsiadł na okręt. Już miał się w nim zakwaterować, gdy mu oznajmiono, że nie odpłynie dziś. Mniemał, iż go odkryto i że jest straconym. Tymczasem odjazd był poprostu wstrzymany przez konsula angielskiego, prawdopodobnie w zamiarze ułatwienia ucieczki Ludwikowi Filipowi, wrazie potrzeby.
Pan Duchâtel wysiadł na ląd i spędził noc i dzień następny w pracowni pewnej kobiety, malarki, która była mu oddaną.
Nazajutrz pakuje się na inny statek. Zszedł jak najniżej pod pokład, oczekując chwili odbicia od brzegu. Nie oddychał, bojąc się co chwila poznania i schwytania.
Nareszcie maszyna się rozgrzewa, koła uderzają o fale. Odjazd. Nagle słychać krzyk z wybrzeża 1 ze statku: stój! stój! I okręt zatrzymuje się. To jakiś oficer gwardyi republikańskiej, który zbyt długo żegnał się z odpływającymi na statku, spostrzegłszy, że ruszono, a nie chcąc pomimowoli znaleźć się w Anglii, podniósł alarm, rodzina zaś odpowiedziała mu z wybrzeża. Wysadzono oficera i statek ruszył na dobre.
Nareszcie więc pan Duchâtel pożegnał Francyę, aby wkrótce potem powitać Anglię.




III.
Ludwik Filip na wygnaniu.
3 maja 1848 r.

Rodzina Orleańska w Anglii żyje poprostu w nędzy: dwadzieścia dwie osoby siadają do stołu i piją wodę. Mówię bez przesady. Mają na życie tylko 40,000 liwrów renty, złożonej: z 24,000 franków renty neapolitańskiej, pochodzącej od królowej Maryi Amelii, i procentu od 340 000 fr, które Ludwik Filip przez zapomnienie pozostawił w Anglii w następujących okolicznościach:
Podczas swej ostatniej tryumfalnej podróży w październiku 1848 roku, z księciem Joinville, król otworzył sobie kredyt u pewnego bankiera londyńskiego na 500,000 fr., z tego wydał tylko 160,000 fr. i był bardzo zdumiony, bardzo przyjemnie zdumiony, dowiedziawszy się za przyjazdem do Londynu, że reszta sumy pozostaje do jego dyspozycyi.
Rodzinie królewskiej towarzyszy p. Vatout. Mają na wszystkich tylko troje służby, w tej liczbie jeden tylko służący, przybyły razem z nimi z Tuileries.
W tym stanie ogołocenia, upominali się w Paryżu o zwrot tego, co posiadali we Francyi; ale ich dobra są pod sekwestrem i pozostaną pod nim, mimo reklamacyi, z różnych powodów. Jednym z nich, na który się powoływał rząd tymczasowy, były długi listy cywilnej, wynoszące 30 milionów. Miano szczególne wyobrażenie o Ludwiku Filipie; był on może chciwy, ale napewno nie był skąpy; był to najrozrzutniejszy i najmniej rządny z ludzi, miał długi, rachunki i zaległości na wszystkie strony. Winien był stolarzowi 700,000 fr., a dostawcy jarzyn 70,000 za masło.
Nie można więc było zdjąć aresztów i wszystko pozostawało pod pieczęciami wierzycieli, wszystko aż do dóbr osobistych księcia, księżnej de Joinville, rent, brylantów etc. Nie wyłączając 198,000 fr. będących osobista własnością księżnej Orleanu.
Wszystko, co rodzina królewska otrzymać zdołała sprowadzało się do inwentarza i przedmiotów osobistej własności, tych przynajmniej, jakie odnaleziono. Ustawiono w sali widowisk w Tuileries trzy długie stoły, na których porozkładano wszystko to, co strony walczące w miesiącu lutym poskładały w ręce zarządzającego pałacem, pana Durand Saint-Amand.
Złożyło się to na dziwaczną mieszaninę: sukien dworskich podartych i poplamionych, wielkich orderów legii honorowej z zabłoconemi wstążkami, gwiazd orderowych zagranicznych, szpad, koron, przybranych brylantami, naszyjników z pereł, jeden naszyjnik Złotego Runa etc.
Każdy z pełnomocników książąt, adjutant lub sekretarz, zabierał, co poznał. Zdaje się, że wogóle mało co odnaleziono. Książę Nemours zażądał tylko bielizny, a przedewszystkiem grubych trzewików.
Książę de Joinville powitał w ten sposób księcia de Montpensier:
— A! jesteś pan! Nie zabili pana. Nie miałeś szczęścia!
Gudin, malarz marynarki, powracający z Anglii, widział Ludwika Filipa. Mówi, że król jest bardzo zgnębiony; powiedział mu:
— Nic z tego nie rozumiem. Co się stało Paryżowi? Jakie myśli opętały mózgi paryzkie? Nie wiem. Później przekonają się, żem nic nie był winien.
I rzeczywiście, nie był winnym, chociaż byt winien wszystkiemu.
Zresztą doszedł do niepojętego optymizmu; zdawało mu się, że jest bardziej królem niż Ludwik XIV i bardziej cesarzem niż Napoleon.
We wtorek 22-go był wesoły, możnaby powiedzieć, do szaleństwa. Ale i tego dnia wyłącznie zajęty był swemi własnemi sprawami i to sprawami najdrobniejszego rodzaju. O 2-ej, gdy rozległy się pierwsze strzały, naradzał się z pp. de Gérante, Seribe i Denormandie, swoimi agentami, w kwestyi korzyści, jakieby można wyciągnąć z testamentu pani Adelaidy[9]. W środę, o 1-ej z południa, w chwili właśnie, gdy gwardya narodowa stanęła po stronie ludu, decydując o rewolucyi, król wzywał do siebie pana de rsent, celem zamówienia u niego nie wiem już jakiego obrazu.
Karol X był lynxem[10].
Zresztą Ludwik Filip w Anglii znosi swój los z godnością. Arystokracya angielska zachowała się bardzo szlachetnie względem niego, ośmiu, czy dziesięciu parów, z pośród najbogatszych, ofiarowało mu listownie swoje zamki i sakiewki do rozporządzenia. Król odpowiedział: „Przyjmuję i zachowuję tylko wasze listy.“
W tej chwili (maj 1848) Tuilerye już naprawiono, a p. Empis mówił mi dziś: zafroteruje się już po nim śladu nie zostanie. Przeciwnie, Neuilly i Palais Royal są spustoszone. Galerya obrazów w Palais-Royal, dość mierna zresztą, jest niemal zniszczona. Pozostał tylko jeden obraz całkiem nietknięty, portret Filipa Egalité. Byłże to rozmysł ruchawki, albo urągowisko losu? Gwardziści narodowi bawili się i bawią się jeszcze starannem wycinaniem figur, które im się podobają, z obrazów, nie całkowicie spalonych.




IV.
Król Hieronim.

Pewnego marcowego poranku r. 1848 widzę wchodzącego do mego salonu, przy ulicy Królewskiej, człowieka średniego wzrostu, mogącego mieć lat sześćdziesiąt pięć lub sześć, w stroju czarnym, z wstążeczką czerwoną i dużą niebieską w butonierce, w spodniach z podkładkami na stopach, w lakierkach i białych rękawiczkach. Był to Hieronim Bonaparte, król Westfalski.
Miał głos łagodny, uśmiech ujmujący, chociaż trochę nieśmiały, włosy gładko przyczesane, szpakowate i coś z profilu cesarskiego.
Przychodził mi podziękować za przypisywane mi umożliwienie jego powrotu do Francyi, a zarazem prosić o wyrobienie mu posady naczelnika Instytutu Inwalidów.
Opowiedział mi, że p. Crémieux, członek rządu tymczasowego, mówił mu wczoraj:
— Jeśli Wiktor Hugo zażąda tego od Lamartine’a, to będzie zrobione. Dawniej wszystko zależało od spotkania się dwóch cesarzów, teraz wszystko zależy od spotkania się dwóch poetów.
Odpowiedziałem królowi Hieronimowi:
— Powiedz pan Cremieux’mu, że to on jest poetą.




W listopadzie 1848, król Westfalski zajmował pierwsze piętro nad antresolą, przy ulicy Algierskiej Nr. 3. Miał on tam mieszkanko, przyozdobione meblami mahoniowemi, z utrechtowem pokryciem.
Salon jego, obity szarym papierem, oświetlony dwiema lampami, zdobił wielki, ciężki zegar w guście cesarstwa i dwa obrazy wątpliwej autentyczności, chociaż na ramie jednego z nich widniał napis: Titien a drugiego: Rembrandt. Na kominku stał bronzowy biust Napoleona, ów biust konwencyonalny, przekazany nam przez cesarstwo.
Jedyne pamiątki królewskiej przeszłości gospodarza domu, stanowiły jego srebra i naczynia kuchenne, zdobne w korony królewskie, bogato wyrzynane i złocone.
W owej epoce Hieronim nie miał więcej jak lat sześćdziesiąt cztery, i nawet na tyle nie wyglądał. Miał oko żywe, uśmiech przyjazny i ujmujący, rękę małą i jeszcze piękną. Nosił się zwykle czarno, z łańcuszkiem złotym przy butonierce, na którym wisiały trzy krzyże Legii honorowej, Korony żelaznej i jego własny order Westfalski, utworzony na podobieństwo Korony żelaznej.
Hieronim mówił dobrze, zawsze z wdziękiem, często dowcipnie. Pełno miał wspomnień i mawiał o cesarzu, mieszając respekt z braterskiemi uczuciami, co było wzruszającem. Nieco próżności przebijało się w jego słowach, a byłbym wolał dumę.
Zresztą, przyjmował dobrodusznie wszystkie te najrozmaitsze tytuły, jakie nań sprowadzało dziwaczne jego stanowisko, człowieka, który nie jest już królem, który nie jest już wygnańcem, nie będąc jednak obywatelem kraju.
Każdy tytułował go, jak chciał. Ludwik Filip nazywał go jego Wysokością, p. Boulay de la Meur the mówił mu: Najjaśniejszy Panie, Aleksander Dumas tytułował go Monsegnieur’em. Ja mówiłem do niego: Książę Panie, a moja żona: Panie. On zaś pisał się na biletach: le général Bonaparte.
Na jego miejscu byłbym inaczej rozumiał swoje stanowisko. Król lub nic.




Z opowiadań króla Hieronima.

W r. 1847, nazajutrz po powrocie z wygnania do Paryża, Hieronim, nie doczekawszy się swego sekretarza, a nudząc się w domu, wyszedł pod wieczór na miasto.
Był to koniec lata. Mieszkał u swojej ciotki, księżnej Demidow, której pałac przytykał do Pól Elizejskich.
Przeszedł plac Zgody, przypatrując się z zajęciem posągom, obeliskom, fontannom, wszystkim tym rzeczom nowym dla wygnańca, oddalonego od Paryża przez lat trzydzieści dwa.
Przesuwał się wybrzeżami Tuileryjskiemi i zwolna zapadał w stan dziwnego rozmarzenia. Doszedł szy do pawilonu Flory, otworzył małe drzwiczki w bramie, skręcił na lewo i zaczął wstępować po znanych mu schodkach na górę. Naraz czuje, że go ktoś chwyta za ramię. Był to portyer, który wybiegł za nim:
— Hej, panie! panie! gdzie pan tam idzie?
Hieronim spojrzał na niego zdziwiony i odrzekł:
— Ależ do siebie!
Lecz zaledwie wymówił te słowa, zbudził się ze swego marzenia. Przeszłość upoiła go na chwilę. Opowiedzawszy mi to zdarzenie, dodał:
— Odszedłem zawstydzony, przepraszając portyera.




V.
Dni czerwcowe.
(Luźne notatki).

... Powstanie czerwcowe przedstawiło od pierwszej chwili widok szczególny[11]. Okazało ono nagle przerażonemu społeczeństwu postać potworną i nieznaną.
Pierwszą barykadę wzniesiono w piątek rano, 23-go pod bramą Saint-Denis. Zaatakowano ją tegoż dnia. Gwardya Narodowa ruszyła przeciw niej odważnie. Były to bataliony 1-ej i 2-giej Legii, przybywające od strony bulwarów.
Gdy się zbliżyły na odległość strzału, ogień rotowy buchnął z barykady, pokrywając bruk gwardzistami.
Wówczas gwardya, podjudzona raczej niż nastraszona, rzuca się pełnym biegiem na barykadę.
W tej chwili, na szczycie barykady ukazuje się postać kobiety, młodej, pięknej, rozczochranej, strasznej. Była to dziewczyna publiczna. Podnosi suknię aż do pasa, wrzeszcząc ku gwardzistom:
— Podli! strzelajcie, jeśli się ośmielicie, w brzuch kobiety!
Walka zaczęła być straszną. Gwardya me zawahała się. Salwa rotowa zwaliła nędznicę. Padła, wydając przerażający krzyk.
Nastała chwila ogłuszenia, zarówno na barykadzie, jak i wśród napastujących.
Naraz ukazuje się druga kobieta. Ta była i młodszą jeszcze i piękniejszą; prawie dziecko, conajwyżej lat siedemnastu. Co za straszna nędza! I ta była dziewczyną publiczną! Postąpiła jak jej poprzedniczka, wołając:
— Strzelajcie, rozbójnicy!
Strzelono. Padła podziurawiona kulami, na trupa pierwszej.
Tak się zaczęła ta wojna.
Trudno o coś smutniejszego i bardziej mrożącego serca. Jest coś ohydnego w tym heroizmie obrzydliwości, w którym wybuchała cała siła, jaką tylko słabość rozporządzać mogła; w tej cywilizacyi, napastowanej przez cynizm, a bronionej przez barbarzyństwo. Z jednej strony rozpacz ludu, z drugiej rozpacz społeczeństwa.
W sobotę 24-go, o czwartej zrana, znajdowałem się, jako przedstawiciel ludu, na barykadzie placu Baudoyer, bronionej przez wojsko.
Barykada była nizką. Druga, wązka i wysoka, osłaniała ją z tyłu. Słońce oświetlało wesoło szczyty kominów. Zakręty ulicy św. Antoniego wydłużały się przed nam i w ponurej pustce.
Żołnierze porozkładali się na barykadzie, nie wyższej nad trzy stopy. Karabiny ich sterczały ze szpar między kostkami brukowemi, jak ze strzelnic.
Od czasu do czasu świstały kule, uderzając w mury sąsiednich domów i rozrzucając odłamki gipsu i kamieni. Niekiedy bluza, lub głowa nakryta czapką rzemieślniczą, wychyla się z narożników ulic. Żołnierze puszczali wówczas strzał — jeśli był trafny, bili sobie brawo.
— Dobry! Dobrze dostał! pyszny!
Śmieli się i rozprawiali wesoło.
Chwilami rozlegały się liczniejsze strzały i grad kul padał z odległych dachów i okien na barykadę.
Kapitan, o szpakowatych wąsach, wysoki, stał w samym środku rumowiska, przewyższając mur kostek brukowych połową swego ciała. Kule padały koło niego, jak koło tarczy strzelniczej. On stał obojętny i poważny, wołając tylko od czasu do czasu:
— Tam, dzieci! Strzelają! Kładźcie się! Uważaj ty, Lapiraud, głowa ci sterczy! Nabijać!
Naraz, z po za rogu jednej z ulic wychodzi kobieta. Zbliża się wolnym krokiem ku barykadzie.
Żołnierze wybuchają przekleństwami i ostrzeżeniami:
— A! klempo! pójdziesz ty precz, małpo jedna! Ruszajże się, chorobo! O na się rozgląda! to szpieg! Zgolić ją!
Kapitan wstrzymał ich:
— Nie strzelajcie! To kobieta!
Kobieta, która w samej rzeczy zdawała się śledzić, weszła, zrobiwszy ze dwadzieścia kroków, w małą bramkę, która się za nią zatrzasnęła.
Ta ocalała.

O jedenastej, wracając z barykady placu Baudoyer, zająłem moje zwykłe miejsce w Zgromadzeniu Narodowem.
Jeden z posłów, przedtem mi nieznany, a o którym dowiedziałem się później, że się nazywał Belley, inżynier, zamieszkały przy ulicy des Tournelles, usiadł przy mnie i rzekł:
— Panie Hugo, podłożono ogień pod pański dom; powstańcy zakradli się przez małe drzwiczki od zaułka Guéménée.
— A rodzina moja?
— W bezpieczeństwie.
— Zkąd pan to wiesz?
— Przychodzę ztamtąd. Nie będąc znanym, mogłem przejść przez barykadę i doszedłem aż tu. Rodzina pańska schroniła się najprzód do merostwa. Byłem tam i ja. Widząc, że niebezpieczeństwo minęło, poprosiłem panią Wiktorową Hugo, ażeby poszukała jakiego innego schronienia. Znalazła je dla siebie i dla dzieci u zduna, nazwiskiem Martignon, mieszkającego obok waszego domu, pod arkadami.
Znałem tę zacną rodzinę Martignonów. To mnie uspokoiło.
— A gdzież jest w tej chwili ruchawka? — spytałem pana Belley.
— To nie ruchawka, to Rewolucya. Paryż jest już obecnie w jej mocy.
Pożegnałem Belley’a i przebiegłem szybko kilka sal, dzielących miejsce naszych posiedzeń od gabinetu, w którym przebywała Komisya Wykonawcza.
Był to salonik, należący do przewodniczącego izby, poprzedzony dwoma jeszcze mniejszemi pokoikami.
W tych ostatnich znalazłem gromadę oficerów i gwardzistów narodowych, z minami przerażonemi, rozprawiających bezładnie. Nie myśleli opierać się przejściu kogokolwiekbądź. Pchnąłem drzwi saloniku i wszedłem.
Ledru Rollin, cały czerwony, siedział jednym bokiem na stole. Gamier-Pages, bardzo blady, leżał przez pół w wielkim fotelu. Przeciwieństwo było zupełne, Garnier-Pagès chudy, z długiemi włosami, Ledru Rollin tłusty i przystrzyżony.
Dwóch łub trzech pułkowników, między którymi poseł Charras, rozmawiali w kącie. „Zdaje mi się, że był tam także Arago; nie pamiętam dobrze, czy był Marie. Pamiętam, że dzień był prześliczny.
Lamartine, stojąc we wgłębieniu okna na lewo, rozmawiał z jakimś generałem w pełnej gali, którego wówczas widziałem po raz pierwszy i ostatni w mojem życiu, a którym był Negrier. Został on zabity wieczorem, tegoż dnia, przed barykadą.
Podbiegłem do Lamartine’a, który postąpił parę kroków na moje przywitanie. Był blady, pomieszany, z zapuszczoną brodą, w ubraniu zapylonem. Podał mi rękę:
— A! dzień dobry, Hugo!
I oto zawiązał się między nami dyalog, którego każde słowo mam jeszcze żywo w pamięci:
— Jakże stoją rzeczy? — pytam.
— Jesteśmy skończeni.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że za kwadrans lud wtargnie do Zgromadzenia.
(W samej rzeczy kolumna powstańców zbliżała się już przez ulicę Lille. Szarża konnicy, w porę wykonana, rozpędziła ją).
— Jakto! a wojsko?
— Już go nie ma.
— Ależ mówiłeś mi pan w środę i powtórzyłeś wczoraj, że masz sześćdziesiąt tysięcy ludzi!
— Tak sądziłem.
— Cóż u dyabła! Przecież tak się poddawać nie można. Nietylko pan wchodzisz tu w grę, ale i Zgromadzenie, i nietylko Zgromadzenie, ale i Francya, i nietylko Francya, ale i cywilizacya wogóle. Czemużeście nie wysłali wczoraj rozkazów, ściągających wojska z miast prowincyonalnych, przynajmniej w promieniu jakich czterdziestu mil? Toby wam dato odrazu trzydzieści tysięcy ludzi.
— Wydaliśmy rozkazy.
— I cóż?
— Wojsko nie przychodzi!
Lamartine wziął mnie za rękę i rzekł:
— Nie ja jestem ministrem wojny!
W tej chwili kilku posłów weszło z hałasem. Zgromadzenie uchwaliło stan oblężenia. Powiedzieli o tem w trzech słowach Ledru Rollin’owi i Garnier-Pagès’owi.
Lamartine zwrócił się przez pół ku nim, mówiąc przyciszonym głosem:
— Stan oblężenia! Stan oblężenia!... Dobrze, zróbcie, jeśli myślicie, że to jest koniecznem. Ja nie mówię nic!
Rzucił się w fotel, powtarzając:
— Nie mam nic do powiedzenia, ani tak, ani nie. Róbcie!...
Tymczasem generał Negrier podszedł ku mnie i rzekł:
— Panie Hugo, przychodzę pocieszyć pana, mam nowiny z placu Królewskiego.
— I cóż, generale?
— Rodzina pańska jest ocalona...
— Dziękuję, tak, powiedziano mi to przed chwilą.
— Ale pański dom jest spalony.
— To najmniejsza.
Negrier z żywością uścisnął mi rękę:
— Rozumiem pana. Powinniśmy teraz myśleć o jednej tylko rzeczy, o ocaleniu kraju.
Gdy miałem wychodzić, Lamartine wystąpił z jednej z grup i podszedł ku mnie:
— Bądź zdrów. Ale nie zapomnij tego, co ci powiem: nie sądźcie mnie zbyt skwapliwie; nie jestem ministrem wojny...
Na dzień przedtem, gdy zaburzenia wzmagały się, Cavaignac, po wydaniu kilku rozkazów, powiedział do Lamartine’a:
— Będzie tego dosyć na dziś.
Była wówczas piąta.
— Jakto! — zawołał Lamartine.
— Wszakże mamy jeszcze cztery godziny dnia — ruchawka z nich skorzysta, a my je stracimy!
Ale nie mógł nic więcej wydobyć z Cavaignac’a nad to, że:
— Dosyć będzie na dziś.




24-go, około godziny trzeciej, w najbardziej krytycznej chwili, przedstawiciel ludu, przepasany wstęgą, przybywa do merostwa II-go okręgu przy ulicy Chauchat, za Operą. Poznaję go. Był to Lagrange.
Gwardziści narodowi otaczają go. W jednej chwili gromada przybiera nastrój groźny:
— To Lagrange. Ten, który strzelał z pistoletu! Czego pan tu chcesz? Jesteś podlec! Ruśzaj za barykady, tam twoje miejsce — tam są twoi — a nie z nami. Ogłaszają cię swoim naczelnikiem; idźże do nich! Oni przynajmniej są dzielni! Oddają krew za wasze szaleństwa, a wy, wy się boicie! Wstrętny wasz obowiązek, ale spełniajcie go przynajmniej. Dalejże! Precz ztąd!
Lagrange próbował mówić. Wygwizdano go i zakrzyczano.
Oto w jaki sposób ci szaleńcy traktowali uczciwego człowieka, który walczył najprzód w obronie ludu, a następnie chciał się poświęcić dla społeczeństwa.




25 czerwca.

Powstańcy strzelali wzdłuż całego Bulwaru Beaumarchais, ze szczytów nowych domów. Wielu urządziło zasadzkę w ogromnym, świeżo budującym się domu, naprzeciw Galioty. W oknach powystawiali lalki słomiane w bluzach i czapkach robotniczych.
Widziałem wyraźnie człowieka, który się schronił za małą barykadę z cegieł, zbudowaną w rogu balkonu czwartego piętra, domu, stojącego wprost ulicy Pont aux-Choux. Człowiek ten celował długo i wielu zabijał.
Była godzina trzecia. Żołnierze i gwardya ruchoma zajmowali dachy Bulwaru du Temple, odpowiadając na ogień. Właśnie ustawiono moździeż przed teatrem de la Gaité, celem zburzenia Galioty i oczyszczenia całego bulwaru.
Uważałem za swój obowiązek spróbować, czy nie dałoby się powstrzymać rozlewu krwi i z tą myślą posunąłem się aż do rogu ulicy Angoulème.
W chwili, gdym mijał kiosk afiszowy, obok stojący, opadły mnie strzały. Kiosk został podziurawiony tuż za mojemi plecami. Był on pokryty afiszami teatralnymi, z których pozostały tylko strzępy.
Zdarłem szmat papieru na pamiątkę. Afisz, do którego ten kawałek należał, zapowiadał na tę właśnie niedzielę, wielką zabawę w Château des Fleurs z dziesięcioma tysiącami lampionów.




Od czerech miesięcy żyjemy jakby w piecu hutniczym. Pociesza mnie myśl, że wyjdzie zeń posąg przyszłości — widocznie potrzeba takiego żaru do stopienia takiego bronzu.




VI.
Chateaubriand.
5 lipca 1S48.

Chateaubriand umarł. Jedna z gwiazd tego wieku zagasła.
Miał siedemdziesiąt dziewięć lat, według swojej rachuby; miałby osiemdziesiąt, według rachuby starego swego przyjaciela, pana Bertin starszego. Ale, jak mówi ten ostatni, miał on słabostkę, która mu kazała wierzyć, że urodził się nie 1768, lecz w 1769, ponieważ był to rok Napoleona.
Zmarł wczoraj, 4 lipca, o 8-ej rano. Od pięciu, czy sześciu miesięcy, był dotknięty paraliżem, który prawie całkiem przyćmił mu umysł, a od dni pięciu nadto zapaleniem płuc, które dokończyło dzieła.
Nowina o śmierci doszła do Akademii przez pana Arago, poczem natychmiast odwołano posiedzenie.
Opuściwszy Zgromadzenie Narodowe, gdzie wybierano kwestora na miejsce generała Négrier, zabitego w dniach czerwcowych, szedłem do Chateaubriand’a na ulicę du Bac, 110.
Wprowadzono mnie do zięcia jego bratanka, pana de Preuille. Wszedłem do pokoju Chateaubriand’a.
Leżał na swojem łóżku, małem Żelaznem, z białemi firankami, z żelazną koroną, dość lichego smaku. Twarz była odkryta; czoło, nos, oczy zamknięte, miały jeszcze ten sam wyraz szlachetności, jaki go znamionował za życia, z dodatkiem majestatu śmierci. Usta i podbródek zakrywała chustka batystowa. Na głowie miał czapeczkę białą, nicianą, odsłaniającą siwe włosy na skroniach; krawat biały sięgał aż do uszów. Jego twarz ogorzała wydawała się surowszą wśród tej białości. Pod prześcieradłem można było odróżnić pierś zapadłą i wązką, i wychudłe nogi.
Okiennice okna, wychodzącego na ogród, były zamknięte; trochę światła wpadało przez uchylone drzwi salonu. Pokój i twarz oświetlały cztery gromnice, ustawione na rogu stołu przy łóżku. Na stole wielki krucyfiks srebrny, naczynie z wodą święconą i kropidło. Ksiądz modlił się obok.
Za księdzem wielki brunatny parawan zasłaniał kominek, pozwalając widzieć tylko jego lustro i parę obrazków, przedstawiających kościoły i katedry.
U stóp zmarłego stały dwie skrzynie, jedna na drugiej. Większa, jak mi powiedziano, zawierała kompletny rękopism pamiętników Chateaubriand’a, składający się z 48 zeszytów. W ostatnich dniach taki był przy nim nieład, że jeden z tych kajetów znalazł dziś rano pan Preuille w brudnym i ciemnym kącie, w którym czyszczono lampy[12].
Kilka stolików i kilka foteli niebieskich i zielonych w nieładzie, zastawiały raczej, niż meblowały ten pokój.
W sąsiednim salonie, którego meble osłonięte były pokrowcami, zasługiwał na uwagę tylko biust marmurowy Henryka V, stojący na kominku. Przed nim mały posążek Chateaubriand’a, w postawie stojącej. Z dwóch stron okna pani de Berri i jej synek, z gipsu.




W ostatnich latach swego życia Chateaubriand prawie całkiem zdziecinniał. Jak mi opowiadał p. Pilorge, jego dawny sekretarz, bywał przytomny zaledwie dwie do trzech godzin dziennie.
Gdy mu doniesiono, w lutym, o proklamowaniu republiki, powiedział tylko tyle:
— Czy będziecie przez to szczęśliwsi?
Gdy mu umarła żona, poszedł na pogrzeb i wrócił, śmiejąc się w głos.
— Dowód osłabienia umysłu — mówił Pilorge.
— Dowód rozumu — odpowiadał Edward Bertin.
Pani de Chateaubriand odznaczała się dobrocią urzędową, nieprzeszkadzającą złości prywatnej.
Założyła ona przytułek pod nazwą Maryi Teresy; nawiedzała biednych, nadzorowała ochronki, przewodniczyła w komitetach dobroczynnych, pielęgnowała chorych, dawała jałmużnę i modliła się, a jednocześnie znęcała się nad mężem, maltretowała rodziców, przyjaciół, służbę, była szorstką, niewyrozumiałą, przesadną, złośliwą i plotkarką. Dobry Bóg zważy to wszystko, tam wysoko.
Była brzydka, ospowata, miała zbyt wielkie usta, a oczki małe, wygląd wątły i pozowała na wielką damę, będąc raczej tylko żoną wielkiego człowieka, a nie wielkiego pana. Z pochodzenia, była poprostu córką dostawcy z Saint-Malo. P. de Chateaubriand lękał się jej, nienawidził jej, a starał się jej dogodzić.
Korzystała z tego, by módz być nieznośną dla drugich. Nie widziałem osoby równie szorstkiej w zbliżeniu i równie odstręczającej w stosunkach. Młodzieńcem jeszcze będąc, zachodziłem do Chateaubrianda. Przyjmowała mnie bardzo źle, albo raczej wcale mnie nie przyjmowała. Wchodząc, kłaniałem się, a pani Ch. udawała, że mnie nie widzi. Wściekało mnie to tak, że gdym miał zamiar iść do Ch., namyślałem się tygodniami. Pani Chat. niecierpiała wszystkich przychodzących do jej męża innemi drzwiami niż te, które ona otwierała. Nie ona mnie przedstawiła mężowi i ztąd nienawiść. Byłem jej wstrętnym i wcale się z tem nie kryła.
Jeden jedyny raz w mojem i w jej życiu p. Ch. przyjęła mnie dobrze.
Wchodzę pewnego dnia, biedaczyna, jak zwykle z bardzo nieszczęśliwą miną, przerażonego sztubaka, obracając kapelusz w rękach. Pan de Ch. mieszkał wówczas jeszcze przy ulicy ś. Dominika nr. 27. Wszystkiegom się bał u niego, nawet służącego, który mi drzwi otwierał. Wchodzę tedy. Pani de Ch. znajdowała się w salonie, poprzedzającym gabinet jej męża. Było to rano i w lecie. Promień słońca padał na posadzkę; ale co mnie oślepiło i zachwyciło bardziej niż ów promień słońca, to... uśmiech na twarzy pani Ch.!
— To pan, panie Wiktorze Hugo? — rzekła.
Byłem jak w śnie Tysiąca i jednej nocy; pani de Ch., znająca moje nazwisko i wymawiająca je! Pierwszy raz w życiu raczyła zauważyć, że istnieję. Ukłoniłem się aż do ziemi, a ona mówiła dalej:
— Jestem zachwycona pańskim widokiem.
Nie wierzyłem swoim uszom.
— Spodziewałam się pana — ciągnęła dalej. — Już tak dawno nie byłeś pan u nas...
Na razie wydało mi się, że jedno z nas musiało zwaryować: albo ona, albo ja. Tymczasem wskazała mi palcem na stos czegoś, dość wysoki, leżący na stoliku, i dodała:
— Zachowałam to dla pana; sądziłam, że to panu zrobi przyjemność. Wiesz pan, co to jest?
Była to czekolada religijna, przez nią protegowana i sprzedawana na rzecz biednych.
Wziąłem i zapłaciłem. A było to w czasach, kiedy musiałem się utrzymywać przez piętnaście miesięcy za osiemset franków! Czekolada katolicka i uśmiech pani Ch. kosztowały mnie 15 franków, to znaczy dwudziestodniowe pożywienie. Piętnaście franków znaczyło dla mnie wówczas tyle, co dziś tysiąc pięćset.
Był to w mojem życiu najdroższy uśmiech kobiety.




Na początku r. 1847 p. de Chateaubriand był sparaliżowany; pani Recamier zaś była niewidomą. Codziennie, o godzinie 3-ej, noszono Chateaubriand’a i sadzano przy łóżku pani Recamier.
Było to wzruszające i smutne.
Kobieta już nie widząca, tęskniła do człowieka, który już nie czuł; dłonie ich spotykały się.
Niechże Bóg będzie błogosławiony! Człowiek zamiera już, a kocha jeszcze.




VII.
Rozprawy nad wypadkami czerwcowemi w Zgromadzeniu Narodowem.
Posiedzenie 25 listopada 1848.

Chodziło o ustalenie wobec Zgromadzenia ciężkich odpowiedzialności za krwawe dni czerwcowe.
W strasznych tych chwilach władzę miała Komisya Wykonawcza; nie mogłaż ona zapobiedz powstaniu?
Generał Cavaignac, minister wojny, obdarzony w dodatku władzą dyktatorską przez Zgromadzenie, sam wydawał rozkazy; czy dawał je w porę? czy nie można było zgnieść buntu w pierwszej chwili, zamiast pozwolić mu wzrastać i zmienić się w końcu w powstanie? Wreszcie, czy ucisk po zwycięztwie, nie był zbyt krwawym, omal że nieludzkim?
W miarę zbliżania się chwili obrachunku, Cavaignac stawał się niespokojnym, a rozdrażnienie jego odzywało się nawet w Izbie.
Pewnego dnia Crémieux usiadł na ławie ministrów i ze swego miejsca rzucił mówcy, zajmującemu trybunę, kilkakrotnie słowa: bardzo dobrze!
— Panie Cremieux — odezwał się Cavaignac — robisz pan dużo hałasu...
— A co to panu przeszkadza?
— To mi przeszkadza, że pan siedzisz na ławie ministrów.
— Chcesz pan, żebym z niej wstał?
— Ależ!...
Cremieux wstaje i wychodzi z ławki, mówiąc:
— Generale, wypędzasz mnie z niej, a ja pana na nią wprowadziłem.
W samej rzeczy Cremieux, należąc do Rządu Tymczasowego, zamianował Cavaignac’a ministrem wojny.
W ciągu trzech dni, poprzedzających rozprawy, Izba także była wzburzona i niepewna. Przyjaciele Cavaignac’a drżeli potajemnie i usiłowali innych nastraszyć. Mówili oni: Zobaczycie! Nadrabiali miną.
Gdy Jules Favre wspomniał na trubunie o wielkich i uroczystych rozprawach, zbliżających się dla Izby — wybuchnęli śmiechem.
Pan Coquerel, pastor protestancki, spotkawszy Cavaignac’a w przedsionku, rzekł do niego:
— Trzymaj się ostro, generale!
— Ja! — zawołał Cavaignac z zaiskrzonemi oczami — w kwadrans czasu wymiotę tych nędzników!
— Ci nędznicy, to byli: Lamartine, Garnier-Pagès, Ledru-Rollin i Arago. Ten ostatni, co prawda, był wątpliwy; opowiadano, że zbliżył się z Cavaignac’iem.
Cavaignac w tej właśnie chwili dawał krzyż Legii honorowej biskupowi Quimper, księdzu Legraverand, który go przyjął.
— Krzyż za głos — mówiono w Zgromadzeniu. śmiano się z odwrócenia ról: z generała, dającego krzyż biskupowi.
W gruncie rzeczy, jesteśmy w pełnej walce o prezydyum. Kandydaci pokazują sobie pięści. Zgromadzenie gwiżdże, grozi, mruczy, tupie, miażdży jednego, klaszcze drugiemu.
Ta biedna izba jest prawdziwie żołnierską dziewczyną, zakochaną w wojaku. Na razie jest nim Cavaignac.
Kto będzie jutro?...




Generał Cavaignac był w mowie swojej zręcznym, niekiedy nawet wymownym. Bronił się tak, jak inni napadają. Na mnie sprawiał często wrażenie prawdy, może właśnie dlatego, że tak długo był niewyraźnym. Zgromadzenie słuchało go blizko trzy godziny, z głęboką uwagą, w której co chwila przebijała sympatya, zawsze zaufanie, niekiedy coś w rodzaju miłości.
Przy swojej wysokiej i smukłej postawie, w swoim czarnym surduciku z wojskowym kołnierzem, przy gęstym wąsie, zmarszczonych brwiach, mowie treściwej i ucinkowej, podrywanej ciągłą czujnością myśli, przeplecionej nawiasami; ze swoją gestykulacyą nieokrzesaną, był chwilami dziki jak żołnierz, i zarazem dziki jak trybun.
Ku środkowi mowy stał się adwokatem, co dla mnie zepsuło człowieka; przemówienie stawało się obroną. Ale pod koniec uniósł się rodzajem prawdziwego oburzenia, uderzył pięścią w trybunę i przewrócił szklankę wody, ku wielkiemu przerażeniu woźnych; a gdy kończył:
— Mówiłem, nie wiem jak długo, ale jeśli będzie potrzeba, będę mówił cały wieczór, całą noc, cały dzień jutrzejszy, i nie będzie to już teraz adwokat, będzie to już żołnierz, i wysłuchacie go! — całe zgromadzenie wybuchnęło olbrzymią owacyą.
P. Barthélemy Saint-Hilaire, który napastował Cavaignac’a, był mówcą zimnym, sztywnym, trochę suchym, jednem słowem niedorastającym do wysokości zadania; jego gniew nie czynił efektu, a jego nienawiść pozbawiona była namiętności.
Zaczął od odczytania dokumentu, co nigdy na zebraniach nie jest dobrze widzianem. Zgromadzenie, źle względem mówcy usposobione, a wewnętrznie nawet rozjątrzone, chciało go zgnębić. Szukało tylko pozorów, a on mu dawał powody. Memoryał jego miał tę dużą wadę, że na drobnych faktach opierał wielkie oskarżenia i skutkiem tej nadwagi cała budowa argumentacyi musiała się uginać.
Ten mały, mizerny mówca, wyrzucający co chwila jedną nogę w tył, a cały pochylający się naprzód, z rękami wspartemi o brzeg trybuny, jakby zaglądał do studni, śmieszył tych, którzy nie sykali.
Gdy audytoryum trzęsło się w gorączce, on z największą w świecie flegmą zapisywał długie uwagi na kartkach swego zeszytu, osuszał atrament piaskiem, zsypywał nadmiar jego do piaseczniczki i powiększał hałas swoim spokojem.
Gdy Barthélemy Saint-Hilaire zszedł z trybuny, Cavaignac był dopiero pod zarzutem, a już był uniewinniony.
Po panu Barthélemy Saint-Hilaire wystąpił Garnier Pagès, republikanin wypróbowany, człowiek uczciwy, ale z podkładem próżności i w formach zbyt patetyczny. Zgromadzenie i jego próbowało zgnębić, ale on, słysząc szemrania, wyprostował się. Powołał się na swoją przeszłość, poświadczył wspomnienia z sali Voisin’a, porównał fanatyków Cavaignac’a z fanatykami Guizot’a, pokazał swoje piersi, „które wystawiał na sztylety czerwonej Republiki i dosadnie zaczął atakować generała małą liczbą faktów, a wielką frazesów, ale z frontu, zgodnie z żądaniem Pisma świętego, biorąc byka za rogi. Garnier-Pagès podjął oskarżenie, już prawie podeptane nogami.. Zbyt często mieszał swoje ja do dyskusyi, i źle czynił, bo wszelkie osobistości powinny były zniknąć wobec powagi rozpraw i zaniepokojenia kraju. Zwracał się na wszystkie strony z rodzajem rozpaczliwej wściekłości; wzywał Arago, by się w to wmieszał, Ledru-Rollina, by się odezwał, Lamartine’a, by rzecz wyjaśnił. Tymczasem wszyscy trzej milczeli, nie dopisując ani swoim obowiązkom, ani przeznaczeniu.
Zgromadzenie tymczasem prześladowało Garnier-Pages’a sykaniami, a gdy ten zawołał do Cavaignac’a:
— Chciałeś pan powalić nas na ziemię! — wybuchnęło śmiechem, tak z powodu sentymentu, jak i z powodu wyrażenia.
Garnièr-Pagès patrzył na śmiejących się z desperacyą.
Wołano ze wszystkich stron:
— Zamknąć rozprawy!
Zgromadzenie było już w takim nastroju, że nie chciało ani słuchać, ani słyszeć.
Na trybunie ukazał się Ledru-Rollin.
Ze wszystkich ław podniósł się głos:
— Nareszcie!
Nastało milczenie.
Słowa Ledru-Rollin’a wywierały jakby jakiś w pływ fizyczny: gruby, ale potężny. Garnier-Pagès zaznaczył błędy polityczne generała, Ledru-Rollin zaznaczył jego błędy wojskowe. Z niezwykłą biegłością adwokata połączył gwałtowność trybuna. Zakończył życzeniem wspaniałomyślności i przez to zachwiał Cavaignac’iem.
Gdy powrócił na swoją ławkę i siadł między Piotrem Leroux i de Lamennais, człowiek z długą siwiejącą czupryną, w białym surducie przeszedł przez salę, by uścisnąć dłoń Rollin’a.
Był to Lagrange.

Cavaignac wstąpił na mównicę po raz czwarty.
Było już w pół do jedenastej. Z placu Zgody dolatywał szum tłumu i odgłos obrotów kawaleryjskich. Wygląd Zgromadzenia stawał się ponurym. Cavaignac zmęczony, postanowił być wyniosłym. Zwrócił się do Góry[13] i wyzwał ją, oświadczając Góralom, wśród oklasków większości i konserwatystów, że wolał zawsze ich obelgi, niż ich pochwały. Wydało się to zuchwałem, ale było zręcznem; Cavaignac stracił przez to ulicę Tait-bout, przedstawiającą socyalistów, ale zdobył ulicę Poitiers, przedstawiającą zachowawców.
Po tej apostrofie zatrzymał się chwilę nieruchomo, pocierając ręką czoło. Zgromadzenie zaczęło wołać:
—Dość! dość!
Zwrócił się do Ledru-Rollin’a, rzucając mu te słowa:
— Powiedziałeś pan, że odsuwasz się odemnie. To ja odsuwam się od pana. Powiedziałeś pan: na długo, a ja panu mówię: na zawsze!
Był to koniec. Zgromadzenie żądało zamknięcia rozpraw.

Tymczasem jeszcze ukazał się na mównicy Lagrange i giestykulował wśród syków i krzyków.
Lagrange był to rodzaj deklamatora, zarazem ludowego i rycerskiego, który wyrażał uczucia prawdziwe głosem fałszywym.
— Przedstawiciele ludu, mówił on, widzę, że was to bawi, a mnie to wcale nie bawi!
Zgromadzenie wybuchnęło śmiechem i śmiało się aż do końca jego mowy. Wzywał pp. Landrin’a i Flandrin’a i wtedy wesołość przeszła w szał.
Należałem do tych, którym ta wesołość ściskała serce, bo zdawało mi się, że słyszę łkanie ludu W owych wybuchach śmiechu.
Podczas tego rozgardyaszu kursowała od ławy do ławy, kartka papieru, pokrywająca się podpisami; zawierała ona porządek dzienny motywowany i zalecony przez p. Dupont de l’Eure.
Dupont de l’Eure sam, zgięty, chwiejący się, zaczął czytać na mównicy z powagą ósmego krzyżyka, swój porządek dzienny, wśród głębokiego milczenia, przerywanego oklaskami.
Został on przejęty 503 głosami przeciw 34. Ów porządek dzienny powtarzał poprostu oświadczenie z dnia 28 czerwca: Generał Cavaignac dobrze się za służył ojczyźnie.
Ja należałem do trzydziestu czterech. W chwili, gdy liczono głosy, Napoleon Bonaparte, syn Hieronima, zbliżył się do mnie i rzekł:
— Powstrzymałeś się pan?
— Od mówienia, tak; od głosowania, nie.
— A! — odrzekł. — My powstrzymaliśmy się od głosowania, ulica de Poitiers również.
Ująłem go za rękę i powiedziałem:
— Wolna wola. Ja się nie usuwam. Sądzę Cavaignac’a, a kraj mnie osądzi. Ja chcę światła dla moich czynów, a moje głosowania to czyny.







  1. Salle des Pas-Perdus.
  2. Ludwik Filip. (Przyp. tł.).
  3. W owym czasie w całej Francyi towarzystwa demokratyczne urządzały szereg bankietów dla celów propagandy. Jeden z takich bankietów miał się odbyć w Paryżu 22-go lutego; właśnie zbyt gwałtowne wystąpienie rządu, który nie pozwolił na odbycie uczty, było punktem wyjścia dla zbiegowisk d. 23-go, a tem samem dla wybuchu rewolucyi.(Przyp. tł.).
  4. W umyśle Francuza istnieje przeciwieństwo między pojęciem panowania a rządzenia: król panuje, ale nie rządzi (le roi règne, mais ne gouverne pas). (Przyp. Tł.)
  5. La nation sęra apellée: naród będzie wezwany, (P.T.)
  6. Kość rzucona.
  7. Wieczorem 24-go w VIII okręgu, zachodziła obawa rozruchów, wprawdzie niepolitycznej natury, ale przez to raczej niebezpieczniejszych. Złoczyńcy i włóczęgi, zjawiający się zawsze z pod ziemi w chwili zamieszek, zaczęli ukazywać po ulicach swoje kajdaniarskie miny. W więzieniu przy ulicy św. Antoniego skazańcy urządzili już bunt, zamykając swoich dozorców. A nie wiadomo było, jaką siłę wezwać na ratunek? Gwardya miejska była rozwiązana, wojsko skonsygnowane w koszarach, co zaś do policyi, to nie wiadomo było, gdzie jej szukać. Wiktor Hugo w przemówieniu, które tym razem było oklaskiwane, powierzył osoby i majątki mieszkańców opiece i poświęceniu samego ludu. Zaimprowizowano rodzaj gwardyi cywilnej w bluzach. Sklepy niewynajęte pozamieniano na placówki tej gwardyi? zorganizowano patrole, porozstawiano czaty. Zbuntowani więźniowie, przerażeni fałszywą pogróżką armat, skierowanych ku wrotom więziennym, poddali się i wrócili do obowiązków.
  8. Wielce utalentowany felietonista francuski, póżniej główny kierownik Rajppel’u. (P.T.)
  9. Mowa ta o Adelaidzie Eugenii Ludwice (1777-1847 siostrze Filipa, zwanej „Egeryą,“ ale popularnej wśród Paryżan z powodu, że na króla oddziaływała w duchu liberalnym.
    (Przyp. tł.).
  10. Miał wzrok bystry, przewidujący (w porównaniu z Ludwikiem Filipem).
    (Przyp. tł)
  11. W końcu czerwca, w cztery miesiące po ogłoszeniu Republiki, prawidłowa praca ustała i warsztaty, znane pod nazwą Pracowni Narodowych (Ateliers Nationaux), zostały zamknięte postanowieniem Zgromadzenia Narodowego. Wówczas nędza wywołała jedno z najstraszniejszych powstań, jakie notowała historya. Władzę piastowała wówczas Komisya Wykonawcza, złożona z członków: Lamartine’a, Arago, Ledru-Rolin’a Garmer-Pagès’a i Marie. Generał Cavaignac był ministrem wojny.
    (Przyp. Aut.)
  12. Pamiętniki Chateaubriand’a, świetne pod względem stylu, zajmujące jako charakterystyka epoki, wyszły w podwójnym przekładzie polskim: Leona Rogalskiego, p. t. „ Pamiętniki pogrobowe.“ Warszawa, 1849, tomów 10, i Oskara Stanisławskiego p. t. „Pamiętniki pośmiertne.“ Warszawa, 1849, tomów 11. (P. T.).
  13. Górą (La Montagne) lub góralam i (Les Montagnards) nazywano najbardziej krańcowych członków Konwentu, z czasów Wielkiej Rewolucyi, (P. T.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Julian Ochorowicz.