Strona:Wiktor Hugo - Rzeczy widziane 1848-1849.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panem, i to nieprzychylnym, strzeż się więc!
— Mniejsza z tem! Przyrzekłem i dotrzymam.
Powiedziałem merowi, że jego miejsce w merostwie i że powinien tu zostać. Lecz wielu oficerów gwardyi narodowej zgłosiło się dobrowolnie z chęcią towarzyszenia mi, a między nimi poczciwy p. Launay, mój dawny kapitan.
Przyjąłem ich ofiarę i całą bandą ruszyliśmy przez ulicę Pas-de-la-Mule i Bulwar Beaumarchais’ego na plac Bastylii.

Tam znaleźliśmy tłum gorąco usposobiony, w którym panowali rzemieślnicy. Wielu uzbrojonych w karabiny, zabrane wojsku z koszar. Krzyki i śpiew Żyrondystów: Monrir pour la patrie! Liczne grupy dysputujących i kłócących się zawzięcie. Zwracają się ku nam, przypatrują, pytają: A co tam nowego? I idą za nami. Słyszę moje nazwisko, wymawiane w różnym nastroju: Wiktor Hugo! To Wiktor Hugo! Niektórzy kłaniają mi się.
Gdyśmy stanęli u stóp kolumny lipcowej, otaczał nas już orszak zbity. Włażę, ażeby mnie lepiej słyszano, na podstawę kolumny.
Przytoczę z mojej mowy tylko to, co mogło dojść do uszu mojego burzliwego audytoryum. Była to nie tyle mowa, ile rozmowa, albo raczej utarczka jednego głosu z dziesięcioma, dwudziestoma, stoma mniej lub więcej nieprzychylnie usposobionymi.
Zacząłem przedewszystkiem od zawiadomienia o abdykacyi Ludwika Filipa, i, podobnie jak na placu Królewskim, oklaski prawie ogólne przyjęły moje