Przejdź do zawartości

Strona:Wiktor Hugo - Rzeczy widziane 1848-1849.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rwał cielęcinę zębami. Skończywszy, rzucił kość do kominka. Załatwił się w ten sposób z trzema kotletami i wypił dwie szklanki wina.
— Przyznasz pan, że uczta była prymitywną! Ale zawsze to już lepsze, niż wczorajsza kolacya: mieliśmy wszyscy tylko chleb i ser i piliśmy wodę ze stłuczonej cukierniczki. Co nie przeszkadza, że jakiś dziennik podał podobno opis orgii, wyprawionej wczoraj przez rząd tymczasowy.

Nie zastałem już Wiktora w sali, gdzie miał na mnie czekać. Sądziłem, że zniecierpliwiony powrócił sam do domu.
Zaszedłszy na plac de Grève, znalazłem tłum jeszcze wzruszony i skonsternowany niewytłómaczoną bójką z przed godziny. Widziałem jak nieśli trupa rannego, który tylko co skończył życie. Był to, jak mi powiedziano, piąty z rzędu. Przeniesiono ich podobno, jak innych, na salę św. Jana, gdzie już byli wystawieni wczorajsi zabici, w liczbie przeszło stu.
Okrążyłem drogę do placu Królewskiego, celem zwiedzenia naszych strażnic. Przed koszarami des Minimes chłopiec lat piętnastu, uzbrojony w wielki karabin piechoty liniowej, odbywał dumnie wartę. Zdawało mi się, żem go już był widział dziś rano, lub wczoraj.
— Stoisz pan znów na warcie? — spytałem go.
— Nie znów, ale ciągle; nie przyszli mnie zmienić.
— Cóż znowu! od jak dawna?
— A, będzie już ze siedemnaście godzin!